SPIS TREŚCI:
PRZYSIĘGA.
ZABIŁEM!
MATKA
PIELGRZYMKA DO JASNEJ GÓRY.
JAŚKOWE AMBICJE.
KOMURASAKI.
Żałosna historja o pąkniątem sercu japońskiem.
WSPOMNIENIE,
PRZYSIĘGA.
Naczelnik rzucił gazetę i gniewnie spojrzał na wchodzącego. A starszy, wyprężając się przy drzwiach, meldował pokornie:
— Przypędziłem wszystkich.
— Gdzie są?
— W podwórzu.
— Dobrze, niech poczekają. A pilnować, to bun¬
townicy, rozumiesz?
Starszy uśmiechnął się nieznacznie i jakoś dziw¬nie.
— Ciężko poszło, a?
— Nie, kazałem się im zebrać przed kancelarją,
to zaraz przyszli i zaczęli wołać, że wszyscy darli spi¬
sy i wszyscy są Polaki - katoliki, to i wszyscy^ są go¬
towi choćby na Sybir. Tak i całą wieś prizypędziłem,
— I nie bronili się? Szkoda! — szepnął cicho.
— Nawet żołnierzom dali podwody, a sami szli
spokojnie, jak barany, śpiewając pobożnie całą drogę.
To dobry naród, posłuszny...
— Nie twoja rzecz sądzić! Paszoł won! — za-
krzyczał.
Poczerwieniał starszy, wyprężył się jak struna, zrobił półobrót i wyszedł.
Naczelnik utonął znowu w gazecie, ale po chwili rzucił ją na biurko, zatarł ręce i jął zwolna krążyć po wielkim, sklepionym gabinecie.
— A swołpcz! bydło! — mruczał, gładząc obu rę¬kami szeroką, rudą brodę i zapatrzył się przez chwilę w ogromny, zadeszczony plac.
Złote kopuły cerkwi wznosiły się wysoko nad czarniawem morzem błota, zaś kręgiem placu, nizkie obmokłe domki, jakby dygotały w zimnej szarudze.
Padał drobny jesienny deszcz i wiatr niekiedy szarpał drzewami, obdzierając je z resztek liści. Ja¬kieś wozy wlokły się z trudem po błocie i jacyś ludzie ' przemykali się zgarbieni pod domami.
Odwrócił się nagle, przeszedł na drugą stronę gabinetu i kryjąc się za portjerę, ostrożnie wyjrzał oknem, W podwórzu, niby w głębokiej sadzawce, ocem-browanej piętrowymi gmachami, w dawnym klasztor¬nym wirydarzu, pełnym błota, kałuż i śmieci tłoczył się cały tłum ludzi, otoczony płotem najeżonych ba¬gnetów. Jakieś nagie obumarłe drzewo, trzęsło się nad nimi poskręcanymi konarami, a górą leciały szare chmury niby przegniłe płachty, ociekające wodą; dro¬bny, przenikliwy deszcz zacinał, jakby lodowatymi bi¬czami, zaś z dachów i popsutymi rynnami chlustały nieustanne kaskady, czasem wiatr bił w tłum, jakby taranem, szamotał drzewem i wył przejmująco. Zimno dojmowało do kości, a plucha już macała przez nędz¬ne przyodziewki, ale naród stał cierpliwie, przestępu-jąc jeno z nogi na nogę i pogwarzając z cicha a trwoż-nie, że tylko niekiedy jakaś twarz szara i poradlona cierpieniem podniosła się i jakieś oczy błysnęły posę¬pnie, to wydarło się westchnienie podobne do jęku — a niekiedy skłębili się i rozchwiali niby krze; płacz dzieci wytrysnął żałośnie lub słowa pacierzy pociekły perlistym, łzawym szmerem i znowu mokli w milcze¬niu, tuląc się do siebie, bo mure stare i srogie ostrza bagnetów zaciskały się dokoła, niby więcierz nieu¬błagany.
I stali cierpliwie na deszczu, w błocie, w szaru¬dze, pod grozą bagnetów i kar, stali nieulękli, jak stoją dęby w straszne noce jesieni, niezwyciężone i pewne, że przetrwają i mrozy i burze i mioty piorunów..,
— Ja wam dam bunt, podlecyi Popamiętacie! — zawarczał naraz, jakby wyczytując w wyblakłych oczach chłopskich tę ich moc nieprzebłaganą.
