Ta strona wykorzystuje pliki cookies. Korzystając ze strony, zgadzasz się na ich użycie. OK Polityka Prywatności Zaakceptuj i zamknij X

Ratunku mój mąż pije +MODLITWA dla alkoholików

27-08-2014, 12:01
Aukcja w czasie sprawdzania była zakończona.
Cena kup teraz: 21.33 zł     
Użytkownik WydawnictwoPOMOC
numer aukcji: 4464079790
Miejscowość częstochowa
Wyświetleń: 14   
Koniec: 27-08-2014 11:41:45

Dodatkowe informacje:
Stan: Nowy
Rok wydania (xxxx): 2009
Forma: poradnik
info Niektóre dane mogą być zasłonięte. Żeby je odsłonić przepisz token po prawej stronie. captcha

ks. Winfried Wermter

Ratunku mój mąż pije
+ Modlitwa dla alkoholików


Ta książka została napisana przede wszystkim dla tych, którzy sami nie piją, a jednak cierpią przez współuzależnienie. Aby ratować nie tylko samego siebie, ale też chorego męża, syna, żonę…, nie wystarczy wysłać ich do spowiedzi, a samemu dalej powtarzać z litości te same jak dotąd błędy rozpieszczania. Wiara i miłość nie tylko przebaczają, ale również wymagają, Tego można się uczyć z tej książki.

Posłuchaj recenzje: www.cpps.pl/wydawnictwo/audio/ratunku.mp3


Przeczytaj fragment:

DOŚWIADCZENIA ALKOHOLIKÓW

1. WIARA JEST MOJĄ SIŁĄ
Moje pijaństwo początkowo przebiegało w komfortowy sposób. Nie martwiłem się, co będę jadł, że trzeba zapłacić rachunki, pomóc matce, zrobić zakupy... Martwiłem się tylko, kiedy będzie następna wypłata. Piłem w różnych miejscach i z różnymi ludźmi. Mieszkałem z matką sam, a ona przez swoją miłość pomagała mi pić. Przepijając pieniądze wiedziałem, że jeśli je przepiję, to w domu i tak będzie co jeść, i nie rezygnowałem z picia.
Tu nasuwają mi się słowa, które słyszałem na spotkaniu grupy AA, że najlepszą pomocą dla alkoholika jest brak pomocy. Ja pomoc matki wykorzystywałem w bezczelny sposób. Nieraz prosiła mnie, żebym przestał. Mówiłem, że wypiję już ostatni raz, ale to było kłamstwo. Z każdym miesiącem piłem coraz więcej, zacząłem nawet kraść – tak silną miałem pokusę nie tyle samego alkoholu, co pijącego towarzystwa. Gdy stawiałem alkohol, czułem się ważny. Ale moje pseudoprzyjaźnie rozpadły się z chwilą, gdy brakło mi pieniędzy na alkohol.
Wszystko zmieniło się z chwilą nagłej śmierci mojej matki. Zmarła ona w szpitalu o godzinie 10.15, a ja myślałem wtedy: „Czemu ona jeszcze nie umiera, o dziesiątej już otworzyli pijalnię piwa!” Alkohol był dla mnie najważniejszy i szedłem „po trupach”, aby się napić. Dotąd, gdy przepijałem pieniądze, wiedziałem, że przyjdę do domu i będę miał utrzymanie. Po śmierci matki zacząłem upadać, bo pieniądze dalej przepijałem, ale nie było jedzenia, nie było zapłaconych rachunków. Jeśli nie kupiłem sobie czegoś w dniu wypłaty, to potem już nie mogłem sobie nic kupić. Szkoda mi było wydawać pieniądze na ubranie, na jedzenie: przeliczałem, ile mogę kupić wódki. Tylko dzięki śmierci matki ulitowano się nade mną i nie zwolniono z pracy.
Coraz częściej byłem głodny. Gdy już nie było co jeść, szedłem do kumpli i mówiłem: „Słuchaj, chciałbym się napić, tak mnie suszy, pożycz mi”. W ten sposób pożyczałem pieniądze, żeby kupić coś do jedzenia, bo wstydziłem się powiedzieć, że potrzebuję na chleb. Oczywiście, na kupno alkoholu zawsze było dużo chętnych i pożyczałem, ale ponieważ nie spełniałem swoich obietnic, ludzie zaczęli uważać mnie za kłamcę i oszczercę i przestali mi ufać.
Gdy dosięgnął mnie głód, zacząłem się modlić: autentycznie, z siłą, jakiej nie mam nawet dzisiaj. Było to gorące pragnienie: „Matko Boża, pomóż mi, naprawdę nie chcę”. To były szczere łzy, szczere pragnienie, szczera modlitwa. W głodzie, pragnieniu i udręce naprawdę była mi bardzo bliska. Czułem Ją wewnątrz siebie, czułem Jej bliskość i z każdym miesiącem mego uzależnienia coraz goręcej się modliłem.
Ale później zacząłem się wstydzić Maryi, bo widziałem, że moje przyrzeczenia zostawały bez pokrycia. Miałem świadomość, że kłamię. Nie mogłem uciec przed własnym sumieniem. Z tym piekłem chodziłem cały czas. Miałem myśli samobójcze: „Po co takie życie, skoro nie mam żadnej radości, tylko same utrapienia”. Nie chciałem wiedzieć, że można się leczyć. Podświadomie czułem, że Bóg mógłby mnie uzdrowić, ale ja nie chciałem tego przyjąć. Zacząłem kraść w pracy. Cudem tylko nie znalazłem się w więzieniu. Kradłem, z ukradzioną rzeczą szedłem do Matki Bożej i modliłem się. To są dwie sprzeczności! Ale tak było.
Pamiętam moment, gdy już nie widziałem sensu w życiu. Poszedłem do kościoła. Tam przy bocznym ołtarzu Matki Boskiej Nieustającej Pomocy któryś raz z rzędu modliłem się i prosiłem o pomoc, ale teraz było inaczej. Nie byłem spięty, bo nie piłem przedtem alkoholu. Posiedziałem trochę w pustym kościele. To było moje rozmyślanie, modlitwa. Pod tym obrazem dostałem jakiegoś natchnienia: przypomniał mi się adres, gdzie można się leczyć. Wcześniej brzydziłem się samą nazwą tej ulicy. Teraz czułem się tak, jakby Matka Boża popchnęła mnie w tym kierunku, ale w taki ciepły sposób... I właśnie to sprawiło, że poczułem wreszcie chęć pójścia tam.
Poszedłem tam któregoś dnia, ale nie miałem odwagi wejść do środka. Następną wypłatę znów przepiłem. Nie chciało mi się już żyć. Ale myśl o tym, co było tam w kościele, przed obrazem, nie dawała mi spokoju. Po jakimś czasie zgłosiłem się na leczenie. Szedłem tam jak na skrzydłach. Mimo że czułem się poniżony i wiedziałem, że ludzie się ze mnie śmieją, to jednak wtedy dostałem ten „zastrzyk”: ducha radości, że można żyć inaczej. Potem poszedłem na terapię, a później trafiłem do ruchu AA. Tam właśnie dzięki ludziom zbliżyłem się do Boga.
Dzisiaj osiągnąłem w życiu coś nowego – przez modlitwę, przez wewnętrzną radość. Cieszę się, że żyję, że dostrzegam rzeczy, których wcześniej nie widziałem. Teraz potrafię pójść na spacer i dostrzegać piękny krajobraz. Przedtem nie widziałem, że ludzie się cieszą, widziałem w nich tylko złość. I jak mogłem ich kochać – przecież ja sam siebie nienawidziłem, nie mogłem na siebie patrzeć w lustrze. Dzisiaj doznaję tego, że wiara jest moją siłą. Jestem wdzięczny Bogu za tamtą chwilę pod obrazem: od tego się wszystko zaczęło. To, czego teraz doznaję w wierze, jest dla mnie naprawdę wspaniałe. Sam się sobie dziwię! Poprzednio chodziłem do kościoła tylko po to, żeby pokazać, że chociaż piję alkohol, nie jestem taki zły. Nie umiałem się modlić. Teraz już nie potrafię nie modląc się pójść do łóżka albo wstać – bez tego już nie mógłbym żyć. Gdy czasami się zapomnę, czuję, że czegoś mi brakowało. Modlitwa we mnie wrosła i umacnia mnie. Obrałem sobie Matkę Bożą za Patronkę mojej trzeźwości i wiem, że to był bardzo dobry wybór. Nie piję dwa i pół roku. Mimo że miałem chwile słabości, Ona się na mnie nie obraziła i czuwała nade mną, chociaż ja tak słabo nad sobą czuwałem.
Podczas dni skupienia we Wspólnocie usłyszałem słowa: „Dla Ciebie, Jezu, z Tobą, Maryjo”. Te słowa są mi bardzo bliskie, często o nich pamiętam i one zbliżają mnie do Chrystusa.
Janusz

