I ROZDZIAŁ
W upalny dzień czerwcowy odbywały się na wielkim stadionie stołecznym doroczne międzyklubowe zawody lekkoatletyczne.
Na górnej trybunie siedziało trzech młodych chłopców w wieku lat około 17-tu, uczniów jednego z liceów war¬szawskich: Stanisław Walczak, Wojciech Grzybowski i Mi¬chał Kosiński. Wszyscy trzej wysportowani, opaleni i peł¬ni werwy młodzieńczej. Zżyli się z sobą od. kilku lat na ławie szkolnej. Węzły przyjaźni zacieśniły się jeszcze bar¬dziej na boisku sportowym, gdzie zetknęli się z Antonim Bielakiem, uczniem tapicerskim, doskonałym gimnasty¬kiem i żeglarzem oraz niezłym lekkoatletą, który wszedł jako czwarty do ich dobranej kompanii.
Tego dnia umówili się na zawodach, aby zdecydować ostatecznie, gdzie i jak spędzą rozpoczynające się za dzie¬sięć dni wakacje. Najciekawsza część zawodów skończyła się właśnie. Był to bieg sztafetowy 4 iX 400 m., w którym wziął udział Bielak zastępując niedysponowanego kolegę klubowego. Ujrzeli z daleka jego niską, krępą sylwetkę w wypłowiałych spodenkach treningowych. Z trudem przecisnął się przez publiczność do swych przyjaciół, oklaskujących przed chwilą jego doskonały bieg w drugiej
zmianie. Nie zdziwili się jednak, gdy przyjął ich gratula¬cje dość lekceważąco. Znali go dobrze pod tym względem. Nie przywiązywał zbytniej wagi do swych wyczynów sportowych, uzyskiwanych jakby od niechcenia, pokpiwa-jąc sobie z kolegów klubowych, którzy zachowywali się na boisku jak primadonny, zwłaszcza po jakimś sukcesie. Teraz odsapnąwszy po biegu patrzył ze znudzoną tro¬chę miną na to, co się działo na bieżni. Skrzywił się.
— Dość już mam tej boiskowej kołowacizny. Zęby
ruszyć się wreszcie gdzieś dalej — westchnął przeciąga¬
jąc się.
— Właśnie mamy o tym pomówić — rzekł Michał.
Walczak zapatrzony w rozjaśniony błękit nieba, po którym płynęły ciężkie złote obłoki, siedział milczący i jak¬by nad czymś zamyślony. Nie słyszał wrzawy stadionu, ani
słów kolegów.
Zamiast szarych dachów kamienic wielkomiejskich, ■widnych w oddali, miał w tej chwili w oczach zupełnie in¬ny krajobraz: niebieski mur podniebnych szczytów ciąg¬nący się od-wschodu, aż po purpurowo-złote przymglenie na zachodzie, na którego tle ostro rysuje się ciemny trój¬kąt Osobitej. Potoki huczą w dolinie. Wiatr przynosi od regli ich splątany szum. Jest jesień. W zachodzącym słoń¬cu płoną wąskie pasy ściernisk na stromych stokach Gu¬bałówki. Słychać miarowy stuk cepów w boisku u „stry¬ka" na Hockowskim. Oto jeden z obrazów jego góralskie¬go dzieciństwa. Inny świat...
Teraz jest uczniem liceum warszawskiego — przygar¬nięty po śmierci rodziców przez dalekich krewnych, któ¬rzy przed niepamiętnymi dla niego czasy przenieśli się do Warszawy i osiedli tu na stałe. ,,Sceprzyli" się, jak to się teraz mówi. Czują się doskonale w stolicy, z której on
wyrywa się często myślą, tam na południe, ku Tatrom, re¬glom, zielonym brzyzkom nagrzanym słońcem, gdzie żyje się inaczej niż tutaj i ludzie niepodobni są do tego mro¬wia szarego, wypełniającego ulice pełne wrzasku i za¬duchu.
Z miłej zadumy wyrwa? go głos "Wojtka Grzybowskie-go, małego wesołego blondynka o pulchnej, różowej twa¬rzy, przezwanego przez kolegów „krągłym Wojtusiem".
