Ta strona wykorzystuje pliki cookies. Korzystając ze strony, zgadzasz się na ich użycie. OK Polityka Prywatności Zaakceptuj i zamknij X

PRZYGODY ŁOWIECKIE KRAJE DZIEWICZE ŁOWIECTWO 1929

02-03-2012, 0:19
Aukcja w czasie sprawdzania była zakończona.
Aktualna cena: 199.99 zł     
Użytkownik inkastelacja
numer aukcji: 2073439648
Miejscowość Kraków
Wyświetleń: 48   
Koniec: 01-02-2012 19:45:32

Dodatkowe informacje:
Stan: Używany
info Niektóre dane mogą być zasłonięte. Żeby je odsłonić przepisz token po prawej stronie. captcha

KLIKNIJ ABY PRZEJŚĆ DO SPISU TREŚCI

KLIKNIJ ABY PRZEJŚĆ DO OPISU KSIĄŻKI

KLIKNIJ ABY ZOBACZYĆ INNE WYSTAWIANE PRZEZE MNIE PRZEDMIOTY ZNAJDUJĄCE SIĘ W TEJ SAMEJ KATEGORII

KLIKNIJ ABY ZOBACZYĆ INNE WYSTAWIANE PRZEZE MNIE PRZEDMIOTY WEDŁUG CZASU ZAKOŃCZENIA

KLIKNIJ ABY ZOBACZYĆ INNE WYSTAWIANE PRZEZE MNIE PRZEDMIOTY WEDŁUG ILOŚCI OFERT

PONIŻEJ ZNAJDZIESZ MINIATURY ZDJĘĆ SPRZEDAWANEGO PRZEDMIOTU, WYSTARCZY KLIKNĄĆ NA JEDNĄ Z NICH A ZOSTANIESZ PRZENIESIONY DO ODPOWIEDNIEGO ZDJĘCIA W WIĘKSZYM FORMACIE ZNAJDUJĄCEGO SIĘ NA DOLE STRONY (CZASAMI TRZEBA CHWILĘ POCZEKAĆ NA DOGRANIE ZDJĘCIA).


PEŁNY TYTUŁ KSIĄŻKI - PRZYGODY ŁOWIECKIE W KRAJACH DZIEWICZYCH
AUTOR - PRACA ZBIOROWA
WYDAWNICTWO - INSTYTUT WYDAWNICZY ZDRÓJ, WARSZAWA 1929
WYDANIE - 1
NAKŁAD - ??? EGZ.
STAN KSIĄŻKI - DOBRY JAK NA WIEK (ZGODNY Z ZAŁĄCZONYM MATERIAŁEM ZDJĘCIOWYM, STARE, NIEAKTUALNE PIECZĄTKI WYPOŻYCZALNI KSIAŻEK) (wszystkie zdjęcia na aukcji przedstawiają sprzedawany przedmiot).
RODZAJ OPRAWY - INTROLIGATORSKA, TWARDA + ZACHOWANA W ŚRODKU ORYGINALNA, MIĘKKA
ILOŚĆ STRON - 94, (2)
WYMIARY - 23 x 15,5 x 1,2 CM (WYSOKOŚĆ x SZEROKOŚĆ x GRUBOŚĆ W CENTYMETRACH)
WAGA - 0,277 KG (WAGA BEZ OPAKOWANIA)
ILUSTRACJE, MAPY ITP. - ZAWIERA
KOSZT WYSYŁKI 8 ZŁ - Koszt uniwersalny, niezależny od ilośći i wagi, dotyczy wysyłki priorytetowej na terenie Polski. Zgadzam się na wysyłkę za granicę (koszt ustalany na podstawie cennika poczty polskiej).