2. WIERZĘ
Mam na imię Elżbieta, jestem alkoholiczką. Mam prawie 44 lata, dwie córki i męża. Córki mają po 18 i 19 lat. Pierwszy raz wzięłam do ust alkohol mając 16–17 lat, gdy chodziłam do liceum. Potem przyszło małżeństwo, piłam od okazji do okazji, potem piłam już na całego. Klin klina klinem poganiał, coraz dalej, coraz dalej – to było błędne koło. Przyszło uzależnienie, przyszły coraz gorsze chwile w moim życiu. Spadałam. Wiedziałam, że spadam, ale nie umiałam się podnieść. Opowiadałam, przysięgałam, przyrzekałam wszystkim: dzieciom, mężowi, mamie – bez skutku. Miałam postanowienia – nie wychodziło.
Zawsze wstydziłam się słowa „alkoholiczką”: „ja jestem alkoholiczką”. To słowo zawsze kojarzyło mi się z mężczyzną – wtedy to jeszcze można zrozumieć – alkoholik. Ale ja, kobieta – jestem alkoholiczką – nie chciało mi to przejść przez gardło, w ogóle przez myśl, że ja jestem uzależniona od alkoholu. Ale w końcu przyszedł taki silny kac, byłam tak nisko, że sama sobie zadałam pytanie: „Jesteś alkoholiczką?” – „No, jestem alkoholiczką.” – „To znaczy, że już nawet na sylwestra nie możesz wypić szampana?” – „O nie, ja jeszcze nie jestem alkoholiczką”. I dalej piłam, dalej spadałam. W tej chorobie jest tak, że człowiek się nie podniesie, jeżeli spada. Teraz wiem. Ja nie mogłam odejść od stołu, jeżeli tam jeszcze coś zostawało nie dopite, a jeżeli mi zabrakło, to szłam i musiałam sobie dopić. Co z tego, że pozostałam przy eleganckich drinkach? Czy to się różni od denaturatu? Do niego też miałam otwartą drogę... Spadłam na swoje dno, tak nisko, że znowu zadałam sobie to pytanie: „Jesteś alkoholiczką?” – „No, jestem alkoholiczką”. – „A możesz wypić na sylwestra szampana?” – „Nie, nie mogę już wypić na sylwestra szampana”.
Pamiętam, że ile razy jeszcze piłam, modliłam się do Boga: „Boże, pomóż mi nie pić, bo sama nie umiem”. Ale wiem również, że gdy prosiłam o to Boga, miałam jeszcze w środku jakby otwartą maleńką furteczkę: dobrze, Panie Boże, pomóż mi, ale momentami może sobie wypiję. I to była modlitwa nie do końca, wiem o tym, bo czułam to. Ale kiedy ostatni raz zadałam sobie pytanie, czy jestem alkoholiczką, byłam już tak na dole, tak miałam tego dosyć, że postanowiłam: naprawdę nie chcę pić, do końca nie chcę pić. W tym dniu przyszła do mnie moja córka – obie w tym dniu kończyły szkołę podstawową – i powiedziały: „Mamusiu, my zaczynamy nowe życie, może i ty spróbujesz na nowo żyć?” Odpowiedziałam jej, że właśnie chcę próbować. Pamiętam, jak tej nocy, leżąc w łóżku, modliłam się do Boga. Było ciemno, wszyscy spali, a ja się modliłam i pamiętam, że modliłam się całą sobą, do końca: „Ja już naprawdę nie chcę pić. Boże, ja sama nie potrafię, nie umiem odmówić. Więc Boże, Ty mi pomóż, bo z Twoją pomocą dam radę, wiem, że dam radę”. Pamiętam to moje przekonanie, że nie wezmę tego kieliszka, że ja chcę, muszę coś z tym zrobić i że przy pomocy Boga to zrobię, bo sama nie dam rady.
Byłam w takim dole, w przedsionku piekła – byłam tam! Byłam w szponach, z których nie umiałam się wyrwać. Nie umiałam odmówić podniesienia kieliszka, nie umiałam zatrzymać swojej ręki, żeby się nie wyciągała do kieliszka, nie potrafiłam tego. Na samym początku, żeby powstrzymać tę rękę, brałam tabletki (anticol), bo prosiłam Boga, żeby mi pomógł, i musiałam coś z tym zrobić.
Od tego czasu, od tej modlitwy, takiej do końca, a było to 7 września 1991 roku, jestem trzeźwa. Weszłam do ruchu Anonimowych Alkoholików. Tam mi podano rękę. Wierzę, że tam jest Bóg i wzięłam tę rękę, objęłam tę rękę, złapałam się jej. Gdybym ją odrzuciła – uciekłabym, a może by mnie wcale nie było. Wiem, że to śmiertelna choroba. W tej chwili dzięki ruchowi, dzięki wierze, że tu jest Bóg, dzięki temu, że mam taką wiarę, a nie inną, i jest mi teraz dobrze z wiarą – idę drogą, którą idę. Błądzę jeszcze, bo są też na tej drodze kolce od róż, nie same płatki, ale wiem, że to jedyna prawdziwa droga. Wierzę w to i trzymam się ludzi z ruchu, którzy pokazują mi Boga. Oni nie tyle mówią o Bogu, bo można mówić wiele, ale pokazują mi swoimi czynami, że jest Bóg, że ja też mogę iść tą drogą. Mogę wybrać, mogę też odrzucić, ale dla mnie Bóg to jedyna droga, nie ma innej. Mogę zbłądzić, ale wiem, że muszę tu być, jeśli chcę być trzeźwa, jeśli chcę wierzyć w Boga i chcę iść z Bogiem. Trzymam się takich ludzi, którzy mi pokazują Boga. Powiem tylko jedno: Dziękuję Ci, Boże, za kolejny przeżyty dzień.
Elżbieta