— Cóż to za melancholia? — spytał nachylając się ku
niemu.
Walczak jakby się zbudził z miłego snu, lecz bez śla¬dów zaspania. Roześmiał się wesoło. Energicznym, żywym spojrzeniem czarnych oczu powiódł po kolegach.
— Debatujecie nad projektami wakacyjnymi, słysza¬
łem? Prawdziwy sejmik w Kaczym Dole. Co tu dużo ga¬
dać, mamy wszyscy rowery, stare bo stare, ale jeszcze nie¬
jedną setkę kilometrów wytrzymają te gruchoty. Każdy
z nas odłożył trochę oszczędności na łato. Jedziemy więc
w Tatry do „stryka" Kucika na Hockowskie, które będzie
naszym punktem oparcia, powiadam wam, idealnym. Ta-1
try pod nosem. Opijemy się kwaśnego mleka za cały rok.
Kucik jest teraz sam, bo mu jedynego syna, Jaśka, wzięli
na wiosnę do wojska. Jak mu pomożemy przy gospodar¬
stwie, pędzie nas gościł może i za darmo. Schabików
i ;,sznycelków" jadać nie będziecie, ale z głodu nie umrze¬
my na pewno. Poza tym może na tartaku się co zarobi.
Już niejedno lato spędziłem w ten sposób z Geniem Wa-
bińskim, wiecie, tym, co umarł w zimie. Ja już ze skóry
wyłażę, żeby się znaleźć w górach. Skończyłem uff... Te¬
raz, panowie sejmikowicze wakacyjni, głosujcie.
— Zrobione, nie ma co głosować, tralala, pakować ma-
natki i jazda! — zgodził się natychmiast Bielak.
— Za dziesięć dni, to znaczy w śtodę wyjechalibyśmy,
czy tak? — Grzybowski nie wymawiał litery „r", co potę¬
gowało komizm tej postaci.
—- W środę rano — rzekł Michał.
— Byczo jest, panowie inteligenci. Niech żyje raid
Warszawa—Haczykowskie. Primadonny będą sobie w kó¬
łeczko latać po boiskach jak konie w ujeżdżalni, a my,
bracia, na łono przyrody, po tatrzańskich drapaczach
chmur będziemy się drapać, kozicom pod ogony zaglądać,
byczo jest, panowie.
— Skończyłeś? — odezwał się Walczak.
— Jako żywo, panie projektodawco, tapicer już mil¬
czy jak nagrobek powązkowski z marmurowymi figura-
sami.
— Ty bestio, rasowego, nałogowego melancholika roz¬
śmieszyłbyś — śmiał się Walczak. — Ale jak mi jeszcze
raz przekręcisz nazwę Hockowskiego, to cię nie znam.
— Zrobione. Hoc, Hoc, Hoc, Hockowskie, dobrze?
— No nareszcie. Nie śmiej się z gwary góralskiej, bo
jak twierdzą wtajemniczeni, zachowało się w niej do dzi¬
siejszego dnia wiele staropolskich wyrażeń, niespotyka¬
nych już w tak zwanym literackim języku.
— „Habdank" 2a cenną informację, mistrzu podhalań¬
ski. No, ja uciekam, bo muszę jeszcze odrobić jeden kiera-
cik na bieżni. Jutro w klubie o czwartej jak zwykle. Ach
Tatry! — Bielak zniknął w tłumie.
— Świetny chłopak, przyda się taki wesołek, praw¬
da? — śmiał się Walczak żegnając się z kolegami, zadowo¬
lony, że projekt jego znalazł ogólne uznanie. Zżył się z ni¬
mi w ostatnich latach, cieszył się więc myślą spędzenia
lata wspólnie, w Tatrach.
W eiągu dziesięciu dni, dzielących naszych młodych przyjaciół od upragnionej godziny wyjazdu, opanował ca¬łą czwórkę gorączkowy nastrój. Było to zresztą zrozumia¬łe, gdyż projekt spędzenia wakacyj w górach oraz pod¬róż rowerami do Zakopanego — wymagała odpowiednich, przygotowań.