KLIKNIJ ABY PRZEJŚĆ DO WYBORU MINIATUR ZDJĘĆ

SPIS TREŚCI LUB/I OPIS (Przypominam o kombinacji klawiszy Ctrl+F – przytrzymaj Ctrl i jednocześnie naciśnij klawisz F, w okienku które się pojawi wpisz dowolne szukane przez ciebie słowo, być może znajduje się ono w opisie mojej aukcji)

Przygody Łowieckie
w krajach dziewiczych
H.G.WellsJ.VJensen, R. de Haas, E. Otto
INSTYTUT WYDAWNICZY „ZDRÓJ", WARSZAWA





TREŚĆ:

Wyspa Aepiornisa..... 5
Monsum......... 21
Tajemnica wód Ronga-Ronga . 31
W dziewiczych lasach Sumatry 43





Wyspa Aepiornisa
Dziwna przygoda poszukiwacza na wysepce w pobliżu Madagaskaru
Napisał H. G. WELLS

Człowiek z bliznami na twarzy pochylił się nad stołem i ogiądał swoje zawiniątko.
- Orchideje? - zapytał.
- Kilka — odpowiedziałem.
- Obuwik żółty? -
- Przeważnie — rzekłem.
- Coś nowego? Nie? Zaraz to sobie pomyślałem. Przeszukałem te wyspy przed dwudziestu pięciu, nie, przed dwudziestu siedmiu laty. Jeśli znajdzie się tam jeszcze coś nowego, to już musi to być całkiem nowe. Niewiele pozostawiłem do znalezienia dla innych poszukiwaczy.
- Ja nie jestem zbieraczem — rzekłem.
- Byłem wówczas jeszcze młody — mówił dalej. - Ale też się nawłóczyłem, bo nawłóczyłem! - Przyglądał mi się, jak gdyby chciał zmierzyć moją wysokość. — Dwa lata byłem w Indjach Wschodnich a siedem w Brazylji. Potem udałem się na Madagaskar.
- Kilku poszukiwaczy znam z imienia — rzekłem, przygotowując się do wysłuchania bardzo długiej historji. - Dla kogo pan robił poszukiwania?
- Dla Dawsonów. #Czy spotkał się pan kiedykolwiek z imieniem Butcherów?
- Butcher? Butcher? - Imię to zdawało mi się coś przypominać i nie było mi zupełnie obcem, chociaż to, co się z niem łączyło było dziwnie mgliste. Rle nagle przypomniało mi się wszystko. Butcher contra Dawson. — flch tak, do stu tysięcy kartaczy - zawołałem - przecież to pan procesował się z nimi o wynagrodzenie za cztery lata pracy..! To pan znajdował się na pustej wyspie..!
- Do usług - odrzekł ów człowiek z bliznami na twarzy i skłonił się. — Sprawa jest komiczna, nieprawdaż? Z jednej strony ja, który na wspomnianej wyspie bez wielkiego zachodu dorobiłem się niejakiego mienia, z drugiej strony towarzystwo, nie mające wprost możności zwolnienia mnie. Myśl o tem, podczas pobytu na samotnej wyspie, pobudzała mnie niejednokrotnie do śmiechu. Wystawiałem sobie za to długie rachunki
wypisywane w olbrzymich liczbach z ornamentami, i pokrywałem niemi całą wyspę od końca do końca.
- O co tam właśnie chodziło? - zagadnąłem. - Nie przypominam sobie wszystkiego dokładnie z tej całej sprawy.
- No, ale o wyspie Aepiornisów słyszał pan przecie.
- Coś niecoś. Przed miesiącem opowiadał mi Andrews o jakimś nowym gatunku ptaków, który właśnie poszukiwał. Opowiadał mi o tem krótko przed moim wyjazdem. Znaleziono, jak się zdaje, kość piszczelową długości łokcia. Ptak musiał być istnym olbrzymem.
- Wyobrażam sobie - odparł człowiek z bliznami. -To nie „musiał być", ale był olbrzym śród ptaków. Ptak Rok Syndbada był tylko skromną legendą w porównaniu z tym olbrzymim ptakiem. Kiedyż znaleziono owe kości?
- Zdaje się, że przed trzema, czy czterema laty. Dlaczego pan pyta?
ł - Dlatego, że to ja je znalazłem. Tak, tak, będzie temu ze dwadzieścia lat. Gdyby Dawsonowie nie byli się zachowali wówczas tak głupio z powodu należnej mi gaży, to mogli zarobić^ bardzo ładne pieniądze. Nie było to moją winą, że przeklęta łódź urwała się wtedy...
Zamilkł na chwilę—. Zdaje mi się, że to będzie to samo miejsce. Taki jakiś moczar czy bagnisko, mniej więcej jakieś dziewięćdziesiąt mil od Antananariwo. Czy zna pan przypadkiem to miejsce? Dopływa się tam wdłuż wybrzeża łodzią. Nie przypomina pan sobie?
- Nie przypominam sobie. Ale zdaje mi się, że Andrews mówił kiedyś coś o jakiem bagnie.