Zapuścił storę na okno i wziął się do codziennej pracy. Ale mu jakoś dziś nie szło. Rzucał co chwila papiery, szarpał brodę, wreszcie zerwał się i otwo¬rzywszy szklane drzwi, zajrzał chmurnie do kancela-rji. Szereg nizkich, sklepionych izb, zapełnionych gwarem i ludźmi, przyciszył się gwałtownie, chałaty rozpierzchły się trwożnie, urzędnicy pochylili się nad papierami, strażnik wyprężył się pod piecem, a tylko jakiś chłop w mokrym kożuchu, z baranicą w ręku, srodze zafrasowany, tłukł się po pokojach, obłapiał wszystkich za nogi i trwożliwie o coś się dopraszał.
—Nie moje dzieło! Tam! — odpowiadano mu, me podnosząc głowy. Naraz szklane drzwi się za¬trzasnęły i kancelarja znowu ożyła; pito herbatę, dym z papierosów snuł się pod sklepieniami, izby zaroiły się ludźmi a gwarem, kupiono się w głębokich niszach okien zakratowanych — opowiadano anegdoty, bo śmiech wybuchał co chwila — tylko chłop wciąż cho¬dził od grupy do grupy, skomląc o coś żałośnie,
— Czego? Przyjdź jutro! — rzucano mu groźnie.
A naczelnik, zamknąwszy się w gabinecie, praco¬wał zawzięcie, podpisywał całe stosy papierów, przyj¬mował interesantów, naradzał się tajemniczo z chała¬tami, ale mimo to nie mógł się uspokoić i co pewien czas wyglądał oknem na chłopów,
— Poczekajcie! — szeptał, zacierając ręce, i spo¬
strzegłszy, że kilka znużonych kobiet przysiadło na
ziemi, rozkazał je spędzić i pilnować, aby się nikt nie
ważył siadać, — Odpoczną sobie gdzieindziej. I tak
przechodziły całe godziny, naczelnik pracował, deszcz padał nieustannie, a chłopi stali cierpliwie,., W samo południe wpadł do gabinetu jakiś dobry znajomy,
— Cóż to za ludzi pędzili rano przez miasto?
— Nie wiecie? A toż ci sami, którzy przy spisie
jednodniowym bunt zrobili. Napadli na uprawlenje,
stróży pobili — a wszystkie papiery i książki podarli
i spalili,..
— Ale dlaczego?
— Bo nie chcą być prawosławnymi! Rozumiecie,
nie chcą!
— Znaczy, uporstwujuszcze, co?
— A tak! Czorty nie ludzie. Ale ja ich zmiękczę,
że będą jak masło, no„.
— Spróbować można. Do protokółu ich przypę¬
dzili, co? •
— Tak, ja z nimi pogadam serdeczno, poproszę!—
buchnął śmiechem.
— To z parafji ojca Mikołaja Piotrowicza?
— Właśnie czekam na niego, on rńi pomoże.
Rozmowa się urwała, bo przyszła służąca prosić
na obiad, Ł
Naczelnik pożegnał przyjaciela, przeciągnął spra¬cowane kości i poszedł do mieszkania na pierwsze piętro, ale jeszcze z korytarza spojrzał w podwórze; deszcz lał jak z cebra, żołnierze chronili się pod ścia¬nami, a chłopi przemokli już do nitki, stali spokojnie, kolebiąc się tylko niekiedy,
W jasnej, ciepłej jadalni, pełnej kwiatów, było kilka osób; pani naczelnikowa, dorosła córka, dwaj studenci w krótkich mundurach i ojciec Mikołaj Pio-trowicz, chudy, wysoki, z długą, siwą brodą i rzadkimi włosami. Karafka z wódką poszła z rąk do rąk. Obiad płynął wesoło wśród rozmów i śmiechów. Studenci opowiadali jakieś pieprzne kawały, aż panna się ru-
mieniła, mama odwracała twarz, a naczelnik z ojcem Mikołajem trzęśli się od śmiechu.
A po obiedzie młodzież wraz z mamą przeszła do salonu, zaś naczelnik poszedł na drzemkę do swego pokoju. Wsunął się za nim ojciec Mikołaj.
—- Widzę, że już czekają? — szepnął, pochylając się w okno.
— Od samego rana. Postoją do zmroku, to może
zmiękną, a?
Od salonu przedarł się rozszczekany, chrzypiący śpiew gramofonu.
— Niewiadomo! Sfanatyzowani do szpiku. Dwa¬
dzieścia lat pracuję nad nimi, staram się i nic nie mo¬
gę poradzić, nic.,. — żalił się po cichu.
