Ta strona wykorzystuje pliki cookies. Korzystając ze strony, zgadzasz się na ich użycie. OK Polityka Prywatności Zaakceptuj i zamknij X

T.T.JEŻ - LAT TEMU DWIEŚCIE 1930

31-01-2014, 20:28
Aukcja w czasie sprawdzania była zakończona.
Cena kup teraz: 40 zł      Aktualna cena: 34.99 zł     
Użytkownik ikonotheka
numer aukcji: 3895064700
Miejscowość Kraków
Wyświetleń: 13   
Koniec: 31-01-2014 19:50:00
info Niektóre dane mogą być zasłonięte. Żeby je odsłonić przepisz token po prawej stronie. captcha

I ROZDZIAŁ


Lat dwieście zgórą temu, licząc od roku, w którym żyjemy (1885), kraina, znana obecnie pod nazwą królestwa Kroacji. nazywała się tak samo i tak samo stanowiła aneks korony węgierskiej. Pod względem formalnym różnica pomiędzy tem, co jest, a tem, co wówczas było, zachodzi nieznaczna. Węzeł prawno-poli-lyczny ojczyznę Zwonimira spajał z ojczyzną św. Szczepana i czynił z niej część całości państwowej, szerzącej się od Karpat do Dunaju i do wybrzeży morza Adrjatyckiego, a znajdującej się w dobie tej pod naciskiem inwazji podwójnej: tureckiej i niemieckiej. Turcy zajmowali Węgier część znaczną i Slawonję całą; Buda, stolica państwa, w ich znajdowała się ręku; w Budzie, warowni tureckiej, rozkazywał basza i wznosiła się tam dżamja, w której prawowierni Ałła-cha wielbili i prorokowi cześć składali, wierząc głęboko, że świat podbiją. Niemcy kraje przez Turków zajęte odebrać i na rachunek własny podbić usiłowali. Ci i ci, po warowniach się głównie trzymając, obchodzili się z krajem jak zdobywcy. Tak było na Węgrzech, — tak w Kroacji, Stan rzeczy tu i tam przedstawiał się jednakowo i jeżeli zachodziła różnica jaka, to chyba we względzie zabarwienia. Na Węgrzech, w okolicach niektórych, ludność przekładała Turków nad Niemców. W Kroacji rzeczy nie szły tak daleko. Władaniu tureckiemu niechętny się okazywał żywioł miejscowy, rycerski, złożony, jak w Polsce, ze szlachty (pierniczę) i z magnatów (wlastiele). Szlachta i magnaci odpychali najazd ottomański, a zarazem z nie-
dowierzaniem wielkiem spoglądali na obronę, z jaką do nich szli Niemcy. Napaść i obrona, różniąc się według słownika, nie różniły się we względzie znaczenia politycznego i nie ustępowały jedna drugiej pod względem ciężaru, jaki na kraj spadał. Ciężar dociskał szczególnie ludowi, dociskał jednak i szlachcie, zagrożonej postradaniem stanowiska ,.narodu politycznego" w razie jednym i drugim, to jest, czyby Turcy nad Niemcami, czy też Niemcy nad Turkami górę wzięli. Nie kijem, to pałką. Na złe się zanosiło, tak czy owak. Niebezpieczeństwo zagrażało jednakowo, tak ze strony Konstantynopola, gdzie Jowisza gromowładnego rolę pełnił przy pomocy faworytów i faworyt Mahomet IV, jako też ze strony Wiednia, gdzie taż sama rola dostała się dozorowanemu i inspirowanemu przez jezuitów Leopoldowi I. Mahomet IV i Leopold I — sułtan i cesarz świecili na horyzoncie naksztait znaków tych niebieskich, według których przesąd plagi i klęski wróży. Pozostawała jeno przyświecająca w przyszłości nadzieja, która się wyrażała tak:
— Chybaby Boga na niebie nie było!
Słowy temi odpowiedział Gaspar Deszicz w sfiisi;-konkluzji na rozmowę, jaka się u niego we dworze przy stole toczyła. Przy stole zasiadało plemiczów kilku. Jeden z nich, nazwiskiem Pawao Czolnicz, człek wzrostu mniej aniżeli miernego, suchy, jasnokościsty. trochę ospowaty, oczu żywych i bystrych, odpowiedział gospodarzowi domu:
— Przybywam wprost z Zagrzebia... mówiłem z ba-nem...
-— Ban. rzecz wiadoma, cesarski sługa — odparł Deszicz. — Tak śpiewa, jak mu zagrają... Już to nie to, co dawniej bywało... Ostatnim u mnie banom był Petar Zrini... o!...
Wyrazy ostatnie starzec wymówił tonem uniesienia i uderzył pięścią o stół, aż stojące na stole naczynia, talerze i kubki, podskoczyły. Oko starca z pod brwi siwych groźnie patrzyło, policzki mu drgały, na czole zgromadziła się chmura gniewu. 6
— Co było... o... — zaczął Czolnicz tonem perswazji. Co było, tego brać w rachunek nie należy...
— Nie należy brać w rachunek podeptania praw ludzkich i Boskich?... — zawołał Doszicz. — Widzieć trzeba było, com ja widział w Beczu, na Nowem Mieście... O!... — ścisnął starzec pięście w kułaki i podniósł ręce obie do wysokości czoła. Od chwili tej powiedziałem sobie: Niech nas Bóg sądzi...
— Ależ... o rzeczach sądzić według słuszności potrzeba...
— Gdzież tu słuszność?
— Nieboszczyk, oby mu Bóg królestwo niebieskie dał!... przeciwko cesarzowi i królowi szedł!...
— Szedł on według prawa i sprawiedliwości... — odparł starzec, akcentując wyrazy i nadając im ton uroczysty — według prawa, które nakazywało, ażeby sądzony był na ziemi swojej, według sprawiedliwości, która nie pozwalała poczytywać za winę tego, co było zasługą... Szedł on, — ciągnął dalej — nie przeciwko cesarzowi i królowi, ale przeciwko nieprawości... Mamy przecie prawa nasze'... kto je gwałci, gwałcicielem jest...
— Prawda — odezwało się głosów parę. Deszicz głową pokiwał, wstał i z izby wyszedł. Pozostali przy stole przez chwilę milczeli. Wreszcie
jeden z nich zapytał:
— Cóż tam słychać?
Zapytanie zwracało się do Czolnicza.
— Co?... — odrzekł. Kurucze trzymają się, Tókeli się trzyma, Turcy się trzymają, ale policzone już dni ich... Sobieski zadał im cios śmiertelny... Pora, ażebyśmy pomyśleli o sobie...
Rozmowa ta byłaby niezrozumiała, bez wykazania wypadków, do których się ona odnosiła. W roku 1683 zaszedł fakt ogromnej historycznej doniosłości: wyswobodzenie oblężonego i do ostateczności już przyprowadzonego przez wojska tureckie Wiednia. Zdarzenie to, przyjęte z uniesieniem w świecie chrześcijańskim, niekoniecznie uradowało ludy, zaliczające się do
i
korony świętego Szczepana. Tak im było pod prawicą tego, którego czoło korona ta wieńczyła, słodko, że ich zgoła triumf chrześcijaństwa nie cieszył. Wolałyby były triumf oręża muzułmańskiego. Nie była to rzecz gustu, lecz następstwo gospodarki niemieckiej, prowadzonej przez o tyle niedołężnego, o ile okrutnego Leopolda I. Na Węgrzech Tókeli oręża nie składał; stronników jego zwano kuruczami, nawiązując sprawę, której bronił, do sprawy buntu chłopskiego, nad którą półtora wieku zgórą przeminęło. W Kroacji panowało zniechęcenie głębokie. Powód jego odnosił się do egzekucji, dokonanej w roku 1671 nad obwinionymi o zdradę stanu dwoma ludźmi: Piotrem Zrinim i Franciszkiem Frankopanem, używającymi wziętości ogromnej. Stracenie ich, pcj którem nastąpiło prześladowanie tych wszystkich, co o stosunki z nimi posądzani byli lub być mogli, wywarło w kraju wrażenie silne i pognębiające. Kroacja się w żałobę pogrążyła i zobojętniała do walki przeciwko nieprzyjaciołom krzyża. Nierzadko słyszeć się dawały głosy:
— Raczej Turczyn, aniżeli Niemiec...
Od Turków atoli, którzy zajmowali Bośnię i Sla-wonję, Kroaci się bronili; ale bronili się miękko, poprzestając jeno na odpieraniu napadów, bardziej rozbójniczych, aniżeli militarnych, dokonywanych przez nich na pograniczu. Wojna ta miała charakter podjazdowy i tymczasowy niejako. Turcy granicę przekraczali i za łupem się zapędzali; Kroaci na baczności się mieli, trzymając się reguły oddawania wet za wet. I oni ze strony swojej za turecką, przechodzącą od Szi-szek (Sisalk) ku północy, mimo ujścia rzeki Mur do Drawy, ku Komornu, granicę wyprawy czynili. Za napad — napad, za łup — łup. Wynikało stąd obustronne kraju pustoszenie, które nie przybierało rozmiarów usiłowania podbójczego na szeroką skalę. Była to sztuka dla sztuki, —- czynienie zadość humorowi rycerskiemu szlachty, do panowania niemieckiego zniechęconej, na kwestję zmian panowania- niemieckiego na tureckie mniej więcej zobojętniałej i żywią-