- To niezawodnie to samo. Na wschodniem wybrzeżu. A w wodzie jest tam coś takiego, co zabezpiecza rzeczy przed gniciem. Pachnie to „coś" niby kreozot. Przypominało mi to Trinidad. Czy znalazł pan także jajka? Niektóre z tych, jakie ja znalazłem, miały po półtorej stopy długości. Trzeba panu wiedziećyźe moczar ten zatacza krąg i odgradza właśnie to miejsce. Przeważnie słone wody. Ach tak, byłoż to życie... Rzeczy te znalazłem całkiem przypadkowo. Poszukiwaliśmy jaj — ja i dwóch krajowców, włócząc się po tych tam wertepach i wtedy natknęliśmy się na owe kości. Mieliśmy z sobą namiot i żywności na cztery dni. Na jednem z miejsc suchych rozbiliśmy namiot dla odpoczynku. Jeszcze dzisiaj gdy o tem wspominam, czuję w nosie ów ostry zapach terpentynowy, jaki ńas wtedy otaczał. To zgoła inny rodzaj roboty. Przeszukuje się grząskie błoto źelaznemi tykami. I zazwyczaj, trzeba panu wiedzieć, rozbija się przy tem poszukiwane jajka. Chciałbym wiedzieć jak dawno temu, kiedy to żyły owe Alpiornisy. Misjonarze zapewniają, że śród krajowców istnieją jeszcze legendy
x czasów tych olbrzymich ptaków, ale ja sam nigdy takiej legendy nie słyszałem. Jedno wszakże jest zupełnie pewnem, ie jaja które znaleźliśmy, były takie świeże, jakby zostały dopiero co zniesione. Zupełnie świeże. Podczas gdy przenosiliśmy je do łodzi jeden z krajowców upuścił jajko i stłukł je. Naturalnie, że wykłóciłem się za to z tym drabem, ale jajko smakowało właśnie tak, jakby zostało dopiero co zniesione. Powiadam panu, ani śladu jakiegoś złego zapachu, a tymczasem ptak, który je zniósł, istniał przed stuleciami. Murzyn, który stłukł owo jaje, zapewnił mnie, że został ukąszony przez jakiś owad. Ale wracajmy do naszego opowiadania. Otóż grzebaliśmy się przez cały dzień w tem grząskiem błocie, zanim wygrzebaliśmy kilka całych jaj. Byliśmy zabłoceni od stóp do głów, a ja byłem w usposobieniu jak najgorszem. O ile wiem, to nasze jaja były jedynemi, jakie udało się zdobyć w stanie nieuszkodzonym, bez pęknięć i rysów. Później przy nadarzonej sposobności przyjrzałem się tym jajom, które znajdują się w muzeum przyrodniczem w Londynie: wszystkie były potłuczone i posklejane mozolnie niby jakaś mozaika, w której brak poszczególnych cząstek. Moje natomiast były caluteńkie i bez najmniejszych uszkodzeń. Chciałem je przekazać Dawso-nom, gdy tylko powrócę. Naturalnie, że gniewałem się na tego bałwana, który opuścił owoc poszukiwań trwających wiele godzin, niby dlatego, że go jakiś owad ukąsił. Także powód do tłuczenia jaj zaginionych ptaków-oibrzymów. No, powiedziałem mu tyle, że poszło mu w pięty.
Człowiek z bliznami wyjął fajkę. Podsunąłem mu swój woreczek z tytoniem. W zamyśleniu napełnił sobie fajkę
- A cóż stało się z innemi jajami? Czy udało się panu dowieść je do kraju? Bo już sobie nic a nic nie przypominam...
- Widzi pan w tem właśnie sęk i to jest najdziwniejszem w tej całej historji. Miałem jeszcze trzy jaja. Całkiem świeże. Ułożyliśmy je w łodzi a ja poszedłem do namiotu, aby ugotować sobie kawy. Obu swoich czarnych towarzyszy pozostawiłem u brzega. Jeden z nich kłopotał się ranka, spowodowaną przez ukąszenie wspomnianego owadu, a drugi pomagał mu przy tem. Nawet przez myśl mi nie przyszło, że te draby ze- ., chcą wyzyskać osobliwe położenie moje i zaczną szukać owady.^f Jeden z nich, ukąszony przez owad, dostał ode mnie po karku za stłuczenie jaja i to doprowadziło go do wściekłości. Był to chłop, który zawsze wyróżniał się mściwością. Otóż ten mściwy murzyn podmówił przeciwko mnie swego towarzysza.
- Nawet już nie pamiętam jak się to wszystko stało. Siedziałem paląc fajkę i gotowałem wodę na maszynce spirytusowej, jaką na wyprawy podobne zabierałem z sobą zawsze. Przytem podziwiałem piękno błota przy zachodzącem słońcu.
...