3. BÓG CZEKAŁ NA MNIE
Z alkoholem zaczęło się u mnie, kiedy miałem około 16 lat. Ponieważ byłem rosłym chłopakiem, starsi koledzy zaczęli mnie częstować. Stopniowo, z wiekiem potrzebowałem coraz więcej. W wojsku trochę przyhamowałem, ale po powrocie praca w delegacjach i na budowach doprowadziła mnie do uzależnienia. Odczułem to dopiero w chwili, gdy pomyślałem o zawarciu małżeństwa. Wtedy myślałem, że skończą się delegacje i zacznie się nowe życie. Ale wyszło zupełnie na odwrót: dopiero wtedy zaczęło się piekło. Wszyscy byli źli oprócz mnie: teściowa, żona... Z domu zrobiłem sobie tylko sypialnię i przychodziłem tam zawsze „po kielichu”, aż pewnego razu teściowa wraz z żoną nie wpuściły mnie do domu. Zostawiłem wtedy synka, który miał rok i dwa miesiące, i odszedłem jak syn marnotrawny, któremu ojciec dał majątek, a on go roztrwonił. Tak samo było ze mną: Bóg dał mi miłość, przypieczętowaną małżeństwem, a ja tę miłość roztrwoniłem.
Przez 18 lat separacji nie widziałem syna ani żony, nawet na ulicy. Po 18 latach byłem tak napojony alkoholem, że zrobiłem sobie trzy dni odpoczynku. W trzecim dniu trzeźwości, w dzień Wigilii w 1986 roku, zrezygnowany, szedłem po południu bocznymi uliczkami i zobaczyłem otwarty kościół – kościół pod wezwaniem Serca Jezusowego. Była już szarówka, ale ten kościół nie był zamknięty. Wszedłem do środka. Po tylu latach pijaństwa właściwie nawet nie umiałem się modlić. Zatrzymałem się przed ołtarzem Matki Boskiej Częstochowskiej. Może niezbyt dużo się tam modliłem, ale prosiłem o trzeźwość. Prosiłem o to, bym wrócił do ludzi. I wówczas stało się coś niezwykłego: jakbym zostawił dawnego człowieka, tak jakbym wyszedł, jakbym stał się inny, jakbym się na nowo narodził. W ten dzień wigilijny Chrystus jakby udzielił mi „amnestii”, przebaczenia – narodził się nowy człowiek. Jak syn marnotrawny szedł do ojca prosząc, żeby go przyjął, tak Bóg czekał na mnie przez 18 lat, żebym przyszedł do Niego. Wszedłem do tego kościoła zrezygnowany, a wyszedłem pełen jakiejś siły, radości... Wróciłem do domu. Mieszkałem u siostry, która z litości mnie przyjęła. Sama lubiła wypić. Nie uznawała Bożego Narodzenia ani innych świąt. Kiedy przyszedłem do domu, powiedziała: „Chodź, wypijemy”. Odepchnąłem ją z wódką. Stanęła osłupiała: co się stało? Powiedziałem: „Nie dawaj mi wódki, od dzisiaj więcej nie piję”. Tak to się stało. Od tamtej Wigilii ta trzeźwość trwa już prawie dziewięć lat.
Po przyjęciu tych łask, po otrzymaniu trzeźwości otrzymałem też pragnienie modlitwy, pragnienie wiary. Trzeba było wyrzucić wszystkie piękne „słówka”, wyrzucić nienawiść do bliźniego. Ale łask otrzymywałem tak dużo, że za każdy mój dobry postępek, za każde ograniczenie się Matka Boska dawała mi ogromną pomoc. Dała mi stałą pracę. W tej pracy trzeba było przezwyciężyć podejrzenia kolegów, bo co to za facet, który nie pije, jeszcze w zawodzie ślusarskim. Trzeba było wykazać się pracą, żeby uwierzyli, że nie jestem kapuś. Niektórzy wcześniej widzieli mnie nieraz na ulicy pijanego i nie mieściło im się w głowie, że mogłem to rzucić. Później kupiłem sobie książeczkę do nabożeństwa, nauczyłem się modlitw i zacząłem codziennie dziękować Bogu. Chciałem nauczyć się różańca. Wstyd mi było pytać kogoś, jak się go odmawia, ale dostałem taką łaskę, że znalazłem się w kościele podczas Mszy św. dla dzieci i ksiądz uczył tam dzieci mówić różaniec.
Kolejno dochodziłem do wiary, zdobywałem wiedzę o Bogu. Ale ciągle było mi tego mało, zawsze brakowało mi czegoś konkretnego, za co mógłbym się uczepić, byłem jakby zawieszony. Po roku jedna z moich sąsiadek, dla której wcześniej byłem złym przykładem, podeszła do mnie w kościele i zaprosiła na spotkanie Wspólnoty Krwi Chrystusa. Tak zaczęła się moja droga we Wspólnocie. W niej znalazłem sens życia. Gdy pierwszy raz przyjechałem do Domu Misyjnego na skupienie i mieliśmy rozważanie Słowa Bożego, już wiedziałem, że to jest właśnie to.
Uspokoiłem się. Teraz moja więź z Bogiem jest tak mocna, że nie wyobrażam sobie, żebym mógł odejść. On obdarzył mnie takimi łaskami i takimi nagrodami, że o nic już nie proszę, tylko dziękuję.
Po dwóch latach trzeźwości Bóg połączył mnie z żoną. Napisałem do niej, mieliśmy pierwsze spotkanie... Syn zaakceptował mnie. Powiedziałem mu, jak sprawy wyglądały, nie zrzucałem winy na nikogo. Po paru spotkaniach z żoną dostałem klucze od mieszkania i zaczęliśmy nowe życie. Powoli to życie tak się stabilizowało, że teraz jes­teśmy dobrym małżeństwem.
Jan