.
cej w głębi duszy ideę niezależności, którą jej nasunęła egzekucja dwóch popularnych magnatów, mianowicie zaś: Piotra Zriniego, wnuka bohaterskiego obrońcy Szigethu, piastującego wysoki urząd bana Kroacji. W mniemaniu ogółu był to ban narodowy ostatni. Mianowany od korony następca jego wzbudzał nieufność powszechną. Pomiędzy tym politycznym samoist-ności kraju przedstawicielem a ogółem szlacheckim, stanowiącym, tak samo jak w Polsce, naród polityczny, panowało nieporozumienie do usunięcia trudne. Wspólny mianownik, który łączył władzę z narodem, utonął we krwi Zriniego, zostawiając po sobie rozjątrzenie, podsycane i utrzymywane przez garnizony niemieckie, poczynające sobie w Kroacji, jak w kraju podbitym. Takie było położenie w chwili rozmowy, toczącej się za stołem u Deszicza.
Gaspar Deszicz, człek stary, dawne pamiętał czasy. Młodość swoją w bojach spędził naprzód pod hetmań-stwem Mikołaja Zrini, wojownika i poety, jednej z najpiękniejszych w dziejach postaci, następnie pod dowództwem Piotra. Byli to bracia rodzeni. Stryj ich, po którym oni dziedziczyli, gorliwy wyznania ewangelicznego i oświaty krzewiciel, należał do rodzaju panów hojnych, wynagradzać lubiących oddawane sobie przez ludzi usługi. Deszicz należał do liczby wynagrodzonych. Majątek, który na własność posiadał, wchodził niegdyś do składu olbrzymiej Zrinich fortuny, fortuny rozrzuconej szeroko nad brzegami Uny, nad Kupą, w Slawonji, w Kroacji, Dalmacji, na Węgrzech, we Włoszech nawet. Donacja, która się Desziczowi dostała, leżała na jednym z lewobrzeżnych rzeki Kupy dopływów, w równej prawie od Kupy do Sawy odległości, a w odległości niewielkiej od Sziszeku, mieściny napół ufortyfikowanej, pozostającej w rękach tureckich i stanowiącej punkt strategiczny, z którego Turcy panowali nad częścią zachodniej połowy Slawonji i kusić się mogli o opanowanie Kroacji. Wieś zwała się Dubrawac; nosiła ona na sobie tę cechę, jaka w czasach owych wojennych znamionowała wszystkie
wogóle osady, zabudowywane w sposób, że się tak wyrazimy, maskowany. We wsi już będąc, domyślić się byJo trudno, że się jest śród mieszkań ludzkich. Chałupy wieśniaków, na znacznej rozrzucone przestrzeni, kryły się poza załomami gruntu, przedstawiającego się pod postacią wąwozu górskiego, najeżonego skałami i okrytego lasem. Skały i leśne ostępy służyły ludności za schron na wypadek najścia tureckiego; dom zaś Deszicza, wznosząc się na wzgórzu, opalisadowany i w strzelnice zaopatrzony, pełnił niejako funkcję cytadeli, czuwającej nad osadą. Nie mógłby on wytrzymać oblężenia, ani nawet szturmu silnego; był atoli w stanie odpierać napaście kup zbrojnych, zapędzających się w głąb kraju, celem obłowienia się zdobyczą i nabrania niewolnika. Stanowił «n rękojmię-Jm^ bezpieczeństwa dla mieszkańców wśi, rękojmię tem pewniejszą, że stary Deszicz potęgował ją osobistością swoją, otoczoną w okolicy całej szacunkiem, którego racje odnosiły się do zdobiących ją przymiotów uczciwości, odwagi i znajomości rzeczy wojskowej. Przedstawiał on typ doświadczonego, w bojach osiwiałego żołnierza, a zarazem przejętego poczuciem praw i powinności swoich pierniczą. Malowało się to na postaci jego wyniosłej, na otwarłem, białemi wąsami przyo-zdobionem obliczu, w oczach, które łagodnie patrzyły; gdy jednak brwi zmarszczył, pioruny — zdawało się — ciskał. Gaspar Deszicz szanowany był powszechnie i, luboć się. od chwili śmierci Zriniego, od spraw publicznych usunął, szacunku nie stracił. Sąsiedzi zgromadzali się u niego często, zawsze, gdy o sprawę publiczną chodziło i od niego skazówki brali. ..Co Deszicz o tem myśli", — powtarzało się nieodmiennie przy okazji każdej. Ten i ów konia dosiadał i do Du-brawaca śpieszył. W Dubrawacu na gości czekało przyjęcie uprzejme i stówo mądre, nieufnością do istniejącego rzeczy porządku nacechowane, lecz nadziei na przyszłość, niepozbawiającc. a to dlatego, że stary wojak sam nadziei nie tracił, opierając ją na zdaniu, 10
w którem się jego zapatrywanie na rzeczy ogniskowało.
— Chybaby. — powiadał — Boga na niebie nie było... Nasz Bóg czuwa nad nami... Przemijali cesarze i królowie, przemijały dobre i złe czasy: naród nie przeminął... Poczekamy, doczekamy się: koniec końcem, Bóg nas rozsądzi...
Taka była doktryna, iktórej hołdował i. oburzając się na teraźniejszość, był o przyszłość spokojny.
Słowa Czolnicza irytowały go z tego głównie powodu, że znał źródło ich. Czolnicz przybywał z Zagrzebia, od bana, którym był Mikołaj ErdÓdi, zamianowa-ny od korony. Deszicz nie przypuszczał, ażeby stamtąd wyjść mogło co dobrego, tego bowiem był przekonania, że po śmierci Piotra Zriniego, żaden człowiek uczciwy nie przyjąłby stanowiska, z którego nieboszczyk strącony został w sposób niegodziwy. Dlatego to, kiedy Czolnicz, człek wymowny i w prawic biegły, dowodzić się jął, starzec wyszedł, na czerdaku stanął, ręce wtył założył i rozglądać się począł po okolicy. Przed oczami jego rozwijał się krajobraz, jeden z najpiękniejszych pomiędzy teini, które natura z wciskających się pomiędzy Kupę a Sawę odskoków górskich tworzy. Wdali, za Sawą, siniaty załomy łańcucha gór Warasdińskich. a bliżej plątały się wąwozy, wykazując tu urwisko, tam ścianę skalistą, ówdzie żebra przewijane bluszczem, przetykane krzewami, otulane mchami i wieńczone ciemną zielenią lasów bukowych, nadających widokom ton ogólny. Śród urwisk i kamieni. w dole głębokim pokazywała się miejscami woda, powierzchnią zwierciadlaną połyskująca. Drogi nigdzie widać nie było, z wyjątkiem tego jeno kawałka, co do wrót domu Deszicza dochodził i na kroków paręset przed wrotami zdawało się, jakby się w przepaść zapadał. Nadawało to miejscowości pozór nieprzystępny, dziki i odludny. Przeciwko odludności atoli świadczyły dymy, słaniające się śród rzucających się w oczy przedmiotów, a wychodzące jakby z otchłani. Dymy znamionowały obecność istot ludzkich; nie dawały się
11