Monsun
Opowieść o polowaniu na bawoła w Górach Skalistych
Napisał J. W. JENSEN

laf Monsun pochodził z zachodniego Gotlandu i był cow-boyem#) w Texasie. Przez towarzyszy swoich został nazwany Monsunem (the Monsoon, to znaczy wichura). Przezwisko to dał Monsunowi niezawodnie jeden z ko~ ; łęgów, który dawniej był marynarzem i znał nazwy różnych wiatrów; może i nie wiedział zresztą co znaczy ta nazwa, ale prze-f fwisko pasowało nadzwyczajnie. Monsun wieje gwałtownie, ale Dlgdy w stałym kierunku.
Za morze udał się Monsun w młodości, jak to czyni dotąd 1 tylu innych Szwedów, ale z wyraźnym zamiarem powrotu do |Ojczyzny. Oczywiście, trzeba dodać, że jeśli jego zamiar po-wrotu do ojczyzny był niezachwiany, to nie myślał on bynaj-tnniej wracać z niczem. W świat wyruszył ubogi jak mysz kościelna, ale do ojczyzny chciał powrócić obładowany najcen-niejszemi skarbami Kalifornji. Spotkał go taki sam los, jaki spotyka wielu tych imigrantów, których tubylcy bez osobliwego szacunku nazywają „swędami", to znaczy stał się on doskonałym robotnikiem, lecz był niestałym. Próbował wszystkiego ł wreszcie skończył swoją karjerę jako cowboy. Zajęcie to, pełne awanturniczych przygód, tak dalece odpowiadało jego upodobaniom, że nie sprzeniewierzył mu się i do ostatka pozostał cowboyem.
Z biegiem czasu Olaf Monsun zmienił się do niepoznania. Udając się do Ameryki, był to wysoki, piegowaty chłopak, ubrany w marynarkę o rękawach przykrótkich i był taki nieśmiały, że nie wiedział co robić z sobą i ze swoim skromnym węzełkiem, w którym znajdowała się cała jego chudoba. Teraz atoli był to sobie dzielny cowboy, chłop jak się patrzy, zręczny, silny, gwałtowny, ruchliwy. Gębę miał od ucha do ucha, a gardło wrzaskliwe jak trąba. Twarde życie na pastwiskach, których końca nie było widać, spotęgowało jego siły fizyczne, a zmysły jego wy-F ostrzyło do najwyższej doskonałości. Trudno i byłoby dać wy-ilitbrażenie o tem do jakiego stopnia był on zahartowany i jak H#ysubtelnione były jego zmysły, zmuszone do bezustannego czuwania. Trzeba widzieć prawdziwego cowboya przy pracy, aby
mieć pojęcie do jakiego stopnia można spotęgować sprawność fizyczną. Monsun, który bawił w Ameryce już od lat dwudziestu, ale pewno sam nie wiedział, ile ma lat, podobny był do szkieletu, którego krzepkie gnaty omotane były linami mięśni twardych jak stal; jego wewnętrzne organy wytrzymywały łatwo każdy wysiłek, a chociaż nie ważył nawet dwustu funtów, to jednak siły miał tyle, że mógł powalić buhaja. CI boku wisiał mu rewolwer, ale Monsun nie używał go nigdy, gdyż żaden człowiek w całej Ameryce, choćby był niewiem jak silny i doskonale uzbrojony, nie pomyślał o tem, aby zadzierać z tym mocnym i rezolutnym Szwedem. W tej dziedzinie osiągnął tedy Monsun wszystko, co mężczyzna w Ameryce albo gdziekolwiek indziej wogóle osiągnąć może. Codziennie opowiadał
0 tem, że wraca niebawem do kraju, jak tylko uzbiera majątek, który tymczasem unosił się tylko w jego wyobraźni.
Monsun był namiętnym graczem. We wszystkich karczmach od Galwestonu aż do Kansas City znany był jako gambler, czyli gracz ryzykujący wysokie stawki. Ale nie miał szczęścia
1 przegrywał zawsze z taką pewnością, z jaką po nocy następuje dzień. Zarabiał bardzo wiele, gdyż człowiek z takiem że-laznem zdrowiem, jak on a przytem z taką wielką siłą, otrzymywał od dawna najwyższe wynagrodzenie. Miesięcznie otrzymywał tyle, ile w Szwecji nie byłby zarobił na własnem gospodarstwie rolnem w ciągu całego roku. A przy tych zarobkach nie wydawał ani grosza na jakiekolwiek potrzeby, dopóki znajdował się przy bydle na pastwiskach, co trwało nieraz od kilku tygodni aż do kwartału. Ale gdy znalazł się gdziekolwiek, gdzie istniało choćby skromne napomknienie tego, co się