4. KTO JEST TWOIM PANEM?
Mam na imię Rysiek, jestem alkoholikiem. Chcę opowiedzieć o krzyżu: jak na początku go odrzucałem, a potem uczyłem się go przyjmować.
Piłem 15 lat, piłem szybko, jakbym nie miał czasu. Ożeniłem się, wpadłem w ramiona kochającej żony, połączony z nią stulą kapłańską, ale już wcześniej byłem związany inną „stułą”, bo z tyłu stała moja kochanka: butelka. Szybko zacząłem lecieć na dół. W tym czasie brat wracając z meliny zabił się. Myślałem, że on był alkoholikiem, ale ja nie. Jego śmierć była dla mnie okazją do picia. Była wtedy Msza św. w kościele, ja też stałem gdzieś z tyłu, ale co chwilę macałem się po kieszeni, bo matka dała mi dużo kasy, żebym po pogrzebie zaprosił koleżków na stypę. Najważniejsze było to, że sobie popijemy, a brat niech idzie do ziemi. Takie miałem wtedy myśli, takie odczucia. Nie minęły dwa lata i przyszła kolejna tragiczna wiadomość: bratowa zapiła się na śmierć denaturatem. Dla mnie to nie było żadnym sygnałem ostrzegawczym: to oni się zapili, nie ja. Przecież winni są wszyscy naokoło, a ja w sobie nie widziałem winy. A że piłem – takie jest życie. W pewnym momencie tak mocno się zapiłem, że przeszedłem śmierć kliniczną. Teraz wiem, że Pan Bóg mnie wyratował dzięki ludziom, bo widocznie miał względem mnie inne plany.
Końcówką mojego picia był rok 1983: moje dno. Poszedłem do poradni, szukałem pomocy.
Przez te lata nie miałem czasu dla Pana Jezusa ani dla Kościoła: Pan Jezus był niepotrzebny, gdy była butelka. Jeżeli szedłem do kościoła, to dla świętego spokoju, żeby ludzie usta pozamykali, żeby było cicho i przestali mi truć. Stałem sobie gdzieś tam w kruchcie z tyłu, żeby mnie nie widzieli, bo byłem mocno przepity. Wyprawiałem jeszcze inne, gorsze rzeczy. Jak mi palma odbijała, odprawiałem takie szatańskie msze: stawiałem butelkę, klękałem, namawiałem też do tego innych i śpiewałem do butelki. Tak się „modliliśmy”. Nigdy nie zwróciłem się po ratunek do Boga ani do Jego Matki.
Ale już widziałem, że coś jest nie tak, coś we mnie krzyczało: ratuj się chłopie! W końcu poszedłem do poradni. Otrzymałem szybką pomoc medyczną: anticol, zastrzyki na uspokojenie itd. Poszedłem do Klubu, a po pewnym czasie do ruchu AA. Spodobał mi się ten ruch. W grupie spotkałem wspaniałego człowieka, psychologa, panią Zosię, która dużo mi pomogła. Po raz pierwszy poczułem od obcej osoby ciepło i miłość. Nie krzyczała na mnie, zawsze akceptowała mnie i kochała takiego, jakim jestem. Nie mówiła mi nic o Bogu ani o Kościele, ale jej ciepło, jej spojrzenie bardzo mi pomagało. Nareszcie znalazł się ktoś, kto na mnie nie krzyczał, nie wyzywał.
Już będąc w ruchu AA miałem jeszcze ponad rok takich upadków: znowu i znowu zapicie. Wtedy myślałem, że to koniec: tyle ludzi mi pomaga, a ja ciągle upadam. Pamiętam okres od 25 czerwca do 31 lipca 1985 roku. Pomimo że w tym czasie nie piłem i nawet chodziłem na mityngi, to gdy siedziałem tam i słuchałem, wewnętrznie byłem pusty jak bęben. Nigdy wcześniej takiego stanu nie przechodziłem. Kac fizyczny już mnie nie męczył, ale głowa i wszystko w środku jakby się wypaliło, jakby mnie ktoś obił. Wiedziałem, że lecę gdzieś na dół, ale gdzie? Czułem, że jak tak dalej pójdzie, to nie wytrzymam. Zatelefonowałem do Zosi. Powiedziała mi, żebym przyszedł. To był 31 lipca 1985 roku. Pojechałem do niej do domu. Czułem się źle psychicznie – wrak człowieka. Pamiętam: wchodzę, a ona z tym swoim spojrzeniem, z tym spokojem zaprasza, bym usiadł. Mówię: „Pomóż, ratuj, bo ja już nie wiem, zwariuję, wpadnę pod pociąg – nie wiem, co ze sobą dalej robić”. W pewnej chwili ona mówi do mnie: „Rysiek, ja też nie jestem w stanie ci pomóc”. Myślałem, że świat się zawali: „Jak to, ty mi nie możesz pomóc, przecież zawsze coś mi powiedziałaś, doradziłaś?” A ona mówi dalej: „Mało tego, tobie już nikt nie jest w stanie pomóc – przecież znowu pycha ci odbija, szukasz winy naokoło, tylko nie w sobie”. Myślałem, że to już koniec. Po chwili ciszy wychodzi do drugiego pokoju i wraca trzymając coś w ręku. Tak na mnie popatrzyła swoim ciepłym wzrokiem, otworzyła rękę i mówi: „Tylko On jest w stanie ci pomóc: albo przyjmiesz, albo nie”. A w ręku ma krzyż i Chrystus jest przybity do niego. Podała mi go. To była chwila, gdy ręka sama mi się po niego wyciągnęła. Pamiętam, że mocno chwyciłem ten krzyż i po tylu latach uklęknąłem – tak, jakby ktoś za mnie klęknął, kolana same się zgięły. Ja wtedy tylko płakałem. Myślę, że to była pierwsza moja modlitwa, bo już wtedy nie pamiętałem „Ojcze nasz” czy „Pod Twoją obronę”.