widzieć ciągle, gdy się jednak wznosiły, czy to kitami wprost do góry, czy też kłębami mętnemi, wówczas niekiedy ożywiały, urozmaicały widok, niekiedy tworzyły rodzaj zasłony mglistej, owiewającej część raz tę, znów inną. Dodać do tego jeszcze należy różnobarw-ność, pochodzącą nietylko od rozmaitości kolorów, oblewających kamienie, ziemię, lasy i wody, ale także i od cicniowań się barw samych przez się i od cieniów, jakie narazie niebo do spółki ze słońcem naprowadzało. Chmury, obłoki, słońce nadawały im ton raz posępny, znów radosny, uśmiechnięty, świetlany.
Miał więc na co Gaspar Deszicz patrzeć, gdyby się w pięknościach natury rozpatrywać chciał. Widoki te atoli spowszedniały mu. Patrzał na nie od lat tylu! Wodził wiec po nich okiem obojętnie i byłby, jak się zdaje, obojętność do końca zachował, gdyby na lewo, za płotem, ogród od podwórza oddzielającym, za szpalerem krzewów, pod tworzącym namiot liściasty platanem, nie zoczył czegoś, co go żywo zajęło. Osłonił sobie starzec dłonią od słońca oczy i przypatrywał się przez chwilę. Po obliczu jego przesunął się uśmiech rzewny i radosny napoły. Po chwili z czerdaka zeszedł, wzdłuż domu się przesunął i, do ogrodu się dostawszy, skradać się poza krzewami począł. Rzekłbyś, że na polowaniu do płochliwej podchodzi zwierzyny, schylił się bowiem, dech w sobie powstrzymywał i stąpał na palcach, pilnie pod stopy patrząc, ażeby ani listka, któryby zaszeleścił, ani gałązki, któraby się złamała i trzask wydała, nie nadeptać. Mimo stóp jego przemykały jaszczurki. Starzec się zatrzymał i nisko przysiadł, nic chcąc jaszczurek płoszyć. Po chwilce posunął się dalej i posuwał się wciąż ostrożnie, aż się do plątana dostał. Przy drzewie dopiero wyprostował się; zajął jednak za niem pozycję, jak? zajmują ludzie, szukając za drzewami ukrycia: lewem ramieniem się do pnia przytulił, ramię zaś prawe podawał zlekka naprzód i szyją wyciągał, nachylając głowę tak, ażeby na stronę przeciwną zajrzeć było można. Polował — na zwierzynę czatował — co? Za drze-12
wem, w rzeczy samej, znajdowała się istota w razach pewnych miano „zwierzyny" nosząca, gdy się o niej w znaczeniu przenośnem mówi i gdy się ją odnosi do stosunków innych, aniżeli te, jakie w domu starego Deszicza panowały. Zwierzyną ona byćby mogła dla carewicza, królewicza, wojewodzica, włastielicza jakiego, dla sułtana albo paszy na przysmaki łakomego, nigdy atoli dla starca, takiego, jak Deszicz, który się modlił rano i wieczór i przestrzegał skrupulatnie przepisów, regulujących czystość żywota. Było to bowiem dziewczę, owiane temi urokami, jakie owiewają niekiedy dziewczęta, mogące powiadać.o sobie, że dźwigają dwa niespełna krzyżyki na ramionach swoich.
Dwa niespełna krzyżyki! — ado tego, kształty postaci, jakby na tokarni odrobione, rysy oblicza, jakby wedle wyśnień poetycznych odwzorowane, oczy duże, ciemno-szafirowe, długiemi rzęsami ocienione, włosy ciemno-płowe, jedwabiste, ciążące głowie warkoczem grubym; na obliczu pogoda, w układzie wdzięk pełen spokoju, swobody i tej powagi dziewiczej, która się widzi, pojmuje, ale wypowiedzieć się nie da.
Dziewczyna z głową pochyloną nad robótką jakąś ręczną siedziała.
Starzec z za drzewa głowę wychylił, przez chwilę jej przez ramię zaglądał, jakby śledząc ruchy szydełka, co w rękach jej migotało; nagle zapytał:
— O czem ty myślisz?...
— Jao!... — krzyknęła strwożona.
— Zlękłaś się mnie?... ha?... — odezwał się, z za drzewa wychodząc.
— Zlękłam się nie ciebie, dziadku, — odparła — ale niespodzianki, jakąś mi sprawił...
— Nie spodziewałaś się mnie...
— Ani mi przez myśl przejść mogło, ażebyś opuścił gości...
— No, widzisz... opuściłem ich...
— Czemu? — zapytała.
— Dla ciebie... Zoczyłem cię zdaleka i zachciało mi się myśli twoich podsłuchać... Stałem tam — ocza-
13
mi wskazał — za platanem i przykładałem do plątana ucho... Platan milczał...
— Nie miałby do powiedzenia wiele...
— Kto wie... To jeno nieszczęście, że szeptania JistkÓw nie rozumiem...
— O, dziadku, żartujesz...
— Boga mi, nie rozumiem... — odrzekł, obok wnuczki na ławeczce darniowej siedzenie zajmując.
— Żartujesz w tem, że powiadasz, jakby szeptanie liści do zrozumienia było.
— Coś one jednak mówić musza... Głos natury... Głos ten ktoś rozumie...
— Chyba Bóg...
— Ano... Dobrześ rzekła... Dziewczyna z ciebie roztropna... Głosy natury chwalą Boga...
— Ale... — wtrąciło dziewczę.
— Co? -— zapytał.
— Źe też nie słyszałam nadejścia twego.
— O! bom na palcach pocichutku się skradał.
— Chwyciła się pustota taka ciebie.
— Dodaj: starego... Wiedz jednak, że młodnieję, gdy na ciebie patrzę... Szkoda tylko, że młodnienia tego nie będzie długo...
— Czemużby długo być nie miało? — odparła z wymówki akcentem.
—- Czemu?... dla dwóch racyj: raz dlatego, że re-gestr dni moich ku końcowi się już zbliża, powtóre dlatego, żeś ty tym ptaszkiem, co z gniazda odlatuje i pora na odlot twój niedaleka... Dziś, jutro, dziadka starego pożegnasz, zapłaczesz, łzy otrzesz i zapomnisz.
— Zapomnieć?... o tobie... ja?... — zawołała tonem oburzenia.
— To się tak mówi... Zapomnienie zapomnieniu nierówne,.. Bywa jedno zupełne, inne niezupełne, zapomnienie jednak... Dziś dziadek twój, matka, brat dla ciebie wszystkiem; ale nastanie pora, w której wszystkiem będzie dla ciebie ktoś inny...
— Ach!... nie, chyba... 14