szumnie nazywa „saloon", a co bywa nieraz ciasną norą, mogącą pomieścić czterech ludzi zgromadzonych dokoła beczki wywróconej dnem do góry i grających w pokera, Monsun stawał się już nie wichurą ale huraganem. Cywilizacja, nawet w swojej najpierwotniejszej postaci, porywała tego mocnego Szweda jak szał gorączki, która go oczywiście nie bawiła i nie uszczęśliwiała, ale spalała. Zrazu zaczynał pić, gardłując przytem z zimną krwią i spokojem, rozrzucał pieniądze na lewo i na prawo, fundował każdemu, kto się nawinął pod rękę, i w tym stanie przypominał owe suche kaktusy, które obywają się bardzo długo bez wody, aby wreszcie zakwitnąć kwiatem wielkim i barwnym ale bezwonnym. Gdy sobie podpił należycie, to doznawał żywego uczucia tęsknoty za ojczyzną i wydawało mu się, że teraz, teraz właśnie należałoby wybrać się do Szwecji i wrócić do wsi ojczystej. Aby stłumić to uczucie tęsknoty, kazał podawać karty i — pal was sześć! — grał tak długo, aż się zgrał do ostatniego grosza. Po kilku godzinach karcianej uciechy, zacny ten Szwed bywał znowu goły jak święty turecki
zabierał się na nowo do roboty, która trwała znowu kilka tesięcy.
Pieniądze swoje przegrywał do innych z całym spokojem 11 wielką rezygnacją. Jedno tylko rzucało się na nim w oczy, 41 mianowicie, że im więcej przegrywał, tem szybciej trzeźwiał. |^Gdy przegrywał ostatnie grosze, z piersi jego wydzierało się westchnienie, rozglądał się dokoła smutnemi oczyma i stawał się podobnym do owego bezradnego chłopaka, jakim był ongi, ale " jedn Dcześnie dokoła kącików jego ust pojawiał się jakiś smutny tys, który świadczył o tem, że Monsun się starzeje. Zdarzało / Się też, że po takiej nieszczęśliwej grze siadał f płakał. Towarzysze znali go bardzo dobrze i wiedzieli, że jest to człowiek, który nie śmieje się nigdy, że przeto płacz jego oznacza coś więcej, niż żal straconego zarobku kwartalnego. Istotnie Monsun nie opłakiwał bynajmniej przegranych pieniędzy, ale płakał nad wspomnieniami swego ojczystego Gotlandu, który był taki bliski i znowu oto oddalił się od niego tak bardzo.
W gruncie rzeczy los jego nie różnił się tak bardzo od % losu innych cowboyów i Szwedów, których życie było najczęściej równie malownicze, jak bezmyślne. Razu pewnego stało się jednak coś, co Monsuna wyniosło wysoko ponad innych cowboyów, a co jednocześnie ukazało w całej nagości zdradli-wość bsu. Było to wówczas, gdy Monsun schwytał bawoła.
Kilku pasterzy, którzy musieli oddalić się dość znacznie, aby spędzić do stada rozproszone bydło, znalazło się w dzikich stronach Gór Skalistych i po powrocie stamtąd opowiadało, że widzieli potężnego starego bizona, który włóczył się śród gór samopas. Było to dość dziwne, gdyż wiadomo wszystkim, że zwierzę to, z wyjątkiem małej gromadki Yellowstone-Park, wy-M ginęło w całej Ameryce. Spotkanie starego bizona, chodzącego samopas Jjyło czemś tak niezwykłym, że wszyscy opowiadali sobie o tem zdarzeniu, jakby o powrocie starych dobrych czasów, kiedy to obok gromad Indjan włóczyły się stada bizonów. Wieść o niezwykłem wydarzeniu wędrowała z ust do ust i dostała się wreszcie do gazet i oto stało się, że jakiś bogaty człowiek ogłosił w pismach, że wypłaci pięć tysięcy dolarów temu, kto zwierzę owo sprowadzi żywcem do miasta. Pięć tysięcy dolarów — był to niezawodnie ładny pieniądz, ale najprostsze pastuchy, myśliwi i ludzie, krórzy mieli wszystkie pięć klepek w porządku, śmiali się zjadliwie, gdy po karczmach rozmawiali o propozycji bogatego mieszczucha. Przecież ten miljoner z Kansas City drwił sobie z wszystkich. Wytropić takiego byka i zabić go z dobrej fuzji i to już byłby ładny kawał roboty, ale zdobyć żywcem... ? Nie, tak mógł myśleć tylko jakiś głupi mieszczuch.
Ale Monsun złapał bizona.
...