Zosia nic już więcej nie mówiła, tylko gdy się wypłakałem, jeszcze mnie przytuliła i powiedziała: „Idź, idź z Nim, ale nie bój się, wróć też do AA, wróć do ludzi”.
Gdy wróciłem do domu, cieszyłem się. Byłem już spokojniejszy. Wróciłem na mityngi. Położyłem ten krzyżyk w domu na honorowym miejscu, czasem brałem go na pielgrzymki, ale właściwie jeszcze nie przyjąłem tego krzyża wewnętrznie, do swojego serca. Kupiłem sobie książeczkę do nabożeństwa, bo czułem potrzebę, aby się nauczyć „Ojcze nasz”. Pojechałem na Jasną Górę, byłem u spowiedzi. Ale wtedy jeszcze bałem się Pana Jezusa, bo od dzieciństwa miałem złe pojęcie ojca: zawsze się go bałem i gdy ksiądz mówił o Bogu, myślałem, że On mnie ukarze, że będzie krzyczał. Gdy myślałem o tym, wszystko się we mnie kotłowało. Teraz widzę to tak: Jezus wisiał na krzyżu, ale pod krzyżem stała Matka i Jezus powiedział do Jana: „To będzie Matka twoja”. W pierwszym okresie trzeźwości bardzo często zwracałem się do Maryi. Tak bardzo „uczepiłem się” Maryi, bo to Matka, kojarzyła mi się z moją mamą, z jej sukienką, z tym, że poprowadzi mnie za rękę. Czułem od Niej ciepło, miłość... Jeździłem w tym czasie często na pielgrzymki. Owszem, chodziłem też do kościoła, ale Pan Jezus i Jego krzyż zniknął z pola mojego widzenia: tylko Mama. Tak widocznie miało być.
Pamiętam takie doświadczenie. 1986 rok, ląduję w szpitalu. Tam dowiaduję się, że szykuje się operacja na nerkę. Zacząłem być niespokojny. Nie lubiłem cierpieć fizycznie ani psychicznie. W szpitalach już wtedy wisiały krzyże. Leżałem na łóżku i patrzyłem na ten krzyż. Broń Boże, nie przeklinałem, nie mówiłem nic złego, ale było we mnie takie stękanie: za co, za co? Co chwilę wołałem: „Siostro, zastrzyk!” – „A co pan taki cierpiący?” A ja na to: „Ja jestem cierpiący, a wy jesteście od tego, żeby mi pomagać. Dajcie mi zastrzyki i nie cudujcie”. Jak mnie coś bolało, to darłem się, krzyczałem, stękałem. W końcu przyszedł ksiądz. Spowiedź. Powiedziałem, że tak rozmawiam sobie z Panem Jezusem na tym krzyżu i pytam: „Za co, dlaczego?” Ksiądz uśmiechnął się i mówi: „Synu, ofiaruj to cierpienie i nie pytaj, za co i dlaczego. Jak tu jesteś, to obudź się, przyjmij to cierpienie, oddaj je Jezusowi”. Wtedy dostałem pierwszą lekcję. Drugą było to, że wreszcie ujrzałem na sali innych. Wcześniej myślałem, że tylko ja cierpię, a przecież przy mnie ludzie na sali bardziej cierpieli, umierali.
Na drugą operację jechałem spokojniejszy. Położono mnie na stole operacyjnym. Pamiętam, jak lekarz się do mnie uśmiechnął, widziałem lampy, zakręciło mi się w głowie i urwał mi się film. Pamiętam moment, kiedy czułem, że jakaś pani stoi nade mną. Nie widziałem jej, tylko czułem cały czas ciepło na mojej ręce i trzy razy usłyszałem: „Krew Jezusowa”. Nie wiem, kto to mówił. Potem mi się wydawało, że brakuje mi powietrza, że się duszę. I słyszę głos: „Kto jest twoim Panem?”, a ja odpowiadam: „Jezus Chrystus”. Trzy razy ktoś mnie o to pytał i trzy razy tak odpowiedziałem. Obudziłem się na wózku na korytarzu, wracając na salę. Wtedy już inaczej spojrzałem na krzyż.
Potem przyjechałem w grudniu do Swarzewa, do Domu Misyjnego i on też z jednej strony uspokaja mnie, z drugiej niepokoi: noc nieprzespana, łzy w oczach. Wieczorem, gdy klęczałem przed Najświętszym Sakramentem, zrozumiałem, że Pan Jezus zaprasza mnie do Wspólnoty Krwi Chrystusa. To było dla mnie dziwne uczucie, bo w pewnym momencie poczułem się jak sierota: jakby Mama Maryja mnie zostawiła i co dalej? A Ona jakby mówiła: „Teraz, synu – Jezus i krzyż, idź dalej w drogę i nie bój się, nie lękaj”. Od tego dnia jestem we Wspólnocie Krwi Chrystusa. Choć mam swoje wewnętrzne problemy, to myślę, że Bóg mi pomoże i powoli będziemy szli do przodu.
Ryszard