- Uhm!... — mruknął starzec i lekko dłonią machnął. Taki rzeczy porządek... i, szczerze ci powiedziawszy, pragnę, ażeby porządek ten, co rychlej, byle dobrze i z błogosławieństwem Bożem, do mety do-szedJ...
— Pozbyć się mnie chcesz... co?
— Nie to, ale to, że ty się niebawem może, chcąc nie chcąc, pozbawisz mnie... Komu osiemdziesiątka w oczy zagląda...
— A!... — przerwała — o czem innem, dziadku, mówmy...
— O czem innem?... No?
— O gościach... Nie jest w zwyczaju twoim gości odchodzić!...
— Prawda!.., — odrzekł starzec.
— Odszedłeś jednak: czemuż to?... —- zapytała tonem, w którym czuć się dawała nie prosta ciekawość, lecz przypomnienie obowiązku gospodarzowi domu.
— Potrzebowałem ochłonąć nieco, lękałem się bowiem powiedzieć w zniecierpliwieniu więcej, jak należy...
— Dziadku!... dziadku!... — odezwało się dziewczę, patrząc z przymileniem w oczy starcowi, który się z siedzenia dźwigać jął i wstając, mówił:
— Przyjechał z Zagrzebia Czolnicz; w Zagrzebiu się nasłuchał i, co słyszał, powtarza...
— Powrócił sam? — zapytała.
Gdy wyrazy te wymówiła, oblały się policzki jej szkarłatem. Zamilkła nagle, oczy spuściła i poczęła pilnie szydełkiem w szlarce, którą robiła, dłubać.
Starzec w chwili tej na wnuczkę nie patrzył, inaczej bowiem nieomieszkałby zapewne zapytać jej o powód, który rumieniec wywołał. Z siedzenia się nie bez wysiłku niejakiego dźwignął i odpowiedział:
— Ano... nie pytałem go o to... Pojechał tam z komsziją (sąsiadem) naszym młodym, może więc powrócili razem... Nie wiem, nie pytałem... Ij!... co mi tam...
15