— A może ja poradzę. Wy tak liberalnie, po
chrześcijańsku z nimi, a ja spróbuję zwyczajnie, du-
binuszką... — zadzwonił gwałtownie.
— Spróbujcie, Iwanie Iwanowiczu, spróbujcie...
To sprawa pierwszej klasy.
Wpadła służąca.
— Kawy nam przynieś! — rozkazał naczelnik.
Zasiedli pod oknem, wychodzącym na wirydarz,
a po chwili zjawiła się kawa i butelki. Dopiero po drugim kieliszku ojciec Mikołaj rzekł, mlaskając ję¬zykiem :
— Sławną macie starkę!
— Jaśnie pańska, od grafa. Może jeszcze, a?
Pili zwolna, smakując z lubością, a co chwila, pra¬wie bezwiednie, oczy ich leciały w podwórze, na gąszcz chłopskich głów, ledwie widnych w szarudze,
— Dam wam zapiskę, przyda się przy protokóle.
Naczelnik jął czytać uważnie.
— „Hryciuk! Najgorszy. Przywódca. Jeździ do
Częstochowy, brał ślub w Krakowie, urządza w swojej
chacie kaplicę..." Któryż to? — pytał ciekawie,
— Ót tamten, wysoki, na przedzie, w czarnej ka¬
pocie! — pokazywał.
— Dobrze, zapamiętam go.
Przejrzał długą listę nazwisk i objaśnień, podkre¬ślając niektóre czerwonym ołówkiem, ale, że mu się oczy zaczęły kleić, ojciec Mikołaj poszedł do salonu, a on zagłębił się w fotel, nakrył twarz gazetą i zadrze-mał, wsłuchując się w wycia gramofonu- Trwało io dobrą godzinę. Listopadowy, krótki dzień już_ się skończył, zczerniałe niebo zwisło ciężką ołowianą płachtą, mgły wlokły się nizko, rozdzierając opite kałduny o dachy i kominy, że deszcz mżył nieustannie niby przez gęste sito, a beznadziejnie smutna, przegni¬ła szarość zatapiała świat, jakby dzień wszystek walił się, konający, w błoto i pojękiwał boleśnie, tuląc się pod drzewa zziębnięte, pod chałupy skurczone i pod mury ociekające. Stawał się zwolna mrok i martwa cisza, że tylko niekiedy wóz gdzieś zaturkotał, albo podniosły się jakieś dalekie głosy i wołania.
Chłopi już zesztywnieli z zimna, stali, wspierając się bezwładnie o siebie, głód skręcał im kiszki, a pra¬gnienie tak paliło, że pili z kałuż, ale dzieci coraz nieutuleniej płakały i przeto coraz częściej wyrywały się twarde przekleństwa. Zapalono już światła w mie¬szkaniach, okna rzucały jeszcze smugi, przecinane szklistemi włóknami deszczu, słychać było różne gło¬sy, gramofon skowyczał jeszcze niekiedy, czasem śmiech buchał wesoły, brzęczały szklanki i talerze roz¬stawiane, pojedyncze słowa padały w mrok, to jakieś zarysy ludzkie majaczyły za opuszczonemi storami. Ale naród jakby nie widział co się dzieje dokoła, za¬ciskali pasy, zabijali zdrętwiałe ręce i tuląc się do sie¬bie, gwarzyli z cicha.
— Zadołowałeś to ziemniaki, co?
— Jakże, mrozów czekał będę? ..-.. ..
— Kto tam moje krówsko wydoi, kto? — żaliła
się jakaś stara.
— Co tam udoje, ale co z nami zrobią? — jęczała
druga.
— A spiera i sztrofy każą jeszcze zapłacić, jak
zawdy — mruknął któryś.
— Jezus, Marja! '■— przeleciał cichy jęk.
— Przeniesieni, a wiary nie odstąpim — rzekł
spokojnie Hryciuk.
— Nie! nie! nie! — buchnął szmer twardy, jak
grad kamieni.
— Dwadzieścia lat już cierpim — to i drugie
tyle..,
Pomilkli nagle, bo na dole, w ciemnych oknach, zabłysły naraz światła, olbrzymi stary refektarz za¬majaczył nizkiemi sklepieniami, jacyś ludzie się tam uwijali, słychać było ustawianie stołów i jakby brzęk żelastwa. Hryciuk odwrócił się do gromady i rzekł spokojnie:
— Bracia, niezadługo się już zacznie!