Pokoik Michała zamienił się w warsztat ślusarsko-krawiecki. Naprą wiano rowery, latano wiatrówki i pleca¬ki, cerowano dwa namioty dwuosobowe, Michała i Wojtka, będące najcenniejszym ich dorobkiem turystycznym, je¬szcze z czasów obozów wakacyjnych nad morsem. Wal¬czak troskliwie opatrzył linę wysmarowawszy ją lekko wazeliną — dla zabezpieczenia przed wilgocią w czasie podróży. Doprowadził także do porządku buty turystycz¬ne. Specjalnością jego były gwoździe, zwłaszcza haki bocz¬ne, o które dbał bardzo i zamieniał umiejętnie na nowe. gdy tylko zauważył, że któryś się obruszył lub nadłamał. W ogóle na sprzęcie turystycznym znał się doskonale, dba¬jąc oń z wzorową dokładnością rasowego, urodzonego alpi¬nisty.
Za jego przykładem reszta kolegów prześcigała się w pracy nad doprowadzeniem najdrobniejszego szczegółu do porządku.
Nadszedł wreszcie upragniony dzień.
W pogodny, słoneczny ranek czterech kolarzy, obłado¬wanych wypchanymi plecakami, wyjechało w świetnych humorach na szosę grójecką. Cztery pasma pyłu, wlokące się za nimi na zakurzonej jezdni, zlewały się pomału w bia¬ły obłok, który unosił się nisko nad ziemią.
Wojtek Grzybowski, jadący trochę w tyle, oglądał siq od czasu do czasu, jakby chciał sprawdzić czy dużo uje¬chali.
— Tylko tłochę kurzu za nami zostanie, adijo mijo! —
zawołał wesoło wykrzykując głośno swoje ulubione poże¬
gnanie.
— No i cała Warszawa, sakum — pak! — zarechotał
Walczak szczęśliwy, że wyrywa się z objęć stolicy i każda
minuta zbliża go do Tatr.
— Klasyczny odjazd w nieznane — wtrącił poważnie
Michał lubujący się w kunsztownych zwrotach, wypowia¬
danych wzorowym stylem.
— Dla ciebie w nieznane, a ja czuję się tak, jakbym
wracał do domu rodzinnego — śmiał się Walczak.
— Powrót do kraju lat dziecinnych... to musi być bar¬
dzo przyjemne uczucie.
— Mówisz tak, jakbyś miał sześćdziesiąt lat.
— Nie, tylko lubię się wczuwać w najrozmaitsze stany
duchowe.
—Kej, wzniosłe patałachy — zawołał krzywiąc się za¬bawnie Bielak, jadący teraz na końcu. — Romansową roz¬mówkę ucięli, a tu bambusy chcą zwiać.
Zatrzymali się. Rzeczywiście, kijki bambusowe od na¬miotu, przytroczone do plecaka Michała, wysunęły się spod rzemienia.
Wszyscy zabrali się do opatrzenia swych worków. Bie¬lak i Grzybowski, najmniej wytrzymali na upał, zdjęli z siebie wszystko pozostawszy tylko w spodenkach kąpie¬lowych. Ruszono dalej w ostrym tempie, gdyż jeszcze przed odjazdem zdecydowali jechać jak najszybciej, aby nie marnować czasu „na y/leczenie się po zakazanych rów¬niach mazowieckich", jak z pogardą wyrażał się Walczak o podwarszawskich piaszczystych równinach.
Pod wieczór droga zaczynała się wić pomiędzy wzgó¬rzami. Na horyzoncie ukazała się wąska ciemna smuga la-
sów. Słońce opadało ku zachodowi, powietrze ochłodziło się trochę, jechali więc dość szybko, naradzając się nad noclegiem. Bielak i krągły Wojtuś radzili przenocować w lesie. Walczak odradzał bojąc się komarów, które już nieraz dały mu się we znaki na wycieczkach w lasach pod¬warszawskich. Znowu miał okazję do wymyślania na obrzydliwe równie. Zdecydowali wreszcie zorientować się na miejscu, gdy dojadą do najbliższego lasu.