Dziewczyna nic więcej nie mówiła; nie patrzyła nawet za dziadkiem odchodzącym.
Starzec się wyprostował i szerszym, aniżeli przy-szedt, krokiem zpowrotem się do izby gościnnej udał. Przez podwórze przechodząc, upomnienie głośno przesłał pod adresem służebników, co z rękami założone-mi pod stajnią stali.
— He!... próżniacy!... — zawołał.
W chwilkę później, zajmując przy stole miejsce swoje, mówił, jaikby na usprawiedliwienie nieobecno-r ści, która za długo trochę trwała:
— Z tą służbą zgryzoty same... Nic się nie robi, gdy człek sam nie dopilnuje... Kłopot i tyle... No i cóż, nie pijecie sąsiedzi? — dodał, do gości mowę zwracając. — Widzę dzban pełny i puhary nie wypróżnione... Pijmy, weselmy się, kiedy na świecie nie wesoło...
— Ot — odezwa! się jeden z gości, oczami na Czol-nicza wskazując — według tego, co komszija opowiada, mogłoby inaczej być... ¦
— Inaczej?... — podchwycił Deszicz. — Zapewne, czas nie stoi, godzina do godziny niepodobna... Tem-pora mutant u r et nos in iflis... Rzecz to wiadoma...
Czolnicz na to:
— Rzecz w tem, ażeby zmiana nie wypadła na niekorzyść naszą...
— Będzie, co Bóg da... — odparł, powtarzając wyrazy, które od chwili najścia tureckiego, na długo w znaczeniu przysłowia w ustach ludów południowo -słowiańskich brzmiały, znamionując politykę rezygnacji, której się atoli ludy te. mianowicie zaś ludy porody serbskiej, zgofa nie trzymały.
— No, tak... — odparł Czolnicz. — Bez Boga nic... Sam Bóg wszakże dał ludziom rozum i wolę nie na to, ażeby się wyłącznie na zmiłowanie Boże spuszczać... „Pracuj człowiecze, a ja ci dopomogę"...
— Ani słowa... — odrzekł starzec. Pracuj, ale bacz, ażeby ci za twoją pracę poczciwą łba nie ucięto...
— To już się powtórzyć nie może...
— Czemu? 16
— Posłuchaj mnie, komszijo, i uważaj, jeno dobrze... Niema pomiędzy nami drugiego Zriniego...
— Toż to właśnie nieszczęście!... — zawołał starzec.
— Nieszczęście, to prawda, wielka prawda... Ale nieobecność Zriniego to sprawia, że ucinać łba niema już komu, a to dlatego, że Zrini był Zrinim, znanym i szanowanym nie tylko w Kroacji, nie tylko w Węgrzech całych, ale szeroko na świecie... Do niego krój francuski, król polski, doża z Mljetu, sułtan. Ojciec Święty posły słali... Nie byłoż tak, że król polski zapowiedział mu, iż na niego w Krakowie z koronacją swoją czeka?...*). Ergo, był to człowiek wielki; co tam, w Beczu, zawadzał, co komuś na drodze inaczej aniżeli TÓkeli stawał, co był słońcem obok słońca... Takie go już w krainie naszej niema.
— I dlatego są Niemcy — wtrącił Deszicz.
— Ijl... czy to ich tćraz tak wiele?... A i ci, co są, .są dlatego, żeśmy ręce opuścili... Potrzebni oni gdzie indziej... Gdybyśmy my przeto po dawnemu poczynać zechcieli, wówczas i tę trochę Szwabów wyciągnęłoby do obozów zadunajskich, my zaś pozostalibyśmy w domu wiasnym sami gospodarzami tak, jak tego nieboszczyk Zrini chciał...
Deszicz ramionami ścisnął i westchnął.
— Czyż to niejasne?... — zapytał Czolnicz. Starzec nie odpowiadał; inni na niego spoglądali,
jakby na opinję jego czekali. Milczenie chwilę sporą trwało, wreszcie je gospodarz domu przerwał:
— Tempora mutantur et nos in Mis... Kto lat temu dziesiątek mężem dojrzałym i rześkim był, tego dziś starość pochyliła; kto był młodzieńcem, ten dojrzał, a na młodzieńców dzieci powyrastały... Zwracaj się, laomszijo Czolniczu, do tych ostatnich i do tamtych, ale nie do mnie... Niech mężowi dojrzali radzą, niech młodzieńcy za nimi idą; ja cóż... cóż ja?...
rybuta.
Piotr Zrini zapraszany był na koronację Michała Ko-
ŁAT TEMU DWIEŚCW I,—2.
17
__ Cóż ty?... Olo, co o tobie ban powiedział: gdyby się stary Deszicz ruszył, to za nim ruszyłaby się okolica sisacka cała, a za sisacką poszłaby jaska, oza-lijska, nadkupie całe... Ze starych pozostał on jeden: na nim waga...
Gdyby Czolnicz wyrazów powyższych nie był osłonił powagą bana, starzec byłby się może przekonać dał, miękł już bowiem widocznie, gdy słyszał wykład poprzedni stanu rzeczy. Na wspomnienie jednak bana __ człowieka, co w mniemaniu jego nie powinien był dostojeństwa sponiewieranego przyjmować —sposępniał. Brwi mu się na czole sfałdowały i policzki drżały. Wąsy dłonią rozgładzał i odrzekł:
