"Krzyż na Mnichu"* Bezlitosne ujadanie budzika o piątej rano nie jest miłym dla ucha dźwiękiem. Tym bardziej, że kończył się był niezwykle miły letni pobyt w schronisku pięciostawiańskim, czyli Piątce jak je wiele lat temu nazwali protoplaści tatrzańskich peregrynacji. Fakt... jest na piątkę! Trochę połaziłem sam, z patrolem Straży Parku poszlajałem się po przepastnych stokach Miedzianego, spotkałem na wieczornych posiadach kilka ciekawych osób, nieco się powspinałem z jedną z nich... Czego więcej można chcieć? Teraz jednak kończył się ten pobyt i trzeba było cicho, nie budząc śpiących w sypialni i na korytarzach wynieść swoje graty i siebie samego na zewnątrz. Sprawa nie była prosta. Sezon w rozkwicie i tłok rozsadzał schronisko niemal dosłownie. Z czołówką na głowie, ciężkim worem na plecach, buciorami w rękach wylawirowałem pomiędzy śpiącymi. Kogoś nadepnąłem jednak, ale cichym "Dzień dobry..." uniknąłem pretensji. Dobrze, że na nogach miałem lekkie i miękkie obuwie. Ranek był przepiękny. Ciepłe, żółto pomarańczowe światło słoneczne brało w posiadanie coraz większe połacie stoków Koziego. Przedni Staw - jeszcze w cieniu - odbijał bezchmurny błękit nieba, a ponieważ nie wiał nawet najmniejszy wiaterek, miałem przed oczyma dwa niczym nie zmącone nieboskłony. Rozdzielał je ciemny, niemal czarny, pozbawiony szczegółów kontur Opalonego i Miedzianego. Wszystko to rysowało się bardzo ostro. Dopiero szczegóły dużo dalszych partii doliny zmiękczały jaśniutką, błękitnawą mgiełką olbrzymie masy powietrza. Śniadanie w takiej "jadalni" jest oczywistą rozkoszą. Nie spieszyłem się przeto. W Morskim Oku umówiony byłem dopiero na wieczór, bo wcześniej bywa tam po prostu nieznośnie od wrzasków oblegającej schronisko stonki. Wychodząc tak wcześnie mogłem bardzo łatwo nadziać się na taką atrakcję. Trzeba było nieco czasu "zgubić" po drodze. Kompletnie spakowany plecak konkretnie zaciążył mi na plecach. Zawsze jest za ciężki! Chodząc po różnych górach od wielu lat zdążyłem nauczyć się unikania zbyt ciężkich elementów wyposażenia. Naumiałem się radzić sobie bez wielu z pozoru absolutnie niezbędnych gratów. Znaczna część zawartości mojego bagażu to bardzo nowoczesne i super lekkie rzeczy. Nie zmienia to faktu... plecak jest zawsze ciężki. Może to nadmiar sprzętu fotograficznego, z czym nigdy nie potrafiłem "po męsku" rozstać się przed wyjazdem, a może posiadany "bagaż doświadczeń" dodatkowo obciążał plecak. Cóż, nastolatkiem to ja byłem... dość dawno. Ścieżka powoli wznosiła się nad Wielkim Stawem. Im wyżej nad lustrem wody, tym granica odbijających się w niej stoków obniżała się. Zawsze znajdę taki układ świateł, że muszę zrobić kilka kolejnych zdjęć. A to błękit nieba jest niezwykły, a to zieleń kosówki zakontrastuje ciekawie na tle wody, a to wreszcie drobniutka falka przeleci po powierzchni i "zmatowi" odbicia... Plecak na ziemię... Lustrzanka, zmiana obiektywu, statyw... Kilka kroków w lewo, w prawo, w tył... Eeee, całkiem inne miejsce... Podwyższenie statywu, obniżenie, kąt nachylenia, zmiana ogniskowej, wyostrzenie... Klaps, klaps, klaps... Różne migawki... Klaps, klaps, klaps... Różne przysłony... Karta jest duża, zmieści. Ooo, a stąd będzie jeszcze lepiej... Kilka takich "przymiarek" i... godzina ucieka. A tu ukazuje mi się, nie wiem już który raz w życiu, podwójny zakos ścieżki na Szpiglasową. Skojarzenie z serialem "Zorro" już dawno wyparła ze świadomości agresywna reklama Opla, więc i tak trzeba to "klapsnąć"... Tym razem rozmglenie porannym powietrzem nadaje ujęciu niezwykłej głębi. Kiedyś tę klatkę wykorzystam. Może... A jeśli nie, to i tak warto, bo... lubię. Na wszelki wypadek z krzyżówki