SPIS RZECZY:
Tamte !ata 5
((Tajemnica stanu» . . . . , 11
Matka z urną , , 25
Piąta rano... . 37
«Czcionka Prota» ...... 45
Prawdziwi Polacy ; , 57
Chrystus Muranowski *) 69
Wyrok 77
Czerwony głos 83
Buty dla Stasia . ..... . , 89
Nie! Nie! 95
«Jest inaczej » 99
Kubuś Marynarz ....,,, 103
*) Opowiadanie u Chrystus Muranowski» jest rozdziałem z powieści tego samego autora « Noc». Znaj dą w niej Czytel¬nicy kontynuację losów także niektórych innych postaci, bę¬dących bohaterami niniejszego tomu opowiadań.
TAMTE LATA
Pani Oli H.
Styl epoki to, oczywiście, nie tylko forma wersyfikacji. To — oczywiście — także nie tylko krój spodni. Wszystko, co mieści się między tymi pojęciami —* it aczkolwiek nie tak ważne jak one ma jednak pewien wpływ na nasze życic, podlega razem z wersyfikacją i modami krawieckimi nieuchwytnej tyranii czasu. Weźmy dla przykładu konspirację.
W latach okupacji niemieckiej w Polsce konspiracja była, rzecz prosta, dla bardzo wielu ludzi koniecznością. Była ona poprostu wa¬runkiem ich istnienia. Ale — w wypadkach nie mniej licznych koniecz¬nością taką nie była. Pan «X» mógł spokojnie pozostać sobą, jako, że ani przed wojna_ niczym szczególnym się nie wyróżnił, ani też w latach wojny niczego <( niedozwolonego» nie robił. Zmienił mieszkanie co prawda, ale dlatego, że jego dom w roku 39 spłonął. Przeprowadził się więc na Żoliborz i uprawiał ogródek działkowy. Ale — przybrał inne nazwisko... Nie nazywał się teraz pan « X », tylko — pan «Ygrek». Dlaczego? Coś tam na1 ten temat gęgolił, ale naprawdę to sam nie wiedział dlaczego. Moda była taka. Ma fałszywą ((Kennkartę» także pan «Z». Także i pan «Z» uprawia działkowy ogródek. Gdy pan «Z» spotka się z panem «Ygrekiem» przy działkowej studni cze_ kając w kolejce na dostęp do kranu patrzą na siebie porozumiewawczo. Potem, napełniwszy koneweczki, idąj pospołu podlewać grządki. Pan
« Ygrek » plantuje rzodkiewkę, pan « Z)) śliczne kalafiory. Obaj patrzą na siebie z szacunkiem. Z powodu rzodkiewki? Nie. Z powodu kala¬fiorów? Nie! Ale — że obaj mają fałszywą et Kennkartę». Taki jest obyczaj.
0 tym, że pan H Z » jest naprawdę panem « N >^ a pan « Ygrek » panem ((X)), wie oczywiście cała dzielnica. Ale żeby ktoś powiedział do pana Ygreka» panie «X»!, a do pana «Zeta» panie «N»! — to się nie zdarza. To byłoby chamstwo. A może osądzonoby to nawet surowiej: jako prowokację. Każdy naród ma takie przysłowia, na jakie go stać. Anglicy mówią, na przykład: « My home is my castle ». Słusznie. Stać ich na swój «home». Nas, wysiedlonych, wydziedziczo¬nych, przepędzanych z miejsca na miejscej dziesiątkowanych łapankami i egzekucjami nie było oczywiście stać na własne mieszkanie. Żaden też nasz « home » nie był oczywiście, w tym angielskim znaczeniu tego wyrazu, «naszym zamkiem». Jedynym naszym zamkiem było nasze fałszywe nazwisko — a przynajmniej wydawało się nam £e jest nim... Dlatego obwarowywaliśmy go, jak umieliśmy fałszywą Kartą Pracy i — jakże często — fałszywym świadectwem ślubu. Byli mistrze tych mistyfikacji, maniacy precyzyjnych fikcyj. Pan «X» wszedł w skórę pana ((Ygrek)). Nie wystarczyło mu to, że jego ślubna i najzupełniej legalna żona była obecnie wedle «Kennkarty» panią «Ygrek». "On musiał mieć świadectwo ślubu państwa « Ygrek»! I — zdobywał je. Ponieważ do takiego świadectwa potrzebne były metryki urodzenia pana «Ygrek» i pani te Ygrek» (z domu Przypsztykalskiej) — wice zdobywał tego rodzaju metryki. Ta koronkowa robota wstecz, do dru¬giego i trzeciego pokolenia) w głąb wieku XIX, zatrudniała setki naj¬zacniejszych parafii. Były «Kennkarty» lipowe, fałszowane ordynarnie, bez jakichkolwiek podkładek. Były jednak również istne cacka wir¬tuozerii, dołączanie się misterne do dawno wygasłych gałęzi rodzin, fantastyczne ogrodnictwo genealogiczne mogące dać natchnienie nie¬jednemu heraldykowi. Poszukiwane jednak były raczej rodziny prole¬tariackie, lub chłopskie. To jest także duch epoki...