5. PROSIŁAM BOGA O SZANSĘ
Pić zaczęłam, gdy zmarł mi mąż i zostałam sama. Piłam coraz więcej: na imieninach, na imprezach. Doszło do takiego stanu, że piłam sama w domu. Nikt nie wiedział, co się ze mną dzieje. Ukrywałam to przed innymi i nieraz starałam się na imprezie pić mniej, ale później w domu sobie dopijałam. Potrafiłam przez sobotę i niedzielę obrócić nawet po kilka butelek. Nawet rodzina nie zdawała sprawy, jak dużo piłam. W pracy nie mogłam się doczekać, aż przyjdę do domu, żeby móc się zamknąć się, wypić i zapomnieć o wszystkim. Tak było przez kilkanaście lat. Nie potrafiłam z tego wyjść, nawet nie myślałam o tym, chociaż wiedziałam, że to źle.
Nareszcie dostałam ataku kamieni i od razu musiałam iść do szpitala pod nóż, bo groziło mi wylanie. W szpitalu był moment, gdy się ocknęłam. Pamiętam, stałam przy szybie okiennej; było to duże okno, na całą ścianę, wychodziło na Wisłę i widać było rzekę, lasek... Wystraszyłam się, że mogę w tej chwili umrzeć tu pod nożem. Jakie było moje życie? Tak daleko jestem od Boga. Ogarnął mnie taki strach! Prosiłam Boga o szansę, obiecałam, że jeżeli będę żyła, to nie tknę już alkoholu, nie wezmę żadnego do ust. Stałam przy tym oknie sama, tak że nikt mnie nie widział, i płakałam. Obiecywałam Bogu, a jednocześnie prosiłam o pomoc, bo widziałam, że sama nic nie zrobię.
Prosiłam wtedy Matkę Bożą, żeby mi dała siły, żeby mi pomogła. Gdy szłam na operację, pamiętam, był krzyż nad drzwiami... Byłam pewna, że już nie wyjdę z tej choroby: zdawałam sobie sprawę, że po tylu latach takiego picia moje organy wewnętrzne mogą być doszczętnie zniszczone...
Gdy wyszłam ze szpitala, okazało się, że wszystko jest w miarę dobrze. Gdy jeszcze miałam szwy, obiecałam Bogu, że zacznę chodzić do kościoła. Do tej pory tam nie chodziłam, bo wiadomo: gdy wiecznie byłam zawiana, nie szłam do kościoła, zamykałam się w domu. Zaczęłam więc chodzić do kościoła: początkowo na siłę, bo obiecałam. To nie było jeszcze z potrzeby serca, nie ciągnęło mnie. Ale obiecałam i bałam się. Modliłam się jednak do Matki Bożej i zaczęłam chodzić na różaniec. Gdy pierwszy raz poszłam na różaniec, wtedy dopiero zaczęło mnie ciągnąć do kościoła. Zaczęłam tam chodzić już nie z musu, ale z potrzeby wewnętrznej.
Wtedy obiecałam Matce Bożej, że nigdy nie opuszczę różańca, że codziennie będę ofiarowywać jedną dziesiątkę za tych, którzy są w nałogu. Ja też nie wiem, czy nie pomogła mi czyjaś modlitwa, może kogoś nieznajomego. I jakoś tak Matka Boża mi dopomagała, że od tego momentu nawet nie miałam pociągu do alkoholu. Była to wielka łaska od Boga, bo zdawałam sobie sprawę, że sama nie poszłabym na leczenie... Moja koleżanka, pielęgniarka, nie mogła uwierzyć, że bez żadnego leczenia wyszłam z tego nałogu, i faktycznie zdaję sobie sprawę, że to była naprawdę pomoc od Pana Boga, bo przecież człowiek sam by się z tego nie wyzwolił!
Pamiętam, że gdy zaczęłam chodzić do kościoła, u nas w parafii było odnowienie misji. Uważnie wsłuchiwałam się w kazania i z każdego kazania wynosiłam to, co dotyczyło bezpośrednio mnie, coś, co chciałam wcielić w życie i robić – pomoc bliźnim, ludziom, którzy są bardziej potrzebujący... Widziałam dramaty, tragedie ludzi starszych, chorych. Przedtem nawet nie myślałam o nich! Teraz czułam, że muszę rzucić się w wir pomocy ludziom, że mam coś robić – miałam tę potrzebę. Zaczęłam chodzić do miejsc, gdzie rozdawano zupę, i roznosić jedzenie ciężko chorym, którzy sami nie mogli przyjść. Gdy się zawiązało hospicjum, poszłam tam, aby opiekować się starszymi ludźmi. Sprawiało mi radość, że mogę ludziom jeszcze coś dać, że mogę pomagać, że moje życie nie jest jeszcze całkiem zmarnowane. Nie wiedziałam, ile jeszcze lat życia mi zostało. Nieraz było mi ciężko, bo byłam chora, ale z radością szłam i pomagałam ludziom. To było chyba jedyną drogą, abym wytrwała w trzeźwości, bo inaczej, gdybym siedziała w pustym domu, mogłabym wrócić do tego samego...
Ale miałam jeszcze inny problem. Gdy obiecałam, że przestanę pić, gdy zaczęłam się zmieniać, moja znajoma, która już kilka lat wcześniej przeszła do świadków Jehowy, zaczęła mnie ciągnąć do nich, przekonywała, że tylko to jest jedyna droga i to jest prawda. Byłam słaba, bo tyle lat nie chodziłam do kościoła, z domu też niewiele wyniosłam co do wiary, nie byłam nawet u bierzmowania. Nie miałam gdzie się udać, do kogo iść, aby się umocnić, a bałam się strasznie... Gdy szłam do pracy, wstępowałam do kościoła, płakałam i prosiłam, żeby Pan Bóg dał mi siły, żeby mi dał silną wiarę i pokazał prawdziwą drogę, bo nie wiedziałam, gdzie ona jest...
Tak męczyłam się dość długo, a bałam się, wstydziłam się iść do parafii, do księdza, żeby o coś spytać. Nieraz znajdywałam w książkach odpowiedź na nurtujące mnie pytania. Im bardziej znajoma ciągnęła mnie do świadków Jehowy, tym bardziej zaczęłam szukać. I tutaj też Pan Bóg mi pomógł. Pewnego razu ktoś powiedział mi, że są karty na zamknięte skupienie do Częstochowy. Powiedziałam, że jadę tam, chociaż nie wiedziałam, gdzie jadę. Tak trafiłam do Wspólnoty Krwi Chrystusa, do Domu Misyjnego i po pewnym czasie zaczęłam chodzić na spotkania grupy.
Towarzystwo, które miałam przedtem, zaczęło się wykruszać. Początkowo po operacji wstydziłam się przed nimi przyznać, dlaczego nie piję, wymawiałam się, że nie mogę ze względu na zdrowie. Ale później pomyślałam: nie będę się wstydziła prawdy! Zaczęłam jawnie mówić w pracy, że obiecałam Bogu już nie pić. Wtedy towarzystwo odsunęło się ode mnie całkowicie. Ale to mi nie przeszkadzało. Znalazłam inne towarzystwo, innych ludzi, którzy mają podobne poglądy, bo szukają Boga.
Bogusława
6. PÓJDŹMY RAZEM