Sto serc zatrzepotało się trwożnie jak ptaki, lo¬dowaty dreszcz przejął do szpiku, aż dusze mdlały wgrozie oczekiwań, ale tem potężniej wparli się ocza¬mi w jego twarz, a on mówił ważnie, mówił święcie, mówił jakby w ostatniej godzinie konania.
^ — Narodzie polski i katolicki, rzeknę ci, iż taka idzie godzina strasznej próby, iż któren się chce dać za wiarę i naród, niechaj się gotuje, niechaj pacierze mówi, a mocy nabiera,..
Ciche łkania zaczęły kwilić dokoła.
■—Nie płaczcie! Nic po płakaniu, bo nikto się nad nami me ulituje. Sieroty my biedne, na całym bożym świecie same, to jeno jako te drzewa w borze o siebie
wspierać się musim, sobie pomagać, i w Panajezusowe miłosierdzie dufać i Jego sprawiedliwości wyglądać.,. Ale już cały naród się rozszlochał, że od łez niby szmer rosistego deszczu roztrząsnął się w ciemno¬ściach, sam Hryciuk zapłakał i przez łzy szeptał:
— Przetrzymać jeszcze ten raz, a już się Pan Je¬
zus zmiłuje.
— Przetrzymamy! Przecierpimy! — szemrały
rozpalone usta,
— A jakby bili? — pytał.
— Dostaliśmy już nieraz, a któren pierwszy raz,
jakby chrzest święty weźmie.
— A jakby zamknęli do kreminału?
— Siedzielim!
— A jakby wysłali na kraj świata, na całe życie?
— To pójdziem, nie boli cierpieć la Pana Jezusa,
—: Przysięgnijcie na ten krzyż święty, że nie od¬
stąpicie wiary i swojego narodu!
Złoty krzyż zamigotał mu w ręku, a tłum runął jednym ruchem na kolana, setki rąk wyciągnęło się w górę, rozpalone oczy zawisły na krzyżu i jeden głę¬boki, potężny, z dna serc wyrwany okrzyk, buchnął słupem ognistym:
— Przysięgamy!
W świętej cichości zaczął znowu mówić Hryciuk:
— A który złamał przysięgę, na tego mór, na tego
choroby, na tego przekleństwa całego narodu. Temu
ni dachu, ni wody, ni ognia, ni chleba! Amen!
— Amen! — odrzekli, chórem powtarzając.
— A jakby mnie zbrakło — szeptał Hryciuk —
to słuchajcie we wszystkiem Mateusza, a jakby i jego,
to niech najpewniejszy bierze ten święty krzyż i pro¬
wadzi.,.
Rozwarły się naraz wielkie drzwi refektarza, światło chlusnęło aż na gromadę, a w głębi pod nizkie-mi sklepieniami, za stołem, siedział naczelnik i pisa¬rze, złoty krzyż wznosił się przed nimi i cesarskie por¬trety, zaś z boku błyszczały bagnety i stali strażnicy. Chłopi zaczęli się gorączkowo bić w piersi, żegnać i szeptać pacierze.
Ktoś stanął we drzwiach refektarza i zawołał do¬nośnie :
— Hryciuk! Ławrentij Fiodorowicz Hryciuk!
— Jest! — odkrzyknął, przeżegnał się i odwraca¬
jąc się do swoich, zaintonował: „Kto się w opiekę od¬
da Panu swemu".
Powtórzyli zrazu cicho, nieśmiało, płaczliwie, ale wnet rozpaliły się serca, głosy spotężniały, dusze się wzniosły, że śpiew zahuczał i zwolna unosił się ku nie¬bu, niby wicher1 palący.
— „I całem sercem szczerze ufa Jemu" — śpie¬
wał ze wszystkiej mocy wiary Hryciuk i szed!
śmiało szerokim pasem światła ku drzwiom. Twarz
miał bladą, oczy rozgorzałe, usta uśmiechały się mę¬
czeńsko, szedł w ekstazie, na skrzydłach tej pieśni
mocniejszej od śmierci.
Zaczęło się badanie; ale na wszystkie pytania i tłumaczenia, na wszystkie prośby i obietnice, Hry¬ciuk odpowiadał bardzo głośno i niezmiennie:
— „Polak jestem i katolik!"
I stał, szepcząc słowa pieśni, brzmiącej na .dwo¬rze i patrzał spokojnie na sędziów, gotowy na wszy¬stko, nieulękły,
— Kak? Kak? — zakrzyczał tuż przed nim głos
zduszony, jakieś pięście zamigotały przed jego ocza¬
mi, a straszna, sina z gniewu twarz zbliżała się z sy¬
kiem.