Tajemnica wód Ronga-Ronga
Przygoda z krokodylami w Afryce
Napisał
R. de HAAS
Tłumaczył Paweł Laskowski

Wody dolnego biegu Ronga-Ronga pluskały zcicha w nieprzeniknionej gęstwinie puszczy, jakby nuciły wiekuistą pieśń o niepokonalnej mocy i tężyźnie życia. Pieśń ta jest stara i każdemu znana, ale najpiękniej brzmi ona wtedy, gdy się ją słyszy w ogromnej ciszy leśnych gąszczy i pustkowi stepów.
W pustkowiu, w które stopa ludzka zabłąkała się rzadko kiedy, ukazał się myśliwy. Wychylił się ostrożnie z nieprzeniknionej gęstwiny i jął się rozglądać po zielonem wybrzeżu i po-Iśniewających falach. W ręku trzymał linkę wędki i przymocowywał ją do pręta. Był to Kuno, stary „Afrykanin".
— Hapana mamba? — zapytał jakby od niechcenia. - Mierna w rzece krokodyli?
— Mamba hapanal — odpowiedzieli mu jego czarni towarzysze. — Nie, panie, niema wcale krokodyli. — I ze śmiechem wskazywali na niski poziom wody, w której nie można było wyobrazić sobie pływających krokodyli.
Myśliwy zeszedł do koryta rzeki, pobrodził przez chwilę po płytszych miejscach i zbliżył się wreszcie do głębszego łożyska. Tutaj, gdzie woda sięgała mu do pasa, wlazł na niski złom skalny i próbował szczęścia.
Powodzenie przy połowie ryb miał zadziwiające. Ledwo zarzucił wędkę na środek wody, gdy wspaniały sum połknął przynętę i zawisł na haczyku. Zdawało się, że ryby zmówiły się, aby dać się wyłowić. W czasie nieprawdopodobnie krótkim myśliwy nasz nałapał mnóstwo ładnych i dużych sumów i zadowolony z połowu, powrócił na brzeg.
Ryby smakowały wybornie. Przy jednostajności pożywienia na puszczy były one już samo przez się pożądanem i mi-łem urozmaiceniem, a nadto pomimo prostego przyrządzenia, były w smaku dziwnie delikatne. Po spożyciu takiej wybornej wieczerzy miło było posiedzieć przy ognisku obozowem i nasz myśliwy znajdował się w jak najlepszem usposobieniu.
Usposobienie to zmieniło się na gorsze nazajutrz, gdy spostrzegł, że z pośród zdobyczy wczorajszego polowania porannego zginął najpiękniejszy okaz gazeli, którą murzyni ułożyli pod drzewem niedaleko rzeki.
Któż mógł być złodziejem?
Murzyni nie mogli jej pożreć tak szybko, aczkolwiek żarłoczność ich przekraczała wszelkie granice wyobraźni. Jedzą oni zgoła osobliwie: najprzód pożerają wszystko ustami, a potem, gdy są przesyceni, pożerają resztę pożywienie oczami tak długo, aż zrodzi się w nich nowy apetyt. Mogą więc pożreć bardzo dużo.
Ale w tym wypadku powodów do kradzieży nie było najmniejszych, gdyż mięsa mogli sobie brać, ile im się żywnie podobało. Na cóż tedy byliby kradli tę piękną gazelę? Innych murzynów nie było w pobliżu i dlatego kradzież była w najwyższym stopniu zagadkową.
Podejrzenie padło przedewszystkiem na hieny, które po nocach wyły dokoła obozowiska. Ale te „profanatorki mogił", którym można przypisać wszystko, prócz odwagi, były w tym wypadku stanowczo niewinnemi ofiarami podejrzeń. Murzyni sypiali tak, że tworzyli kolisko dokoła obozu, który z jednej strony zamknięty był rzeką. Każda istota żywa, przebywająca z gąszczu leśnego, musiałaby przekroczyć półkole, utworzone ze śpiących murzynów, zanim mogłaby dotrzeć do łupów myśliwskich, a takiej rzeczy hiena nigdy nie zrobi.
A więc kto?
Nikt inny nie mógł popełnić kradzieży prócz krokodyli. Ale krokodyli w rzece nie było, jeśli można było zaufać zapewnieniom murzynów, twierdzących, że w Rongo-Rongo nigdy tych jaszczurek nie widzieli.