Mam na imię Stefan, jestem alkoholikiem. Ponad siedem lat już nie piję alkoholu. Kiedyś wydawało mi się, że nigdy nie będę pić, ale ludzie, którzy pili tak często na gościnie, mówili: „Co z ciebie za mężczyzna, jak nie wypijesz sobie wódki, kielicha czy dwóch”. Wtedy odezwała się we mnie pycha. Chciałem udowodnić, że umiem pić i że przez to jestem kimś. Ta pycha doprowadziła mnie do tego, że zapomniałem o swoim wychowaniu religijnym. Matka płakała często z tego powodu, ale ja nie zwracałem na to uwagi, bo twierdziłem, że matka jest zacofana. Wszedł już we mnie egoizm.
Gdy przyszedł czas wyboru żony, stałem się faryzeuszem. Zacząłem okłamywać swoją przyszłą żonę. Była młoda, chciałem ją zdobyć. Zacząłem znowu szpanować, pokazywać, że mogę być przez całą noc, przez całą zabawę przy jednym kieliszku. Nie powiedziałem tylko, że ten kieliszek zawsze musi być pełny. Po roku naszego małżeństwa, który wydawał się nam szczęśliwym, urodziło się pierwsze dziecko. Związane są z tym głupie zwyczaje: trzeba to oblać z kolegami. Wpadłem w pychę, byłem dumny: przecież jestem ojcem! Piłem, kiedy żona cierpiała. Zamiast współczuć, być blisko niej, zapomniałem, jak ślubowałem przy ołtarzu, że będziemy razem w doli i w niedoli, w szczęściu i w nieszczęściu. Wróciłem potem, przeprosiłem. Żona uwierzyła, że to była tylko tradycja.
Ale niestety. Znów wziął górę wąż, bożek alkoholowy, którego wcześniej tak bardzo czciłem. Zapominałem coraz bardziej o mojej silnej wierze. Urodziło się drugie dziecko. Wszedłem w konflikt z prawem, groziło mi więzienie. Znów jak faryzeusz, na kolanach prosiłem żonę, ale w tej prośbie nie było łez, ani radości, miłości – byłem tchórzem, który wiedział, że grozi mu więzienie, jeśli żona mu nie pomoże. Pomogła, poszła, załatwiła. Ja – zamiast iść jej podziękować po tej rozprawie, znowu pyszniłem się, bo przecież wygrałem. Znowu była wódka. Nie wiem, jak wróciłem do domu, ale na drugi dzień, w milczeniu, u mojej żony widziałem łzy na policzkach. Wiedziałem, że ona pragnęła poprawy, ale niestety... Żona nie robiła awantur, często ofiarowywała modlitwy, poświęcenia, a ja odchodziłem od tego, co obiecywałem.
Przyszedł czas naszej rozmowy. Żona powiedziała: „Ja już mam ciebie dosyć, chcę żyć inaczej”. Ale poczęło się trzecie dziecko – i tragedia, bo żona zachorowała. Znalazła się w szpitalu. Lekarze twierdzili: „Pani musi usunąć tę ciążę, bo to zagraża pani życiu”. Żona nie podjęła tej decyzji. Powiedziała, że będzie cierpiała tak długo, jak będzie mogła. Przecierpiała dużo. Zbliżał się czas rozwiązania. Pewnego dnia powiedziała: „Stefan, tak źle się czuję, nie odchodź nigdzie”. Powiedziałem, że wyjdę tylko na chwilę, że zaraz wrócę, ale nawet nie wiedziałem, jak bardzo byłem już uzależniony, bo zdawało mi się, że piję normalnie. Wtedy znowu na parę dni zapomniałem, że żona cierpi, że w domu czekają dzieci. Gdy wróciłem, dzieci były w kąciku same, z nimi sąsiadka. Dzieci płaczą, bo mamę zabrało pogotowie. Wtedy znowu gorycz, żal ścisnął serce. Dlaczego to zrobiłem? Przecież ślubowałem, że będę ją kochał. Ale jaka to była miłość?
Pojechałem do szpitala. Dziecko przyszło na świat martwe. Żonie łzy płynęły po policzkach. Ale mnie się zdawało, że ja to naprawię. Niekiedy pytałem Boga, czemu muszę tak żyć, przecież chcę z tego wyjść! Ale nie umiałem, bo byłem sam. Staczałem się coraz bardziej, do tego stopnia, że potrafiłem napić się nawet w Środę Popielcową. Zdawało mi się, że to było straszne, przecież jestem katolikiem. Ale katolikiem byłem tylko z metryki, bo moje serce było bardzo daleko... Żona zawsze mówiła: „Stefan, ty kiedyś zastaniesz dom pusty”. I tak też się stało. Wróciłem do domu w tę Środę Popielcową – a w domu zimno, chociaż napalone, bo nie było żony ani dzieci. Byłem przestraszony: co teraz? Chodziłem całą noc jak opętany, bo zły duch do mnie miał wtedy taki przystęp, że chciałem się powiesić. I tu na ratunek przyszła mi moja ziemska matka, już nieżyjąca. Ona mnie kiedyś uczyła: „Stefan, gdy cię wszyscy opuszczą i nie będziesz miał znikąd ratunku, jest jedna Matka, Maryja. Zwróć się do Niej, Ona cię wysłucha”. W pokoju stała akurat figurka Matki Bożej... W tym załamaniu, gdy chciałem popełnić samobójstwo, jakbym usłyszał w sercu głos: „Nie rób tego”. To był przełom. Ja w ten głos uwierzyłem.