Przyjaciel mój, autentyczny Żyd krakowski z rodziny wielkiej burżuazji, miał rodowodzik, któregoby się nie powstydził żaden bohater Związku Sowieckiego. Ojciec — strażak ogniowy, matka — wyrobnica
z Powiśla Janina Urbaniak. Bardziej wyrafinowani fabrykowali sobie papiery jako dzieci nieślubne. Wystarczał wówczas rodowód po kądzieli. Nie trzeba, sobie było obarczać pamięci jakimiś detalami o fikcyjnym ojcu. Poprostu: — tatuś nieznany. Zato mama musiała być w takim razie oczywiście murowanie aryjską.
Dokładnisie polowali na nazwiska dzieci zmarłych przed laty. Wertowało się w tym celu t.zw. księgę zgonów w zaprzyjaźnionej parafii i wystawiało się sobie papiery na takiego młodocianego nieboszczyka. Znałem kilka tuzinów takich udanych reinkarnacyj.
Byli nudziarze^ którzy zamęczali znajomych swoją fikcyjną ge-ntalogją, żonglując kłamliwymi nazwiskami, a nawet prowadząc na Powązki, na grób swoich przybranych rodziców. Znałem jednego dziwaka, który w Zaduszki świecił lampkę na- takim przybranym grobie. Byli jednak także rroztrzepafjcy, którzy mając po kilka fałszy¬wych «Kennkart» mylili się w tej żonglerce. N.p. mój przyjaciel Józef Nowak — znałem osiemnastu fałszywych Nowaków...) na zapo¬wiedzi dał jako Józef Nowak, zaś do ślubu stanął z «Kennkartą» Stsnisława Małydskiego... Ksiądz —■ cwaniak — ani okiem nie mru¬gnął. Jak się okazało również jeden ze świadków zmienił w międzycza¬sie nazwisko. Jak się nazywał obecnie? Poprostu — także Nowak... Tylko Jan, Jan Nowak, nie Józef.
Z tymi Nowakami była .istna plaga. Raz na przykład przychodzę na ulicę Sto-krzyską do pewnej z nami zaprzyjaźnionej meliny zjeić obiad. Wobec fatalnej komunikacji .zwłaszcza w tym czasie (było to póiną wiosną roku 1943, gdy walcząc, umierało ostatecznie warszawskie ghetto), kto raz okrężnymi drogami przedostał się z Żoliborza do śródmieścia z reguły nie ■wracał do domu przed wieczorem. Więc, oczywiście, obiad jadało się na mieście.
Obiadów w tych czasach nikt nie jadał sam. Mój towarzysz prócz spotkania ze mną oczekiwał w porze obiadowej pewnej wiadomości telefonicznej. Wszedłszy więc do meliny (była to wojenna restauracja, prowadzona przez zaprzyjaźnione z nami panie) poprosił szatniarza, aby go zaraz zawiadomiły gdy będzie do niego telefon. « Nazywam się Nowak» — powiedział szatniarzowi, — "Siedzę w sali bufetowej iu Nie minęło pół godziny, gdy szatniarz stanął w drzwiach i wobec tego,
że salka była o tej porze przepełniona i iŁu&źmi i gwarem ryknął na cały głos:
—, Pan Nowak!... Proszony jest do telefonu pan Nowak!
Od stolików zerwało się czterech panów.
Co do dwóch nie miałem najmniejszych wątpliwości. Byli to moi dobrzy znajomi; kapitan L. i inżynier G. Mój przyjaciel był takżej jak wiadomo, fałszywym Nowakiem. Może przynajmniej ten czwarty...
