Okładka twarda, punktowo lakierowana, grzbiet zaokrąglony, stron 304, papier kredewy, 137 Ilustracji barwnych + mnóstwo bordiur, ozdobników, mapy na wyklejkach itd. - full wypas!Format 15,2×21,0 cm. Seria "Poznaj Świat"Książka nowa, nie czytana!Uwaga na nieco tylko tańsze, ale bardzo "gazeciane" zubożenie tej książki - tam jest miękka okładka, zdjęcia w większości jedynie czarno-białe i... mniej stron - taki supermarketowy bidul.
A oto fragment książki wzięty z niej "żywcem" - niestety... tu bez ilustracji: ...brazylijski oddział wojskowy natknął się na ukryte w dżungli tajemnicze obozowisko. Dookoła, w promieniu wielu dni łodzią, nie powinno być żywej duszy. Obszar wielkości Belgii pozostawał niedostępny dla ludzi - oficjalnie jako ścisły rezerwat i strefa przygraniczna, a w praktyce jako ziemia tak niegościnna, że wciąż niezdobyta. Skąd więc nagle pośrodku tej głuszy ślady ogniska oraz całkiem nowa maczeta wbita w pień? Kto tu był, skoro wojsko bardzo dokładnie pilnowało, żeby tu nikogo nie było? Kto i dlaczego porzucił w lesie trzy hamaki, zawieszone pod daszkiem z palmowych liści? Dwa z nich uplecione indiańskim sposobem - z łyka - nie wzbudziły szczególnego zainteresowania. Ale ten trzeci wywołał sensację. Wykonano go z cienkiej nylonowej płachty, którą po zwinięciu i zgnieceniu dawało się upchnąć w kieszeni spodni. Dowódca patrolu testował to kilkakrotnie: z zachwytem i niedowierzaniem zwijał hamak, chował do kieszeni, potem wyciągał, rozwijał, znowu zwijał, chował... W końcu znudził się, zwinął po raz ostatni, wcisnął w kieszeń i.. - Koniec cyrku!! Nie gapić się! - warknął na żołnierzy wpatrzonych zazdrośnie w jego wypchaną kieszeń. Warknął bardziej dla zasady, bo powód do zazdrości był wyjątkowo uzasadniony: takich hamaków nie można kupić w żadnym sklepie - znajdują się wyłącznie na wyposażeniu oddziałów specjalnych, są wydawane za imiennym pokwitowaniem, a po akcji trzeba je zdać do wojskowego magazynu. No i tu tkwił problem: Co oznaczało pojawienie się takiego hamaka na tym odludziu? Dlaczego dyndał pozostawiony w lesie? Kim był jego właściciel? I gdzie był teraz? Po konsultacji przez radio, dowódca patrolu otrzymał z bazy w Tabatinga wiadomość, że dwa miesiące wcześniej po okolicy kręcił się pewien biały człowiek. Rozpytywał o możliwość wynajęcia łodzi, dwóch wprawnych myśliwych i przewodnika. W przeciwieństwie do innych gringos , odwiedzających te strony, nie interesowały go ani obserwacje egzotycznego ptactwa, ani poszukiwania rzadkich gatunków orchidei. Nie łapał też motyli do kolekcji. Chciał odnaleźć pewne indiańskie plemię, o którym wiadomo trzy rzeczy: jest dzikie, krąży po dżungli stale zmieniając miejsce pobytu i zdecydowanie nie chce, by je ktoś odnalazł. Niechęć ta przybiera niekiedy znamiona ostentacji. Wówczas na wścibskich intruzów sypią się charakterystyczne czarne strzałki wystrugane z twardego rodzaju drewna. Końcówki tych strzałek mają kolor czerwony, co oznacza, że umoczono je w gęstej, dobrze skoncentrowanej mazi, którą zwykło się określać słowem kurara . Myśliwi oraz przewodnik, których biały człowiek w końcu znalazł i najął, wrócili do Tabatingi już jakiś czas temu, ale o nim samym nikt nic nie wiedział. Prawdopodobnie także wrócił i zaraz potem odjechał do swego kraju. Prawdopodobnie... - Właściwie chyba na pewno... szszsz... Wyjechał. Szszsz... Nie szukać! Over... szszsz... Po odebraniu powyższych informacji i wyłączeniu radia, dowódca postanowił wydać komendę „Do łodzi!”