„Rockmann, czyli jak nie zostałem saksofonistą” Wojtka przedstawiać nie trzeba, bo to postać w naszym show-biznesie legendarna i absolutnie niepowtarzalna. Ten facet od zawsze lubił zaskakiwać, co potwierdza tylko jego niby–książka a naprawdę wspomnienie o tym, jak przez kilka dziesięcioleci odżywiał się muzyką. „W końcu książki piszą pisarze. Umówiłem się więc sam ze sobą, że jeśli nawet opowieść o moim poznawaniu świata muzyki będzie wydrukowana i opatrzona ilustracjami, to na pewno nie będzie „książką” w moim rozumieniu.” – wyznał Mann we wstępie. Połknąłem to ładnie wydrukowane i zilustrowane dzieło za jednym zamachem. To wielka frajda móc odbyć z autorem sentymentalną podróż w czasie, mając również w pamięci początki tego wszystkiego, co pozostało najukochańsze – pierwsze radio, gramofon, płyta, festiwale, towarzyskie i zawodowe spotkania z gwiazdami. A jeśli dodamy do tego fantastyczne, lekkie pióro Manna i całą masę przezabawnych historyjek, to nie dziwota, że ta niekończąca się opowieść robi taką furorę. Niektóre z opowieści Wojciecha przechodzą właśnie do klasyki anegdociarstwa. Boki można zrywać, czytając o odmładzaniu zajechanych winyli masłem, zakrapianych imprezach z bohaterami jazzu i rocka czy udanej próbie podpinania hammonda gołymi drutami z pomocą zapałek. Rozkłada na łopatki rozdział o Mannie tekściarzu, piszącym m.in. dla Anny Jantar, Połomskiego, Sipińskiej i Krawczyka. A z jakim uroczym dystansem i samokrytyką odnosi się do tej przygody. Wspomnienia o PRL- u przez pryzmat fana muzyki mogą być odbierane teraz przez młodych, jak bajki z innej planety. Takie satyryczne i niekiedy aż gorzkie do bólu spojrzenie na realia komuny daje do myślenia, nawet w kontekście zakręconych historii ze świata rozrywki. Marek Wiernik