Powoli zapadał mrok. Długi dzień czerwcowy gasł w czerwonej łunie zachodu. Chłopcy jechali coraz wolniej, zmęczeni i głodni. Droga skręciła w młody zagajnik. Po kwadransie jazdy zobaczyli w ciemności nasyp kolejowy. Posuwali się teraz wzdłuż toru, w świetle księżyca, któ¬rego olbrzymia miedziana tarcza wypłynęła sponad wierz¬chołków drzew oświetlając drogę rudym, ponurym świa¬tłem. W ciszy nocnej słychać było tylko skrzypienie rowe¬rów i przytłumione sapanie czterech kolarzy, z wysiłkiem naciskających pedały omdlałymi stopami.
Rozglądali się uważnie wokoło, szukając odpowiednie¬go miejsca na nocleg. Łąki rozciągające się koło toru świe¬ciły podejrzanymi mokradłami. Trzeba więc było jechać dalej, pomimo zmęczenia. Po kilku minutach dojechali do budki dróżnika, który zgodził się chętnie udzielić im go¬ściny w przyległej szopie, służącej za skład na narzędzia używane do naprawy torów.
Z wilczym apetytem dobrali się do swych turystycz¬nych prowiantów poczęstowawszy nimi sympatycznego gospodarza, który rewanżując się z kolei rozesłał dla mło¬dych, zmęczonych gości kilka snopków słomy na posianie.
Najedzeni i zadowoleni z odrobionej pierwszego dnia niezłej porcji kilometrów zasnęli kamiennym snem na szeleszczącej przyjemnie słomie.
SŁOWNICZEK WYRAZÓW GWAROWYCH, TATERNICKICH
asekuracja — ubezpieczenie liną
bacować — [kierować wypasem owiec
baka — sizczęka metalowa pnzy -wiązaniu narciarskim
basy ■— basetla
biała izba — izba gościnna
bryja — zupa z mąki owsianej
brzyzek — stromy brzeg nad potokiem
burniawa — hałas
ceper — przybysz z dolin
cesarka — szosa, droga bita
cetyna — gałęzie świerkowe z igliwiem
chwyt — mały występ skalny, służący do trzymania się lub oparcia
ciert — diabeł
cuha — sukniana
czekan — kij zakończony metalowym ostrzem i szpicem; służy w górach
do rąbania stopni w śniegu i lodzie czerpak —- drewniane litrowe naczynie na mleko dutki — pieniądze dujawica — wiatr iz deszczem ekspozycja — powietrzność, przepaścistość frejirka — ukochana
galeryjka — wąski, długi występ w ścianie gazda — gospodarz
graniówka — szlak turystyczny, wiodący granią grodzka — żłób z drabinką dla owiec grule — 'ziemniaki
grzęda — boczne żebro w stoku górskim halny — ciepły, b. silny wiatr południowy hasen — pożytek
hasnują — smakują, przynoszą pożytek hojco — różne rzeczy
hole (hale) — polany i doliny porośnięte trawą, gdzie wypasa się bydło huścioki — krzaki, zarośla hyrny — honorowy, dumny, sławny
jaz — tama przybrzeżna
juhas — pasterz owiec
■ka? — gdzie
katana — kurtka
kazeście — gdzieżeście
kerdel — stado
.kierpce — skórzane obuwie góralskie
.kłobuk — kapelusz
koleba — schron pod skalami1
komin — prostopadła albo prawie prostopadła szczelina w ścianie,
E budowy przypominająca właściwy komin, któremu odjęłoby się
■jeden bok
kosor — zagroda na owce
krzesany — taniec, polegający na uderzaniu piętą o piętę w takt muzyki
kjtfzypota — kaszel
lejba — ulewa
Luptacy — Słowacy mieszkający na Luptowie po południowej stronie Tatr
macie roki duże — jesteście starzy
maliniaki1 — duże głazy
mlecok — smarkacz
moskol — placek owsiany
msenie — zatykanie mchem szpar między belkami w ścianach
naganio — napędza
nowłóki — rzemienie do kierpców
nuta „pyzowiańska" — melodia śpiewana na Pyzówce
obońka — naczynie drewniane, okrągłe, rodzaj beczułki do przewoże¬nia mleka
opasek — szeroki pas z rzeźbionymi sprzączkami, nabijany mosiężny¬mi guzikami
oscypek — ser owczy wygnieciony ioraną drewnianą i uwędzony w dymie
osęk — kij z hakiem na 'końcu
ostrewka — sękaty kij, wokół którego układa się siano w kopy
ozwodna nuta — smętna, przeciągła melodia
pasterka — kij, do którego przywiązuje się krowy na pastwisku
paździory — odpadki z lnu
pąkze sie — posuń się
perć — ścieżka
piarg — usypisko drobnych kamieni
płasienka — trawiasta płaszczyzna
płaśnia — polana
płony — kiepski, lichy, marny
pocie — chodźcie
podysorek — półka
pod buckiem — pod bukiem; „poza foucki" — na zbój
polowacka — kłusownictwo
połednina — obiad
półka — poziomy występ skalny
próg — stopień skalny
rajtok — drewniane naczynie na mleko, pojemności 4—5 litrów
raubsicować — kłusować
regle — .zalesione wierchy podtatrzańskie, ok. 1500 m, wys.
