Ta strona wykorzystuje pliki cookies. Korzystając ze strony, zgadzasz się na ich użycie. OK Polityka Prywatności Zaakceptuj i zamknij X

TOMASZ MANN - NIEBIESKI PTAK 1930

25-02-2012, 19:32
Aukcja w czasie sprawdzania była zakończona.
Aktualna cena: 39.99 zł     
Użytkownik ikonotheka
numer aukcji: 2072780715
Miejscowość Kraków
Wyświetleń: 6   
Koniec: 04-02-2012 19:50:00
info Niektóre dane mogą być zasłonięte. Żeby je odsłonić przepisz token po prawej stronie. captcha

POCZĄTKOWY FRAGMENT KSIĄŻKI:



W zupełnem odosobnieniu i bezczynności, zresztą zdrów, chociaż znużony, bardzo znużo¬ny (tak, że tylko nader wolno i z częstemi wy¬poczynkami będę mógł posuwać się naprzód) chwytam za pióro, aby właściwym mi, staran¬nym i ładnym charakterem pisma przelać na cierpliwy papier moje wyznania; przychodzi mi jednak myśl przelotna, czy wykształceniem szikolnem dorosłem do tego duchowego przed¬sięwzięcia. Ponieważ jednak wszystko, co za¬mierzam tu opowiedzieć, składa się z moich własnych, bezpośrednich doświadczeń, wykro¬czeń i namiętności, ponieważ zatem doskonale zsnam przedmiot, wątpliwość owa mogłaby do¬tyczyć jedynie taktu i odpowiedniego stylu; w tych zaś rzeczach systematycznie ukończone ftudja dają według mnie o wiele mniej, pniidi

zdolności; wrodzone i wychowanie domowe. To zaś posiadam, gdyż pochodzę z dobrej mie¬szczańskiej, jakkolwiek nieco swawolnej rodzi¬ny; przez kilka miesięcy siostra moja Olimpja i ja pozostawaliśmy nawet pod opieką bony z Vevey, która jednak z powodu kobiecej ry¬walizacji, jaka wywiązała się między nią a jno-ją matłtą (chodziło o mego ojca), została wy¬dalona; mój ojciec chrzestny Schimmelpree-ster, z którym łączyły mnie serdeczne sto¬sunki, był wielce cenionym artystą, i wszyscy w miasteczku nazywali go „panem profeso¬rem", choć może ten piękny, godny zazdrości tytuł niezupełnie mu się należał; zaś ojciec mój, jakkolwiek otyły i tłusty ,posiadał wiele wrodzonego wdzięku i przykładał wielką wagę do wyszukanego i przejrzystego stylu. Po bab¬ce swej odziedziczył krew francuską, lata szkol¬ne przepędził we Francji, a Paryż znał, według własnych zapewnień, jak własną kieszeń. W ro¬zmowie używał chętnie i z doskonałą wymową ■wyrażeń .takich, jak: „Cest ca", „epatamt", „p&rfaiteraent", i do końca życia pozostał ulu-

bieńcem kobiet. To wtrącam w nawiasie. Co się zaś tyczy wrodzonego mi zmysłu dobrych' form, to tych, jak wskazuje całe moje awajn-turaieze życie, mogłem być zawsze pewien, a więc i przy niniejszym debjucie mogę chyba całkowicie na nim. polegać. Poza tem postana¬wiam być w tych zapiskach najzupełniej szcze¬rym i .nie lękać się zarzutu próżności lub braku skromności. Jakiż bowiem sens i wartość mo¬ralną miałyby wyznania, które nie powstały jedynie z potrzeby prawdy i iszczerościl

Wydała mnie Nadrenja, ta błogosławiona kraina, łagodna tak pod względem klimatu> jak i własności gruntu, bogata w miasteczka i miejscowości, zamieszkała przez wesołą lu¬dność, chyba najmilsza na ziemi. Kwitną tu osłonięte wzgórzami nadreńskiemi od wiatrów i wystawione na południowe słońce owe słynne osiedla, których sama nazWa wywołuje radość

■w sercu bibosza, tu Rauemthal, Johannisberg, Rudesheim, ówdzie czcigodne miasteczko, w którem czterdzieści lat temu ujrzałem światło dzienne. Położone nieco na zachód od zakrętu, który zatacza Ren pod Moguncją, i słynne z produkcji win musujących, jest ono główną przystanią parostatków i liczy około czterech tysięcy mieszkańców. Wesoła Moguncja była więc bardzo blisko, tak, jak i eleganckie ką¬pieliska, jako bo: Wiesbaden, Homburg, Lan-genschwalbach i Schlangenbad; do tego ostat¬niego dojeżdżało się w pół godziny kolejką wąskotorową. Jakże często "w pięknej porze roku robiliśmy wycieczki, rodzice, moja siostra Olimpja i ja, parostatkiem, powozem lub ko¬leją w (najrozmaitszych kie-runkach; bo zewsząd wabiły uroki i dziwy, stworzone przez naturę x człowieka. Dotąd widzę mego ojca, jak w swem ofoszemem, kraciastem, letniem ubraniu siedzi wnaz z mami w jakimś ogródku, — odsu¬nięty nieco od stołu, gdyż wydatny brzuszek przeszkadzał mu przysuwać się blisko — za¬jada z wielkiemu zadowoleniem raki i popija