— Nie... Pora moja przeminęła...
— Przecież to nie słowo twoje ostatnie?
— Słowo moje ostatnie, oto jakie... — zaczął i zamyślił się. Oto jakie... — powtórzył: Nie mieszam się do niczego...
Gzolnicz gest obydwiema rękami i głową wykonał.
— Ale — ciągnął starzec powoli dalej — ani przeszkadzać, ani odradzać nikomu, ani nawet rodzonemu wnukowi memu, nie będę... Z Bogiem!... Róbcie, co za dobre i godziwe uznacie: jam robił swoje, kiedym młodszy byt... Na starość zaś... widzicie... zapominać
0 czemś, co do serca przykipiało, to trudno... Zresztą— dodał — nie widzę, coby do czynienia w chwili tej było... Turczyn nam pokój daje... nie napada nawet...
— A bracia nasi po tamtej stronie Sawy i po tamtej stronie Kupy... — wtrącił Czolnicz...
— No tak... to prawda... bracia nasi... Róbcie, co
1 jak się wam zdaje, nie oglądając się na mnie...
— Kiedyż boś ty śród nas głowacz... — odezwał się któryś.
— Kto tak myśli, temu niech się zdaje, żem umarł i żeście mnie pochowali... Jam bo naprawdę umarł, lat temu... ile?... czy nie trzynaście?... Lat trzynaście... Mój Boże!... Wydaje się mi, że było to wczoraj...
Starcowi się za powiekami zakręciły łzy. Wziął stojący przed sobą puhar, haust długi pociągnął, pu-
18
har na stole postawił i wąsy odwrotną stroną dłoni rozgładził.
Wymowa Czolnicza, jak się zdaje, nie przekonała nikogo z obecnych. Racja oporności tej była prosta. Polegała ona na tem, że sąsiedzi oglądali się nietyle na to, co stary powie, lecz na to, co zrobi. On niejako ręce umywał.
— Przecież, — odezwał się Czolnicz — przecież cesarz i król głosił w Pozony (w Presburgu) ogólne przebaczenie i win wszelakich zapomnienie...
— Piotr Zrini — odrzekł starzec — pojechał do Beczą nieinaczej, jak na zaręczenie bezpieczeństwa dla osoby swojej... Byłem z nim — dodał z uśmiechem, w którym się złośliwość przebijała — i w zaręczenie to wierzyłem, tak jak wierzę w Boga na niebie i w to, że w chwili tej słońce świeci... O wierzyłem... westchnął.
— Cóż więc: z rękami założonemi czekać mamy, aż Szwab nadwłada Turczyna, albo Turczyn Szwaba?
— Czekajcie, nie czekajcie... —- starzec na to — dixi quod ze strony mojej dicendo crat.
— Chcesz być Achillesem i, jak on, pod namiotem z żalem i gniewem swoim pozostawać, pomimo że le-piejby ci przystawało być Nestorem, zwłaszcza, że tu, niedaleko, znajduje się mładicz pewien, któryby ciebie, jak ojca, słuchał i przy pomocy twojej niemało zrobić mógł.
Starzec ręką machnął z tym akcentem, który oznaczał, że go to nie obchodzi. Z Iljady zaczerpnięte porównanie nie przekonało go bardziej, aniżeli motywowanie racyj zapomocą przedstawiania stanu rzeczy w momencie bieżącym. Sąsiedzi, ludzie poważni, milczeli. Zamilkł i Czolnicz — może nowych jakich w głowie szukał argumentów, z któremi atoli wystąpić już nie mógł, Deszicz bowiem milczenie przerwał, zagajając rozmowę o pogodzie i o wpływie dobroczynnym, jaki ona na zajęcia rolne wywiera.
— Bogu dzięki, — mówił — jeżeli się to nie zmie-
19
ni, to będziemy mieli i zboża, i wina, owoców pod-dostatkiem...
Z biesiadników jeden poskarżył się na słońce, zbytecznie, według niego, przygrzewające.
— Phit... — odrzekł starzec, głową (kiwając. — Jakżeś chciał, ażeby słońce nie przygrzewało!... Na toż słońce ono... i na to je Stwórca na niebie zawiesił, ażeby dokoła ziemi krążyło, grzało i świeciło...
— UhmL. — odezwał się jeden — słyszałem, że są ludzie, co powiadają, iż nie słońce około ziemi, ale ziemia około słońca krąży... ,
— O?... — odezwało się paru tonem zdziwienia.
— Są, Boga mi... — odparł ten, co wiadomość tę podał i do starego Deszicza z zapytaniem w oczach się zwrócił.