Ale gospodyni lokalu, niezmiernie dzielna kobieta, a nasza ser¬deczna przyjaciółka, której uwadze nie uszło >qui pro quo, mówiła mi, zaśmiewając się, wieczorem.
— A, to pański przyjaciel także nazywa się Nowak.., Nie wiedzia¬
łam. Zdawało mi się, przynajmniej w ubiegłym tygodniu byłabym
mogła przysięgać, że to jest Staś Małyóski..,
— Tak^ — odpowiedziałem, — Zgadza się. — W ubiegłym ty¬
godniu to byl Staś Małyński, Ale obecnie to jest Nowak. Znowu No¬
wak... (Bo .istotnie: Staś Małynski wrócił w tym czasie ponownie
do swojej przedostatniej « Kennkarty ».)
— Tych dwóch — powiadam dalej — to, jak pani wie, także
tacy lipowi Nowacy. Ale wydaje mi się, że ten czwarty...
— Ten czwarty — zaśmiewa się moja rozmówczyni — to jest pan
Terkała. Sama się mu przed miesiącem wystarałam o taką ((Kennkartę»...
Gdy godzina policyjna łapała człowieka na mieście, także spać szło się do przyjaciółj z góry w tym celu upatrzonych w różnych punk¬tach miasta. Sobków nie było w tych latach w Warszawiie. Znałem pewne młode małżeństwo, które zajmując jeden, sublokatorski pokoik, a goszcząc od wesela coraz to innych przygodnych znajomych, odkła¬dało w ten sposób swoją noc poślubną — równy miesiąc... Stało się to poniekąd publiczną tajemnicą i — sądzę nawet — że gościn¬ność nowożeńców była z czasem rozmyślnie eksploatowana. Aż pewne¬go wieczoru zbuntowali się. Nieproszonemu gościowi odstąpili wprawdzie swój pokoik, ale sami przenieśli się do sąsiedniej kamienicy — do in¬nych znowu przyjaciół którzy tego dnia mieli przypadkowo wolną ko¬mórkę za kuchnią.
Tak żyjąc pospołu i coraz to komuś podając pomocną rękę, bądź też korzystając z czyjejś pomocy, zawierało to miasto rozliczne związki
przyjaźni, biegnące jak maczynia włoskowsfte -w (żywej itłdance, w najrozmaitszych kierunkach i krzyżujące się z sobą. Stary antysemita Nowaczyński najbardziej serdeczną opieką otaczał kolegę «Z» — 2yda. — Zapieczeni burżuje endeccy wspomagali socjalistów. Ja, notoryczny zwolennik reformy rolnej, korzystałem po wiele-kroć z gościny u obszarników. Także t.zw. struktura - społeczna wy¬waliła się do góry nogami. W fabryce, w której pracowałem^ żony oficerów były robotnicami, funkcje stróża pełnił były profesor gimna¬zjalny, adwokat przetaczał na podwórzu beczki. Ja natomiast, dla odmiany, nosiłem tytuł radcy prawnego a byłem... chemikiem. Byłem także, równocześnie, — w innej fabryce — rzeczoznawcą handlowym... Tak jak nazwisk prawdziwych, wyrzekali się ludzie, także swoich praw¬dziwych zawodów. Nigdzie więcej na świecie, jak mi się wydaje, nie byłoby to możliwe. A raczej — skończyłoby się katastrofą. Tymczasem u nas, były kierowca taksówki wypiekał z powodzeniem ciastka, ukry¬wający się major prowadził mleczarnie, doktor filozofia (historyk sztuki) pracował w iszpitalu jako roentgenolog, inżynier-leśnlk był dyrektorem fabryki metalowej, były aktor produkował nienajgorszą przyprawę do zup, inny aktor robił buty. Ja — jak
I — to szło. Przyprawa do zup produkowana przez aktora nikogo nie przyprawiła o nagłą śmierć, ani nawet o niestrawność. Aktor-szewc, gdyby nie Oświęcim byłby napewno dorównał Leszczyńskiemu. Dia¬gnozy roentgenologiczne stawiane przez doktora filozofii, były w esty-mie u lekarzy. W dziedzinie związków azotowych, a .szczególnie już w sprawie t.zw. nosicieli białka (mąka kostna, drożdże, odpadki z rzeźnią łubin i t. d.) ja uchodziłem niemal za autorytet. Nikt nie był tym, za kogo się podawał, robił zaś jeszcze coś innego... W ten spo¬sób w ksżdym niejako z nas żyło jednocześnie trzech ludzi. Ten przedwojenny (jakaś, w rzeczy samej wybladla egzystencja), ten z «Kennkarty» (najczęściej półinteligent. Studia wyższe ukrywało się starannie jak przestępstwo) i — ten trzeci wreszcie. 0 — ten trzeci. Ten trzeci bywał zwykle najważniejszy.