szlaków nawet nie spoglądam w kierunku Dolinki Pustej. Pochylona ściana Zamarłej Turni tylko z tej odległości nie wygląda przerażająco ponuro. Jeszcze ciekawszą klatkę da się zrobić ze ścieżki na Szpiglasową. Potrzebny jest do tego porządny teleobiektyw. No i bez solidnego statywu szkoda się nawet przymierzać. Wiem to od dawna i takich ujęć zrobiłem już mnóstwo. Szlak na Szpiglasową powoli nabiera wysokości. Jak wiele innych wyjść na przełęcze tatrzańskie trasa najpierw jest deptakowym spacerkiem, potem leciutko stromiejącą ścieżką, która wyżej co kilkadziesiąt metrów ma ostre zakosy, wreszcie ostro wznoszącym się, zapierającym dech w piersiach szlakiem, by na końcu przejść w zarąbiście strzelającą w górę niemal wspinaczkową drogą z łańcuchami, klamrami i wykutymi w skale stopniami. Ani mi w głowie brać całą tę drogę na raz. Tyle ciekawych rzeczy jest tuż obok... Co chwila uśmiecha się do mnie jakiś cudnie wyglądający kwiatek. A niektóre z nich także pachną... Wreszcie ostatecznie urzeka mnie dość mało nachylona łączka zarośnięta różowym rdestem i krążące pomiędzy kwiatami bzyczące owady. Fotografowanie małych kwiatków i krążących nad nimi owadów, to zupełnie inne zadanie dla fotografującego. Na nic popularne obiektywy, choćby najnowszej generacji. To jest fotografia makro i to z użyciem rzeczywistych obiektywów makro. Wszelkie tubusy czy nasadki makro można sobie od razu darować. One mogą być przydatne jedynie w studio, gdzie jest mnóstwo czasu na precyzyjne skomponowanie planu zdjęcia. Wysoko w tatrzańskiej dolinie zawsze wieje wiatr, źdźbła chwieją się i co chwila wylatują poza płytką głębię ostrości. No i te owady...! Nigdy nie wiadomo, w która stronę toto poleci w następnym ułamku sekundy. Długie wybieranie planu zdjęcia, kąta oświetlenia, by obiektyw nie rzucał cienia na fotografowany przedmiot. A może zdjąć osłonę? Ustawienie statywu na miękkim zarośniętym podłożu - każdą nogę trzeba ustawić inaczej. Prawie zawsze trzeba dociążyć kolumnę statywu przez podwieszenie jakiegoś "klocka". Wybór pojedynczego kwiatka, wstępne wyostrzenie i... czekamy na przylot owada. Zawsze tak jest, że nad wszystkimi innymi kwiatkami jest sporo owadów, a nad "naszym" ni cholery. Wreszcie jest! Ostateczne ostrzenie na kwiatek. Klaps, klaps, klaps, klaps, klaps... Może na którymś będzie ostry kwiatek i łepek owada. Szybkie przejrzenie ujęć na maleńkim ekraniku aparatu nisko ustawionego na statywie. Klaps, klaps, klaps, klaps, klaps... Przejrzenie. Klaps, klaps, klaps, klaps, klaps... Teraz z innego miejsca... I jeszcze... I inaczej... I znów podobnie... To zawsze trwa długo i... tego się nie zauważa w ferworze szukania ciekawego ujęcia! Dopiero kiedy automatyka aparatu zaczęła żądać coraz dłuższych czasów naświetlania, spojrzałem poza obiektyw i zauważyłem znaczną zmianę pogody. Niebo nie było już bezchmurne. Piękne, ale dużo za duże i - co ważniejsze - za grube jak na mój gust cumulusy napływały szybko od zachodu. Przerwy pomiędzy nimi były jeszcze spore, ale zbyt dobrze wiedziałem, czym to pachnie, by nadal fotografować. Z żalem schowałem cały sprzęt i statyw do plecaka, nałożyłem na wierzch pokrowiec przeciwdeszczowy, skróciłem kijki i powoli ruszyłem na ostatni, ten najbardziej stromy odcinek szlaku. Wspinaczka z plecakiem transportowym jest zawsze trudna i emocjonująca. Maniera - bo to jest maniera! - poruszania się po łańcuchowych odcinkach szlaku bez dotykania żelastwa dodatkowo komplikuje drogę. Nie utrudnia, daje wręcz więcej bezpieczeństwa, ale komplikuje. Znalezienie dobrego i mocnego chwytu wymaga najpierw wypatrzenia go, a podnoszenie głowy, gdy nad karkiem sterczy wypakowany komin