— Atl... — odrzekł starzec tonem odniechcenia, a zarazem wzgardliwym nieco.
— i komuż to myśl podobna w głowie strzelić mogła?... — zapytał jeden.
Starzec ramionami wzruszył na znak, że nie wie; Czolnicz odpowiedział:
— Komu?... komuż, jeżeli nie Polakom, którym się zawsze coś po głowach snuje i 'którzy zawsze inaczej, jak inni, myślą... Jednemu z nich myśl taka w głowie strzeliła... Polacy tęgo się biją, tęgo piją...
— Wołani (wiele warci, walni) ludzie... — wtrącił Deszicz.
— Tak, ale nie co do myślenia... Gdy coś wymyślą, zawsze coś takiego, jak to, że się ziemia około słońca obraca... Możnaż wymyśleć głupstwo większe?...
Wyrazy ostatnie wymówił z przyciskiem, przykładając sobie palec do czoła.
— Bre, bre... — odezwał się jeden, głową kiwając. Po-wa-rjo-wuli... Wymyślą chyba jeszcze, że ludzie nie nogami, ale głowami po ziemi chodzą...
Śmiech gruby, ogólny prawie, był na uwagę tę odpowiedzią.
— I czegóż oni nie wymyślą jeszcze!
— U nich — zaczął Czolnicz — wszystko naopak.
20
nie tak, jaik u ludzi... Mienią się respubliką, a wybierają sobie króla; króla mianują panem, a on jeden nie panuje; buntują się przeciwko monarsze własnemu, a pomagają monarchom cudzym w poskramianiu ich poddanych; uważają się za chrześcijański naród, a pomiędzy nimi znajduje się taki jeden, co naprzekór Pismu Świętemu powiada, że się ziemia około słońca obraca...
Czolnicz widocznie Polakom nie sprzyjał.
Nie było w tem nic dziwnego. Węgrzy i Kroaci mieli do nich pretensję za przyjście Leopoldowi I z pomocą skuteczną i usposobieni byli zwalać na naród cały odpowiedzialność za ,,głupstwo", jakiego się dopuścił jeden jego członek, Kopernik. Drwiąc z Kopernika, drwili z narodu polskiego. Czuli się do tego upoważnieni, byli to bowiem ludzie światli, po łacinie mówili, w autorach łacińskicji oczytani byli — niejeden z nich powiadać mógł: ,,mój przyjaciel Maro", jak powiadał wojski w „Panu Tadeuszu". Z tem wszystkiem atoli szanowali waleczność polską, która pod Wiedniem zajaśniała splendorem wielkim. Sobieski imponował ludziom rycerskim. Deszicz powtarzał od czasu do czasu:
— Waleczny naród...
Dla Sobieskiego wybaczał im Kopernika.
Gawędka ciągnęła się dalej. Znalazła się materja, co ją podsyciła i przedłużyła. Gospodarz wina dolewał, zachęcając do picia i wspierając zachętę argumentami nieprzepartemi, wypowiadanemi po kroacku i po łacinie. Raz mówił o potrzebie zwilżania gardła, znów o tem, że wino serce rozwesela, następnie, że w winie prawda spoczywa. Biesiadnicy prosić siebie nie dawali, pili, ale powoli, potrosze, jak przystało na ludzi statecznych, z których każdego czekała podróż do domu. Na rozmowie czas upływał, — słońce się ku zachodowi chyliło i byłoby może zaszło, zanimby się goście rozjechali, gdyby nie Czolnicz, który się odezwał:
— Dobrze nam tu, słodko i miło, ale wynosić się już pora.
21
W chwili tej jeden z gości, co dotychczas milczący był, zagabnął go niespodzianie:
— O jakimcś to mładiczu mówili...
— O jakim?... — odparł Czolnicz, nie domyślając się odrazu, do czego zapytanie zmierza.
— Dla któregoby Deszicz Nestorem mógł być?...
— E... — odrzekł. — Co tam już i mówić o tem!...
Starzec się wmieszał — o czemś zagadał.
Czolnicz wstał. Za przykładem jego poszli inni. Towarzystwo na czerdak się przeniosło. Na czerdaku zawiązała się napoczekaniu rozmowa nowa, podczas gdy pachołkowie ze stajni konie wyprowadzali. Konie posiodłane rozmaicie, ten na sposób turecki, ów na węgierski, jeden jaskrawo, z frendzlami i chwastami, inny ciemno i gładko; rozmaitej też były rasy: tureckiej, bośniackiej, siedmiogrodzkiej, węgierskiej, niemieckiej nawet. Goście jeden po drugim gospodarza domu żegnali, który każdemu zosobna sretan put życzył i jeden po drugim za bramą, za gruntu załomem, znikali. Najpierwszy odjechał Czolnicz — spieszno mu było — a z nim ten, co go o młodzieńca pytał.