* * *
Rzecz zabawna, ale ludzie nie mieli zaufania do prawdziwych dokumentów. I istotnie. Odbyłem kilkadziesiąt podróży za fikcyjnymi papierami fabryki, z którą. — prócz, przyjaźni — nie łączyły mnie żadne rzeczywiste związki. I — szło. Gestapowcy rewidowali nieraz mój kuferek, oglądali podejrzliwie, podając sobie z rąk do rąk, moje lipowe dokumenty. W porządku! Przedarłem się nawet przez feralny w tym okresie Radom. Raz jechałem z autentycznym dokumentem. Była to przepustka wystawiona formalnie przez policję uprawniająca do jednorazowego przejazdu z Warszawy do Krakowa i z powrotem, z prawem nawet do jazdy pociągiem pośpiesznym. Kosztowała mnie ona bagatelę — 500 złotych — ale była za to najautentyczniejsza w świecie, wystawiona przez kolejowy komisariat. I — pech! Niespodobała się. Byłbym niechybnie powędrował do Oświęcimia, gdyby nie — głowa. Trzeba bowiem było w tych czasach mieć" przede wszystkim głowę na karku. Najspokojniej więc w świecie podsuwam gestapowcom pod nosy moje lipowe papiery, już dawno przeterminowane i opiewające na inną trasę. Jako dowód niby tożsamości i-legalności mojej egzy¬stencji. Chwyciło! Do tamtych dokumentów mieli większe zaufanie. Dlaczego? Nikt tego nie potrafi wyjaśnić. Czasy były takie.
Zrobiłem po powrocie awanturę w komisariacie. Przodownik (pol¬skiej polkji. T.zw, policji m. Warszawy) znał się na rzeczy. Bez chwili
wahania powiedział:
— Wystawimy panu następnym razem fałszywą przepustkę...
— Taniej? — zapytałem, gdyż jako dyrektor przedsiębiorstwa
wyrobiłem w sobie w tych latach zmysł handlowy.
— Nie. — Odpowiedział. — Drożej.,. Bo przecież jak pan sam
mówi, fałszywe papiery są lepsze...
Wystawił mi jednak następną przepustkę — za darmo. Mieli bo¬wiem swój honor nawet łapownicy. Zresztą — mój Boże! Łapówka w tamtych latach... To przecież także była forma pomocy wzajemnej... Forma — typowa dla czasów.
WIELKOŚĆ 21X15CM,MIĘKKA OKŁADKA,LICZY 118 STRON.
STAN :OKŁADKA DB-,BLOK STRON 99-118 JEST POLUŹNIONY,STRONY SĄ POŻÓŁKŁE,POZA TYM STAN W ŚRODKU DB
.
KOSZT WYSYŁKI WYNOSI 8 ZŁ - PŁATNE PRZELEWEM
/ KOSZT ZRYCZAŁTOWANY NA TERENIE POLSKI,BEZ WZGLĘDU NA WAGĘ,ROZMIAR I ILOŚĆ KSIĄŻEK - PRZESYŁKA POLECONA PRIORYTETOWA + KOPERTA BĄBELKOWA / .
WYDAWNICTWO PION NEW YORK-LONDON-CAIRO 1946.
INFORMACJE DOTYCZĄCE REALIZACJI AUKCJI,NR KONTA BANKOWEGO ITP.ZNAJDUJĄ SIĘ NA STRONIE "O MNIE" ORAZ DOŁĄCZONE SĄ DO POWIADOMIENIA O WYGRANIU AUKCJI.
PRZED ZŁOŻENIEM OFERTY KUPNA PROSZĘ ZAPOZNAĆ SIĘ Z WARUNKAMI SPRZEDAŻY PRZEDSTAWIONYMI NA STRONIE "O MNIE"
NIE ODWOŁUJĘ OFERT KUPNA!!!
ZOBACZ INNE MOJE AUKCJE
ZOBACZ STRONĘ O MNIE