rombanica — ciupaga
różdżka — bukiet ślubny
sąsiek — skrzynia na ziarno, mąkę itp.
sietniok — kaleka, ułomny
siodło (w górach) — wgłębienie, mała przełęcz
siompawica — drobny deszcz
skrzele — rondo od kapelusza
skole — kamienie
smrek — świerk
ispowali — sypiali, nocowali
syktować — przygotowywać drzewo w lesie
śpas —■ żart
stucka— mięso; ,,ale ik stucka grzeje" — mowa o kłusownikach, któ¬rzy przemarznięci w górach, przy tropieniu zwierzyny, rozgrze¬wają się pieczonym mięsem upolowanego zwierza
śtuder — spryciarz, kombinator
trawersować — posuwać się w poprzek stoku, żlebu itp.
trzydziestka — lina długości 30 mtr.
tryźnić — marnować
turnia — ostry szczyt, igła skalna
ujeno do roboty — zachęciło do pracy
uherlok — chorowity, słaby
upłaz — trawnik na skalistym zboczu
usknon — uschnął, zmarniał
wanta —■ kamień
warceij — prędzej
watra — ogi!eń, ognisko
wierch — szczyt
wierchowiec — wierzchołek drzewa
wspinaczka — wspinanie się po skałach
wyrek — posłanie
wyśkli — wyjaśni
wyzwyrtać, zwyrtać — kręcić się w kółko w tańcu
zaklinować -— utkwić w szczelinie
zapieranie — sposób posuwania się w wąskich przesmykach skalnych, polegający na rozstawianiu nóg i rozpieraniu rąk między skałami
zazgrzeło sie — zaciągnęło, zachmurzyło
zbyrcały — dzwoniły
zmamić — zmylić
żentyca — serwatka z owczego mleka.
WIELKOŚĆ 20X15CM,TWARDA OKŁADKA,LICZY 191 STRON+ILUSTRACJE POKAZANE NA SKANACH.
STAN :OKŁADKA BDB-,ŚRODEK BDB/BDB- .
KOSZT WYSYŁKI WYNOSI 8 ZŁ - PŁATNE PRZELEWEM
/ KOSZT ZRYCZAŁTOWANY NA TERENIE POLSKI,BEZ WZGLĘDU NA WAGĘ,ROZMIAR I ILOŚĆ KSIĄŻEK - PRZESYŁKA POLECONA PRIORYTETOWA + KOPERTA BĄBELKOWA / .
WYDAWNICTWO GEBETHNER I WOLF WARSZAWA 1949.
INFORMACJE DOTYCZĄCE REALIZACJI AUKCJI,NR KONTA BANKOWEGO ITP.ZNAJDUJĄ SIĘ NA STRONIE "O MNIE" ORAZ DOŁĄCZONE SĄ DO POWIADOMIENIA O WYGRANIU AUKCJI.
PRZED ZŁOŻENIEM OFERTY KUPNA PROSZĘ ZAPOZNAĆ SIĘ Z WARUNKAMI SPRZEDAŻY PRZEDSTAWIONYMI NA STRONIE "O MNIE"
NIE ODWOŁUJĘ OFERT KUPNA!!!
ZOBACZ INNE MOJE AUKCJE
ZOBACZ STRONĘ O MNIE