Jak można grać w FPS nie mając do dyspozycji myszy i klawiatury? Jak ogarnąć sytuację, mając pod ręką tylko analogowe gałki na padzie? Przecież nie da się reagować odpowiednio szybko. Większa ilość wrogów i koniec pieśni. Takie myśli kłębiły mi się w głowie, gdy siadałem do gry w Resistance: Fall of Man. Bardzo długo miałem nadzieję, że będzie to strzelanka TPP, jednak okazało się, ze będę musiał stawić czoła nie tylko wrogom na ekranie, ale również niezbyt lubianemu przeze mnie sterowaniu.
Załoga Insomniacs przerzuca gracza do alternatywnego XX wieku. Z terenów Rosji (ciekawe czemu znowu stamtąd) do Europy nadciągnęło straszliwe zagrożenie. Chimera. To dziwna rasa podobnych do owadów kreatur, która dzięki nieznanemu wirusowi może zarażać „sobą” innych ludzi. Obecnie jest rok 1951 i ostatnim bastionem Europy jest Anglia. Anglicy bronią się dzielnie, ale ich los wydaje się być przesądzony, dlatego z pomocą przychodzi armia Stanów Zjednoczonych (pewnie nigdy byście nie zgadli, że oni). Gracz wciela się w sierżanta Natana Hale’a. Jest on jedynym ocalałym z grupy amerykańskich żołnierzy, którzy wpadli w zasadzkę Chimery. Co więcej, wygląda na to, że został zainfekowany.
Wojna niby ta sama, ale jakaś inna…
Jako, że rozgrywka toczy się w latach 50 XX wieku to całość wygląda jak kolejna gra osadzona w realiach II Wojny Światowej. Ruiny, pola bitew, żołnierze, to wszystko wręcz krzyczy, że idziemy bić złego nazistowskiego najeźdźcę. No właśnie, nie do końca. Ten najeźdźca to nie jakiś tam germański oprawca, tylko stwory, przypominające bardziej kreatury z Dooma. Dodatkowo broń, którą dostajemy do ręki, można by z powodzeniem zaimplementować do futurystycznych strzelanek. Jednak od tego mixa głowa nie boli. Panowie z Insomniac wymieszali części składowe swojej gry z rozmysłem. Ma się czasami wrażenie, że dokładnie wybierali jakie elementy ze sobą połączyć, żeby wyszła naprawdę dobra i oryginalna produkcja.
Historia w grze nie jest opowiadana przez głównego bohatera, ale przez innego żołnierza, którego (a właściwie „którą”) Hale uratował z łap Chimery. Daje to ciekawy efekt, ponieważ gracz nie jest do końca pewien jak zakończy się wątek fabularny. W momencie gdy historia jest opowiadana przez alter ego gracza, zwykle wiadomo, że rozwali on wszystkich złych i wróci do domu w blasku chwały. A tak, gdy opowiada ktoś inny, to nigdy nie jest się pewnym, czy ostatnią informacją nie będzie ta o tragicznej śmierci kierowanej przez nas postaci.
Cała fabuła gry jest elegancko prowadzona cały czas do przodu. Z każdym krokiem dowiadujemy się czegoś nowego o przeciwniku. Każdy filmik między misjami tłumaczy nam jakiś element układanki. Dodatkowo, w trakcie gry można znaleźć bonusowe materiały wywiadowcze, które rzucają na całą sprawę jeszcze więcej światła. I choć niekiedy wydawać się może, że fabuła jest tu tylko po to, aby usprawiedliwić strzelanie do tych brzydkich, to trzeba przyznać, iż jest niezwykle składnie złożona i poprowadzona.
Shoot’em…shoot’em hard…Jako, że mamy do czynienia z FPS’em, to warto powiedzieć o dwóch ważnych sprawach. Jedną jest arsenał, a drugą nasi wrogowie.
Sprawa arsenału w
Resistance, to coś co każdy gracz zapamięta na długo. Tak doskonałego mixu środka XX wieku i futurystycznej broni dawno nie widziałem. Obok standardowego amerykańskiego karabinu z granatnikiem, który dostaje się na początku gry, są także bronie energetyczne Chimery. Na przykład taki Bullseye, nieoceniony wręcz przy stylu w jaki prowadzi się tu walkę. Bullseye może wystrzelić we wroga znacznik, dzięki czemu wszystkie wystrzelone później przez nas pociski jak po sznurku polecą do zaznaczonego wroga. W momencie gdy lwia część walki toczy się na zasadzie „schowaj się za osłoną, wyjrzyj i puść serię, a potem znowu schowaj” takie udogodnienie jest nieocenione. Tak samo jak broń, która potrafi strzelać przez ściany. Albo granaty typu Jeż. Po rzuceniu podskakują i eksplodują, wysyłając we wszystkie strony mnóstwo metalowych igieł. Igieł na tyle dużych i ostrych, że potrafią przyszpilić wroga do ściany. Arsenał został przygotowany z niezwykłym smakiem i pomysłem.
Druga strona medalu, to oczywiście wrogowie. Chimerańskich mutantów napotkamy kilka typów, choć głównie będzie się walczyć z oddziałami hybryd, uzbrojonymi w karabiny Bullseye, albo obsługującymi stanowiska CKM’ów. Na całe szczęście przeciwnicy nie stosują taktyki Zergów, czyli kupą i do przodu. SI w tej grze jest świetne. Chowają się za przeszkodami, potrafią zajść gracza z boku, używają granatów. Kilku przeciwników przy dobrym SI jest o wiele groźniejszych niż bezmyślna gromada, pchająca się pod lufę. To również dzięki temu graczom odpada taktyka „idź do przodu i koś wszystko jak leci”. Trzeba pomyśleć, inaczej zostanie z nas mokra plama.
Pomocnym elementem okazuje się być nabyta przez Hale’a zdolność regeneracji. Pasek zdrowia podzielony jest na cztery części. Co prawda po drodze da się znaleźć „apteczki” obcych, standardowo przywracające cały jeden pasek, ale od pewnego momentu można leczyć się samemu. Wystarczy przez chwilę się schować i nie dać się trafić, a pasek zdrowia sam odnowi się do końca obecnej ćwiartki. Prawie jak nieśmiertelność.
Pisząc o walce nie sposób nie wspomnieć o wehikułach. Nie ma to jak usiąść za sterami czołgu, czy poszaleć jeepem ze strzelcem na tylnym siedzeniu. W Resistance gracz dostaje taką możliwość i jest to frajda nad frajdami.
Ty, ja, my, on, oni….Choć kampania jest ciekawa, a co więcej jesteśmy zachęcani do jej przejścia więcej niż raz, na przykład dzięki systemowi skill pointów, czyli dokonań w stylu „Ubij pięciu wrogów jednym granatem typu Jeż”, a także możliwością przejścia gry we dwójkę na dzielonym ekranie, to jednak w nasze ręce trafia też Multiplayer.