— Polak i katolik — powiedziaf, cisnąc do pier¬
si różaniec.
Dostał pięścią w oczy tak potężnie, że jeno roz¬warł ręce i zwalił się na ziemię; rzucili się na niego, skopali, zbili kolbami i powlekli do ciemnicy. Nie wy¬dał jęku, nie bronił się, uśmiechał się jeno ekstatycz¬nie.,. Wezwano następnego i rozpoczęło się to samo, ale i ten drugi tak samo odpowiadał spokojnie i nie-ulękle,
— Polak jestem i katolik!
Drzwi się naraz zawarły, tłum zmilknął w trwo¬dze, a z refektarza rozległ się ogromny krzyk i głu¬che monotonne łomoty. Lud się zakłębił gwałtownie i znowu ze wszystkich gardzieli wydarła się pieśń przerwana na krótką chwilę, śpewali ją już coraz żar¬liwiej, coraz głośniej, coraz serdeczniej, że otwierały się okna na piętrze i wyglądały zdumione twarze, a ta pieśń dufna, ociekająca łzami, pieśń matka tuląca, pieśń broń jedyna, przepojona wiarą i nadzieją ostat¬nią, płynęła strumieniem łkań i niosła się żalnym ję¬kiem nad całą ziemię chat nizkich, serc cierpiących i krzywd wiecznych. Gdzieś w miasteczku uderzyły dzwony i biły długo, szeroko, smutnie, jakby do wtóru tej żałośliwej pieśni ginących,,.
Śpiewali wciąż, bez przerwy, chociaż co chwila kogoś odrywano z gromady, i czy to był chłop, kobie¬ta czy dziecko, szli jednako nieustraszenie, tylko oczy gorzały potężniej, twarze bladły i roztrzęsione ręce go¬rączkowo kładły znak krzyża... Szli jedno za drugiem, zwolna, niepowstrzymanie, łańcuchem nieskończo¬nym, szli ochotnie, niosąc serdeczną dań krwi ofiarnej za wiarę i naród. Że ta pieśń śpiewana przez pozosta¬łych była już pacierzem konających, była płaczem, była jękiem, i była zarazem zwycięskim hymnem boju,,.
Noc już była późna, deszcz ustał, niebo się prze-
tarło, gdzieniegdzie zamigotała gwiazda, okna w mie¬szkaniach pogasły i w białych tumanach oparów pod¬noszących się z ziemi, rozwłóczyła się głucha cisza...
Noc ogarnąła świat w kojące ramiona zapomnie¬nia, tylko w tej niezgłębionej cichości, jęczała ciężko jak dzwon, wiecznie bijący przebolesną pieśń stra¬ceńców, a z pod nizkich sklepień refektarza wydzie¬rały się coraz sroższe jęki, płacze, krzyki i szamotanie.
Ale nikt przysięgi nie złamał.
WIELKOŚĆ 18,5X12,5,LICZY 192 STRONY.
STAN :OKŁADKA DB,STRONY SĄ POŻÓŁKŁE,POZA TYM STAN W ŚRODKU DB .
KOSZT WYSYŁKI WYNOSI 8 ZŁ - PŁATNE PRZELEWEM
/ KOSZT ZRYCZAŁTOWANY NA TERENIE POLSKI,BEZ WZGLĘDU NA WAGĘ,ROZMIAR I ILOŚĆ KSIĄŻEK - PRZESYŁKA POLECONA PRIORYTETOWA + KOPERTA BĄBELKOWA / .
WYDAWNICTWO BIBLIOTEKA DZIEŁ WYBOROWYCH
WARSZAWA 1925.
INFORMACJE DOTYCZĄCE REALIZACJI AUKCJI,NR KONTA BANKOWEGO ITP.ZNAJDUJĄ SIĘ NA STRONIE "O MNIE" ORAZ DOŁĄCZONE SĄ DO POWIADOMIENIA O WYGRANIU AUKCJI.
PRZED ZŁOŻENIEM OFERTY KUPNA PROSZĘ ZAPOZNAĆ SIĘ Z WARUNKAMI SPRZEDAŻY PRZEDSTAWIONYMI NA STRONIE "O MNIE"
NIE ODWOŁUJĘ OFERT KUPNA!!!
ZOBACZ INNE MOJE AUKCJE
ZOBACZ STRONĘ O MNIE