Na drugi dzień, gdy przyszedłem z pracy, żona wprawdzie już wróciła z dziećmi, ale usłyszałem wtedy od niej słowa inne niż zwykle – słowa pełne miłości, a jednocześnie i pogardy: „Nie będę brała rozwodu, bo nie chcę, żeby mnie ludzie na językach obnosili, i chcę, żebyś zrozumiał. Ale od tej pory będziesz sam gotował i prał, będziesz wszystko robił”. Pogodziłem się z tym, ale jeszcze gorszy ból zadały mi dzieci: dorastające córki. Płakały. One mnie kochały, nie chciały, aby tak było, ale mówiły: „Tatuś, my ciebie nie chcemy znać, tatuś, ty nam wstyd przynosisz”. Wiedziałem, jak one się musiały czuć, gdy widziały mnie gdzieś pijanego, a koleżanki, koledzy mówili: „Patrz, to twój ojciec”. Jak można brać przykład z takiego ojca, jak można mieć do niego zaufanie? Było mi bardzo przykro, ale miałem jeszcze w sercu iskierkę wiary, bo byłem wychowany religijnie przez moją matkę.
Szukałem wtedy wszędzie ratunku i poszedłem na drogę krzyżową. Była jakby dla mnie przeznaczona. Ksiądz proboszcz odprawiał ją w intencji ludzi uzależnionych, a szczególnie alkoholików. Gdy szedłem tą drogą, utkwił mi w sercu trzeci upadek Pana Jezusa – tak, jakby ksiądz powiedział przy tej stacji do mnie: „Stefan, czy tam nie przygniatają Jezusa łzy twojej matki, twoich dzieci, twojej żony? Czy ten Jezus nie jest tam tak bardzo przygnębiony, umęczony zadawanymi przez ciebie licznymi przykrościami?” I jednocześnie: „Może ty sam tam leżysz w prochu? Tyle razy chciałeś się podnieść, a nie miałeś siły...” Było tak, jakbym wtedy widział Jezusa spod krzyża, spod korony cierniowej, jakby On zwrócił do mnie twarz i powiedział: „Stefan, podajmy sobie rękę i pójdźmy razem”.
Nic jeszcze wtedy nie wiedziałem o ruchu AA, zacząłem szukać pomocy, żeby móc wyjść z nałogu. Poszedłem w niedzielę do kościoła. Na Mszy św. usłyszałem świadectwo brata, który mówił, że trzy lata nie pije. Nasunęła mi się zaraz myśl: „Boże, przecież tam, po tak długiej męce drogi krzyżowej Pan Jezus dał się na końcu powiesić, rozpiąć ręce, żeby ukochać wszystkich: ciebie i mnie, a jeszcze na dowód tego dał otworzyć swoje Serce, pełne miłości, aby mogła wypływać Krew, aby mogła wypływać miłość. Ale ty też otwórz swe zatwardziałe serce, ty, który tyle razy wbijałeś Jezusowi ciernie”. Wziąłem to sobie do serca. Chciałem otworzyć swoje serce jak najszybciej, jak najszybciej chciałem gdzieś znaleźć drugie serce, które by mnie zrozumiało.
Poszedłem na mityng AA. I tam jakby Chrystus znowu do mnie powiedział: „Tu masz swoich braci, tu masz swoje siostry, masz ich otwarte serca. Oni też cierpią, ale razem na pewno zwyciężycie ten wasz wspólny nałóg”. Uwierzyłem w to. I mogę powiedzieć, że od tej pory przestałem pić. Do naszego domu zaczęła wracać atmosfera rodzinna. Rozmawiałem z dziećmi szczerze o tym wszystkim, co się ze mną działo. Dzisiaj moje córki, mimo że są dorosłe, już zamężne, przychodzą poradzić się ojca, siadają na kolana. Mówią, że chociaż w dzieciństwie nie otrzymały ode mnie tego ciepła, to jednak teraz je mają i z tego się cieszą...
Ale dopiero teraz, będąc drugi raz na skupieniu w Domu Misyjnym, mogę powiedzieć, że więcej odczuwam, że zaczynam trzeźwo myśleć. Słowa, które tu słyszymy, to trzeźwe słowa, które można wziąć do serca i żyć nimi na co dzień, aby żyć trzeźwo. I wiem, że to jest właśnie to, czego szukam.
Często chwile ciszy, takie jak te w czasie skupienia, przypominają mi tak bardzo Jezusa Umęczonego. Gdy u góry się bawili, bluźnili, cieszyli, Jezus gdzieś w ciemnicy, w piwnicy leżał ubiczowany, nie mógł się ruszać. Tak było w moim życiu. Ile razy byłem na zabawach, weselach! Co tam było? Niby żarty, a to były bluźniercze żarty, niby śpiew, a to był bluźnierczy śpiew. A Jezus słyszał. I wydaje mi się, że dzisiaj tutaj, w tym milczeniu i w tej ciszy jest Jezus, i ja już jestem nie w gromadzie tych, co się bawią i wyśmiewają Go, ale z Nim. Bo zło jest bardzo krzykliwe, a dobro jest tak bardzo milczące. I przyjeżdżam tutaj właśnie dlatego, że tu jest dobro. I pragnę wszystkim wam podziękować za to, że mogę teraz dalej coraz więcej osiągać w tych trudnościach.
Stefan


Ratunku mój mąż pije +MODLITWA dla alkoholików