zloty nektar. Często bywał też z nami mój ojciec chrzestny, Schimmelpreestor; badaw¬czym wzrokiem obserwował przez okulary świat i ludzi, i zamykał wszystko w swej duszy arty¬stycznej.
Mój biedny ojciec był właścicielem firmy Engelbert Krull, któ -a wyrabiała nieistniejącą już dziś markę szampana „Lorley extra cuvće". Nad Renem, niedaleko przystani, mieściły się jej piwnice; jako mały chłopiec nierzadko krę¬ciłem się po chłodnych wnętrzach, wałęsałem po kamiennych płytach, krzyżujących się mię¬dzy wysokiemi półkami, i oglądałem szeregi butelek, ułożonych pochyło jedna przy drugiej. Leżycie tu — myślałem sobie (jakkolwiek nie umiałem wówczas dobierać tak trafnych wy¬rażeń)""— leżycie tu w podziemnym mroku, a w waszem wnętrzu klaruje się i przygotowuje w ciszy napój złoty, który ożywi bicie niejedne* go serca, niejednych oczu blask podniesie! Je-szczeście nagie i niepozorne, ale pewnego>^lnia wyjrzycie na świat przystrojone wspaniale, aby na uroczystościach, weselach, w oddzielnych

■gabinetach % hukiem wystrzelić do sufitu kor¬ki i Jebkomyślmość, radość, szał pośród ludzi wzniecać! Tak mniej więcej mówił chłopiec; i to przynajmniej było prawdą, źe firma En-gelbert Krull kładła wielki nacisk na zewnętrz¬na stronę swych butelek, na ostateczny wygląd, który fachowcy nazywają Coiffure. Przyciśnię¬te korki umocowane były srebrnym drucikiem oraz złoconą nitką i zapieczętowanie purpuro¬wym lakiem; na złotym sznurku wisiała nawet pieczęć, jakie widuje się przy bullach oraz sta¬rych dokumentach państwowych. Szyjki owi¬nięte były obficie cynfolją, a niżej błyszczały złote flo-resy etykiety, którą ojciec chrzestny Schimmelpreester naszkicował dla firmy; obok kilku herbów i gwiazd, obok nazwiska mego ojca i marki „Lorley extra cuvće" widniała postać nagiej kobiety, przystrojonej tylko w naszyjniki i klamry; siedząc na skale ze skrzy-żowanemi nogami, przesuwała grzebień po fa¬lujących włosach. Zdaje się zresztą, źe wła¬sności wina niezupełnie odpowiadały tej olśnie¬wającej szacie zewnętrznej.

„Panie Krull", mawiał mój ojciec chrze¬stny, „nie ubliżając pańskiej osobie, szampan ten powinien być zakazany policyjni©. Tydzień temu skusiłem się na pół butelki i dotąd je¬szcze nie mogę przyjść do siebie. Czego pan tam dolewa przy butelkowaniu? Nafty csy; innego paskudztwa?*' Słowa te wprawiały w zakłopotanie mego biednego ojca; był to bo¬wiem człowiek łagodny, ni& znoszący ostrych słów. „Łatwo panu mówić, panie Schimmel¬preester", odpowiadał, gładząc się swym zwy¬czajem po żołądku, „ale ja muszę fabrykować^ niedrogo, gdyż tego wymagają przesądy, do¬tyczące wyrobów krajowych; słowem, daję pu¬bliczności to, czego ona oczekuje. Poza tem,, drogi przyjacielu, konkurencja siedzi mi na karku, tak, źe człowiek ledwie wytrzymać mo¬że." Tyle mój ojciec.
Willa nasza należała ifo rzędu'tych miłych rezydencyj, które, położone na zboczach wzgórz, dają widok na krajobraz Renu. Opadający ku dołowi ogród ozdobiony był obficie karzełka¬mi, grzybami i rozmaitemi łudząco naśładowa-nemi zwierzętami z fajansu. Na postumencie

leżała szklana lustrzana kula, komicznie odbija¬jąca twarze, była też tam harfa Eola, kilka grot, tudzież fontanna, z której tryskały w po¬wietrze liczne strumienie wody i w której zbiorniku pływały złote rybki. Co się tyczy wnętrza domostwa, to było ono, zgodnie z upo¬dobaniami mego ojca, pc godne i wesołe. Po¬ufne kąciki zapraszały do spoczynku, w jednym z nich stał nawet prawdziwy kołowrotek. Nie¬zliczone drobiazgi: cacka, muszle, lustrzane pu¬zderka, flakoniki z perfumami poustawiane by¬ły na etażerkach i pluszowych stoliczkach; licz¬ne poduszki, powleczono jedwabiem lub ozdo¬bione ręczną robótką, leżały wszędzie na so¬fach i łóżkach, gdyż ojciec mój lubił wygodę; gzymsy od firanek były to halabardy, a we drzwiach wisiały powietrzne zasłony z trzcin lub paciorków, które napozór tworzą jednolitą ścianę, a w rzeczywistości można przez nie przejść, nie dotykając ręką; przyczem rozdzie¬laj;] się t cichym szelestem lub klekotem, a na-stępn:e same się zamykają. Ponad drzwiami umieszczone było dowcipne urządzenie, które.