. Niestety nie zdążył. W chwili, gdy otwierał usta, wleciała mu przez nie mała czarna strzałka. Utkwiła w gardle u nasady języka. Charknął krótko, padł na ziemię, wierzgnął raz czy dwa i momentalnie znieruchomiał. Zza otaczających obozowisko chaszczy wyleciało jeszcze kilka takich strzałek. Wszystkie były celne. I wszystkie równie zatrute, jak ta pierwsza. W ciszy, która nagle zapadła, nie dało się usłyszeć nic. Jedynie bardzo wprawne oko myśliwego mogłoby się domyślić kilkunastu nagich ludzkich sylwetek prawie niewidocznych pośród zarośli. Jedna z tych sylwetek wyszła z gęstwiny, schyliła się nad ciałem dowódcy, wyciągnęła mu z kieszeni hamak i bezszelestnie pobiegła w ślad za pozostałymi członkami swego plemienia, którzy szybkim krokiem oddalali się już z tego miejsca. Potem, stosownie do okoliczności, nad pobojowiskiem zapadła grobowa cisza. *** Kilka godzin później, ciszę tą przerwało coś jakby stęknięcie. Po dłuższej chwili jeden z trupów mrugnął powieką. W tym samym czasie kilka metrów dalej ręka martwego dowódcy uniosła się ponad butwiejącą ściółkę... ...i opadła. Uniosła się znowu... ...i znowu opadła. Gdyby ktoś żywy obserwował tą scenę to prawdopodobnie albo by zmartwiał ze strachu, albo z wrzaskiem uciekł w ciemny las - pośród zapadającego zmroku umarli budzili się do nocnego życia. W pewnej chwili, z wyraźnym wysiłkiem, trup dowódcy sięgnął sobie do gardła i wyrwał zatrutą strzałkę. Zaraz potem zwymiotował. Wkrótce wszystkie trupy poszły w jego ślady. Też zwymiotowały. To był znak, że trucizna powoli przestaje działać. Ustąpił paraliż, stężałe mięśnie zaczęły się poruszać, z oczu odeszła mgła. Porażenie indiańską trutką na małpy bardzo przypomina śmierć. Podobnej mikstury używają czarownicy voodoo do produkcji zombi. Nawet wprawni lekarze dają się zwieść i często wypisują akty zgonu. A potem pod rękami sprytnych szamanów-szarlatanów „trupy” ożywają i na oczach przerażonej gawiedzi wstają z grobów. (Albo ktoś, kto się naraził czarownikowi, budzi się wewnątrz trumny zakopanej dwa metry pod ziemią.) Żołnierze mieli bardzo dużo szczęścia, że tego dnia trafili na grupę myśliwych, a nie na wojowników. Wojownicy noszą ze sobą strzałki śmiercionośne, zatrute kurarą, ci zaś mieli tylko strzałki paraliżujące - na małpy, a nie na ludzi. Kiedy Indianie polują, wcale nie zależy im na zatruciu zwierzęcia (którego mięso będą przecież potem jeść) - chodzi tylko o to, żeby zwierzę spadło z drzewa, lub przestało uciekać. Nie znaczy to wcale, że żołnierzom było przyjemnie. Przeżyli coś w rodzaju śmierci klinicznej. Widzieli wszystko i słyszeli, odczuwali każde dotknięcie, każde ukąszenie moskita, ale nie byli w stanie rozporządzać swoim ciałem. Przez te kilka godzin ich bezbronne umysły miotały się uwięzione w bezwładnej stygnącej kupie ciała i kości. Widzieli wprawdzie wszystko, lecz nie byli w stanie poruszyć okiem, ani nawet drgnąć powieką. Żaden mięsień nie słuchał poleceń. Przerażeni; niewładni wydobyć z siebie nie tylko krzyku lecz nawet najcichszego jęku. Widzący, słyszący i czujący, ale niemi i całkowicie unieruchomieni. Kiedy dowódcy wróciła mowa, najpierw przez dłuższy czas klął cicho, przeplatając wulgaryzmy imionami Jezusa, Maryi i kilku co bardziej popularnych świętych. Potem wydał nieprzepisową komendę: - Wypieprzamy stąd! Koniec patrolu. Płyniemy prosto do Tabatingi. Dzień i noc bez postojów. Żadnego polowania, żadnego łowienia rybek. A jak się któremu zachce do latryny to będzie wystawiał zadek przez burtę. I trzymamy się samego środka nurtu, jak najdalej od brzegów. Nie musiał tego wszystkiego mówić - żołnierze, zazwyczaj leniwi i ślamazarni, tym razem ruszali się wyjątkowo sprawnie. Zanim dowódca skończył, wszyscy siedzieli już w łodzi, silnik był odpalony, a cumy zdjęte. Śpieszyli się do tego stopnia, że nikt nie pomyślał, by zabrać tą całkiem nową maczetę wbitą w pień. Wkrótce w tajemniczym obozowisku pozostała tylko ona i dyndające w ciszy hamaki - koniec cytatu.
Zachęcam do odwiedzin - Pokaż inne przedmioty Sprzedającego Licytując akceptujesz warunki określone na stronie - o mnie - warto tam zajrzeć!