Któż prócz tego mógł był ukraść gazelę? Nie pozostało po niej ani najmniejszego śladu i sprawa stawała się naprawdę bardzo zagadkową. Czyż pomimo zapewnień murzynów miałyby się w rzece znajdować krokodyle? Ależ to było niemożliwe, gdyż myśliwy siedział dość długo na złomie skalnym, wystającym ledwo-ledwo nad poziom wody. Rozglądał się uważnie dokoła i nie zauważył zgoła nic, co mogłoby budzić jakiekolwiek podejrzenie. Wogóle o krokodylach nie mogło być mowy, gdyż nikt ich nie widział.
Przy takim stanie rzeczy trzeba było dotrzeć do źródła sprawy.
Poświęcono na cel wyjaśnienia sprawy jeszcze jedną gazelę i rzucono ją na to samo miejsce, na którem pierwsza zniknęła. Jednocześnie czatowano pilnie i zważano, co się dalej dziać będzie.
W ciągu dnia nie zauważono nic podejrzanego.
Gazela leżała ciągle pod drzewem i powoli przestano myśleć o tajemniczej sprawie.
Tak było do samego wieczora.
Gdy murzyni przygotowali sobie wieczerzę i po jej spożyciu
układali się na spoczynek, jeden z nich przechodził obok drzewa, pod którym leżała gazela.
Gazeli nie było. Zniknęła tak jak pierwsza i ani śladu po niej nie pozostało. Teraz już nie było najmniejszej wątpliwości. Tylko jeden złodziej mógł był ukraść gazelę, a złodziejem tym był z całą pewnością krokodyl.
Sprawa zaczęła być wysoce interesującą. W każdym razie należało nauczyć złodzieja moresu, aby się nie dobierał do cudzej własności.
Gazele były bardzo smacznym kąskiem dla tych potwornych żarłoków, jeśli to krokodyle byli istotnie poszukiwanymi złodziejami. Dotychczas mogły były żywić się tylko hienami, których mnóstwo włóczyło się po wybrzeżu. Trzeba było użyć na nich takiej przynęty z hieny.
— „Fifi" - jak murzyni ze szczepu Suahili nazywają hienę, udało się naszemu myśliwemu już nieraz upolować, ale gdy łup pozostawiono w lesie, to zabita hiena została natychmiast pożarta przez swoje nienasycone siostrzyce. Trzeba było postarać się o nowy egzemplarz na przynętę.
Następnego dnia zastawiono na nią żelaza i przysypano je kawałkami mięsa. Dla schwytania hieny nie trzeba robić takich zabiegów, jak dla schwytania lwa albo lamparta. Hiena daje się oszukać każdym podstępem, gdyż najsilniejszem w niej uczuciem jest zawsze żarłoczność. Dla niej zapomina ona o ostrożności, a gdy poczuje zapach mięsa, to zachowuje tsię tak, jakby została odurzona i pozbawiona wszelkiej czujności.
Pułapka na hienę została ustawiona tam, gdzie było najwięcej śladów i rzeczywiście, gdy nadeszła noc, hiena nie kazała czekać na siebie.
Skroś mrok rozlegało się ponure wycie tego wstrętnego zwierzęcia i obwieszczało wszystkim, że hiena została schwytana.
Dawnemi czasy trwonił myśliwy naboje także i na hieny, ale z czasem spostrzegł, że na takie zwierzę szkoda strzelby, gdy można je schwytać w sposób bardzo prosty.
Niema bodaj wstrętniejszego widoku nad hienę, schwytaną w żelaza. Gdy takie obrzydliwe stworzenie wije się w strachu śmiertelnym i kłapie wyszczerzonemi zębami, to do wytrzymania takiego widoku trzeba mieć mocniejszy żołądek, niż mają Europejczycy. Z obrzydzeniem odwraca się wtedy i taki człowiek, który nigdy nie zastanawiał się nad potrzebami estetyki, bowiem przy wzburzeniu nerwów, jakie powoduje widok wystraszonej hieny, wszystkie inne uczucia milkną.
Hienę, którą myśliwy nasz schwytał w żelaza, zatłukli murzyni pałkami i w taki sposób „Fifi" znalazła i tym razem taki koniec, jakiego była godna.
...