plecaka, jest po prostu trudne. Czasem bywa to w ogóle niemożliwe w odpowiednim stopniu. Trzeba zadowolić się wymacaniem chwytu dłonią, co nie oznacza czegoś gorszego, ale o kolejny stopień komplikuje sprawę. Trzeba dzielić uwagę - czasem wypatrywać, czasem wymacywać, ale zawsze natychmiast po tym dobrze sprawdzić dłonią, czy przypadkiem nie złapaliśmy się dużego, ale luźnego głazu. Przy każdym kroku powtarza się cały cykl decyzyjny: wypatrzenie, wymacanie, sprawdzenie i... ostrożne obciążenie całym ciężarem ciała. Do normalnego w tych warunkach zmęczenia fizycznego - idziemy przecież cały czas bardzo stromo w górę! - dochodzi jeszcze zmęczenie psychiczne. Bardzo więc różni się chodzenie na spacer do miejskiego parku od wędrówki górskim szlakiem. Bardzo... Na odcinku łańcuchowym opadła mnie mgła. Może to były dolne warstwy chmur, bo to przecież ponad dwa tysiące sto metrów nad poziomem morza. Nie zastanawiałem się nad tym, bo zasadnicze trudności drogi na ten dzień za chwilę miały się skończyć. Zejście za Szpiglasowej Przełęczy do Morskiego Oka, to przecież osławiona ceprostrada, gdzie latem trudno napotkać jakieś trudności choćby nastąpiło wielkie załamanie pogody. No, chyba że oblodzi... Ostatnie kroki na przełęcz nie wymagają już kontaktu rąk ze skałą. Głowa powoli unosi się ponad przełęcz i odsłania się widok na drugą stronę. To, że do tego momentu szedłem w gęstej mgle wcale nie oznaczało, że za przełęczą będzie tak samo. Równie dobrze mógł otworzyć się wspaniały, niczym nie zakłócony widok aż po Rysy. Tym razem jednak nic się nie otworzyło. Po drugiej stronie było jeszcze więcej mgły niż w dolinie pięciostawiańskiej. Kompletne mleko! Świadom ostatecznego końca drogi pod górę zdjąłem plecak i usiadłem na ziemi. I tak byłem za wcześnie na przełęczy. Postanowiłem dłużej odpocząć. Co najwyżej zleje mnie później deszcz. O wa, i cóż z tego? Albo to pierwszy raz? Mgła rzedła i gęstniała. Czasem otwierały się małe okienka w chmurach. Kilka razy wydawało się, że widać było niebo pomiędzy chmurami. Nie mogły to być zatem zbyt grube chmury. Dobrze, można jeszcze posiedzieć. I właśnie wtedy otworzyło się okno w chmurach wprost na Mnicha - 40 metrów w dół, ponad 1100 metrów odległości - a na nim... To była postać ludzka. Z tej odległości szaro mglista. Stanął na szczycie, wyprostował się i rozpostarł ramiona. Jak krzyż! Jak błyskawica górskiej burzy przeleciały mi przez głowę wspomnienia sprzed wielu lat. Miałem wtedy szesnaście, może siedemnaście lat. Tych taterników poznałem w MOku kilka dni wcześniej. Nigdy bym się nie odważył podejść i przedstawić się. Przecież to była sama światowa czołówka ówczesnego taternictwa, alpinizmu i himalaizmy. Dużo starszy znajomy, z którym przyszedłem nad Morskie Oko przedstawił mnie im i powiedział, że chciałbym się wspinać. I wtedy, ni z gruszki, ni z pietruszki jeden z nich zaprosił mnie na wspinaczkę. Na Mnicha! Poczułem się jakbym dotknął nóg Pana Boga. Ja... na Mnicha. I to z kim? Mnich, legenda gór. Najsmuklejsza, najbardziej "dumna"' góra w całych Tatrach! Tak to przynajmniej widziałem wtedy ja i cała masa równie jak ja napalonych i... zielonych w te klocki chłopaków. Do dnia wspinaczki było dwa dni i... dwie noce, których niemal nie przespałem wcale. Przecież nie mogłem przyznać się, że nic o wspinaczce nie wiem. Chciałem się wszystkiego nauczyć natychmiast. Pytałem. Ktoś mi coś tłumaczył, ktoś pokazywał liny, węzły, haki i jak je wbijać. Niczego nie pamiętam dziś i niczego z tych nauk nie pamiętałem wtedy, gdy wraz z Alkiem stanąłem pod pierwszą w moim życiu ścianą wspinaczkową. Alek spojrzał mi głęboko w oczy i spokojnie stwierdził: -Ty oczywiście