WIELKOŚĆ 18X12CM,
TWARDA INTROLIGATORSKA OPRAWA /ZACHOWANA ORYGINALNA PRZEDNIA OKŁADKA/,LICZY 1 CZĘŚĆ - 126 STRON,II CZĘŚĆ - 136 STRON.

STAN:OKŁADKA DB/DB-,LUŹNA KARTKA 13-14,STRONY SĄ POŻÓŁKŁE,POZA TYM STAN W ŚRODKU DB .

WYSYŁKA GRATIS NA TERENIE POLSKI / PRZESYŁKA POLECONA PRIORYTETOWA + KOPERTA BĄBELKOWA ,W PRZYPADKU PRZESYŁKI ZAGRANICZNEJ PROSZĘ O KONTAKT W CELU USTALENIA JEJ KOSZTÓW / .

WYDAWNICTWO M.ARCTA WARSZAWA 1930.

INFORMACJE DOTYCZĄCE REALIZACJI AUKCJI,NR KONTA BANKOWEGO ITP.ZNAJDUJĄ SIĘ NA STRONIE "O MNIE" ORAZ DOŁĄCZONE SĄ DO POWIADOMIENIA O WYGRANIU AUKCJI.

PRZED ZŁOŻENIEM OFERTY KUPNA PROSZĘ ZAPOZNAĆ SIĘ Z WARUNKAMI SPRZEDAŻY PRZEDSTAWIONYMI NA STRONIE "O MNIE"

NIE ODWOŁUJĘ OFERT KUPNA!!!

ZOBACZ INNE MOJE AUKCJE

ZOBACZ STRONĘ O MNIE