podczas gdy drzwi pod naciskiem powietrza przymykały się powoli, wygrywało cichutko początek pieśni „Cieszcie się z życia".
Tak wyglądał dom, w którym pewnego ciepłego, dżdżystego dnia letniego miesiąca, zresztą w niedzielę, urodziłem się — i odtąd nie myślę uprzed2ać faktów, lecz stopniowo podążać za wydarzeniami. Urodzenie moje, o ile mnie ściśle informowano, szło bardzo po¬woli i nie bez sztucznej pomocy naszego ówcze¬snego lekarza, doktora Mecum, gdyż ja sam. — o ile mogę tę dawną i obcą istotę nazywać „ja" — zachowywałem się wówczas niezwykle bezczynnie i obojętnie, nie dopomagałem wcale trudom matki i nie okazywałem najmniejszej chęci dostania się na świat, który w przyszło¬ści miałem tak bardzo kochać- Mimo to by¬łem zdrowem i silnera dzieckiem, które przy piersi doskonałej mamki pomyślnie się roz¬wijało.
Po długim i głębokim namyśle muszę je¬dnak podkreślić związek, zachodzący między ową jawną niechęcią do opuszczenia ciemności

macierzyńskiego łona & niezwykłą, właściwą mi od dzieciństwa skłonnością do snu. Opo¬wiadano mi, że nie byłem krzykaczem ani szkodnikiem, ale spokojnem dzieckiem, łatwem
dla nianek wskutek częstego snu lub drzemki. I później, mimo iż tak gorąco pożądałem świa¬ta i stosunków z ludźmi, że czyniłem wiele i to ukryty pod różnemi nazwiskami, aby ich poznać i zjednać sobie, to jednak nocą pozo¬stawałem zawsze w domu; zasypiałem łatwo i chętnie, nawet bez znużenia fizycznego, za¬padałem w zapomnienie bez marzeń i po dłu¬gim śnie (dziesięciu, dwunasto lub nawet trzy-nastogodzinnym) budziłem się orzeźwiony i za¬dowolony bardziej niż z powodzeń dnia. W tej niezwykłej skłonności do snu możnaby zna¬leźć przeciwieństwo do mego wielkiego popędu życiowego i miłosnego, o którym będzie mowa we właściwem miejscu, jednak, jak już wspo¬minałem, zjawisku temu poświęciłem wiele wy¬tężonej uwagi i kilka razy zdawało mi się ■wyraźnie, że tkwi w niem raczej pewien zwią¬zek aniżeli przeciwieństwo. Mianowi-cie teraz,

gdym jai podstarzały i znużony, gdy mnie już nie dręczy pożądanie świata i gdy żyję w zu-pełnem odosobnieniu — teraz właśnie osła¬bła siła mego snu, drzemki moje są krótkie^ niegłębokie i przelotne, podczas gdy w domu poprawczym, gdzie wielo było ku temu sposo¬bności, sypiałem lepiej aniżeli na miękkich ło¬żach pałacowych hoteli. — Ale popadam w mój dawny błąd — uprzedzam fakty.


WIELKOŚĆ 18,5X13CM,TWARDA INTROLIGATORSKA OPRAWA,LICZY 152 STRONY.

STAN :OKŁADKA DB-,STRONY SĄ POŻÓŁKŁE,KILKA KARTEK JEST TROCHĘ ZAPLAMIONA /POŻÓŁKŁE PLAMKI/,POZA TYM STAN W ŚRODKU DB .

KOSZT WYSYŁKI WYNOSI 8 ZŁ - PŁATNE PRZELEWEM / KOSZT ZRYCZAŁTOWANY NA TERENIE POLSKI,BEZ WZGLĘDU NA WAGĘ,ROZMIAR I ILOŚĆ KSIĄŻEK - PRZESYŁKA POLECONA PRIORYTETOWA + KOPERTA BĄBELKOWA / .

WYDAWNICTWO BIBLJOTEKA GROSZOWA WARSZAWA 1930.

INFORMACJE DOTYCZĄCE REALIZACJI AUKCJI,NR KONTA BANKOWEGO ITP.ZNAJDUJĄ SIĘ NA STRONIE "O MNIE" ORAZ DOŁĄCZONE SĄ DO POWIADOMIENIA O WYGRANIU AUKCJI.

PRZED ZŁOŻENIEM OFERTY KUPNA PROSZĘ ZAPOZNAĆ SIĘ Z WARUNKAMI SPRZEDAŻY PRZEDSTAWIONYMI NA STRONIE "O MNIE"

NIE ODWOŁUJĘ OFERT KUPNA!!!

ZOBACZ INNE MOJE AUKCJE

ZOBACZ STRONĘ O MNIE