nigdy się nie wspinałeś i nie masz o tym żadnego pojęcia? Jak to dobrze, że przyznałem mu się bez dalszych pytań. Zamarło mi co prawda serce, że mój partner zrezygnuje i stracę może jedyną w życiu okazję, ale ja naprawdę nic nie umiałem, a ogrom góry nad głową uzmysłowił mi bezsens udawania czegokolwiek. W końcu, za chwilę wejdziemy w tę ścianę i ona obnaży wszystko. Przecież najmniejszy mój błąd w operowaniu ubezpieczającą liną grozi śmiercią partnera. Uznałem, że powinien to wiedzieć... Lekcja, jakiej udzielił mi wtedy Alek trwała z pół godziny, ale pamiętam ją do dzisiaj w najdrobniejszych szczegółach. Że zamiast wełnianej czapki wkłada się dziś na głowę kask? Że już mało kto używa głównie haków stalowych? Że dziś nie stosuje się już lin sizalowych? Że zamiast skrajnego tatrzańskiego stosuje się uprzęże dowiązywane ósemkami? Że do ubezpieczeń zamiast półwyblinki na karabinku używa się dziś zupełnie innych urządzeń i to na podwójnych linach? I cóż z tego? Dobrego nauczyciela poznaje się po uniwersalności przekazywanych nauk... To, że Alek bardzo nierozsądnie zaryzykował swoim życiem złożonym w ręce żółtodzioba nie docierało wtedy do mnie. Poszliśmy, to znaczy Alek poszedł, a ja ubezpieczałem ze zrobionego przez niego stanowiska. Potem on zrobił sobie stanowisko i ja poszedłem. Wspinałem się! Po gołej ścianie! Ubezpieczany od góry, ale nie podciągany! Kiedy doszedłem do Alka, poinstruował mnie w jakiejś sprawie, ale nie zganił. O jakże byłem dumny z siebie. Potem znów Alek poszedł, a ja ubezpieczałem. I znów... I jeszcze... Weszliśmy na maleńką platformę szczytową. Wokół, dokładnie dookoła otaczało mnie powietrze! Tego powietrza było strasznie dużo, wolna przestrzeń była nie dość że dookoła, ale także w bok i w dół. Daleko w dole stało schronisko i tłum turystów. Pewnie wielu z nich patrzyło właśnie na szczyt Mnicha. No bo na co innego mogliby oni wszyscy patrzeć? Czułem się zapewne tak samo jak czuje się zdobywca Mt Everestu. Duma po prostu rozsadzała mi piersi. Byłem taternikiem! Jeszcze nie myślałem, że każda inna góra jest w moim zasięgu, ale to pewnie tylko dlatego, że głowę miałem zajętą wyłącznie dumą ze swego aktualnego dokonania. Coś tam jedliśmy, coś piliśmy... W pewnym momencie usłyszałem gdzieś z boku ciche stęknięcie i spadające drobne kamyki. Po chwili znów to samo. Ktoś szedł w górę do nas. Jeszcze moment i pokazała się nam najpierw jedna dłoń, potem druga, wreszcie głowa i tors. -Cześć. -Cześć - odpowiedzieliśmy mu razem. Gość wszedł na platformę szczytową i... oniemiałem! On nie był związany liną! On wszedł na Mnicha sam! Stanął, wyprostował się i rozkrzyżował na boki ramiona. Zatrzeszczało mu w stawach. Nasłuchiwałem czy nie usłyszę następnego wspinacza. Może choć miał "wspierających wzrokiem" towarzyszy? Nikt nie nadchodził! Gość rozejrzał się, kiwnął nam ręką i... zaczął schodzić. Pamiętam, że nie powiedzieliśmy do siebie żadnego słowa przy tym pożegnaniu. Też kiwnęliśmy mu rękoma. Całe zadowolenie zeszło ze mnie w ciągu tych kilku minut. Jak z rozdetego, lecz dziurawego balonu uszło ze mnie wielkie i dumne powietrze. Powoli wracałem do należnego mi miejsca w górach... byłem absolutnym nowicjuszem. Z wielkiego taternika, którym zacząłem się postrzegać jeszcze przed kwadransem, w ciągu kilku następnych chwil stałem się znowu chłopakiem z Mazowsza, który tylko marzy o tatrzańskich wędrówkach. Alek nie powiedział na ten temat ani jednego słowa choć obserwował mnie dokładnie. Kilka lat później wspinałem się z nim znów. Wtedy już poprowadziłem jeden wyciąg, ale nadal byłem nowicjuszem i... tak jest do dzisiaj. Morskie Oko 1967 - 2002
Zygmunt Skibicki
|
|
|
|
|
|
|