W dziewiczych lasach Sumatry
Napisał
EDWARD OTTO
Tłumaczyła H. B
Polowanie na orangutangi.

Każdego wieczora i każdego poranku rozlegało się z pobliskich wzgórz tokowanie argusów, nącąc mnie nieprzepartą siłą do lasu. Rrgus jest to gatunek bażanta o przepysznym ogonie, który roztacza lub opuszcza jak paw. Wyruszyłem więc pewnego dnia wczesnym rankiem, zabrawszy z sobą dobrą fuzję, kompas i buteleczkę koniaku jako niezbędne w takiej wyprawie przedmioty.
Wąska ścieżyna, wydeptana przez robotników malajskich, wynoszących tędy drzewo budulcowe, zawiodła mnie wkrótce w pobliże nadzwyczaj płochliwego ptaka. Posuwając się z niezmierną ostrożnością, zbliżyłem się na jakieś trzydzieści kroków do „grającego" argusa; gęste podszycie lasu przeszkadzało mi zobaczyć ptaka, który widocznie musiał znajdować się na ziemi. Ze wzrokiem utkwionym w miejsce, skąd najwyraźniej dochodziło mnie „granie", trwałem kilka chwil bez najmniejszego ruchu, trzymając w ręku fuzję z odwiedzionym kurkiem. Nagle usłyszałem szelest skrzydeł i spostrzegłem argusa w odległości, z której strzał mój nie mógł go dosięgnąć; po krótkiej chwili upatrzona zdobycz znikła w oddali. Udałem się na miejsce toków, chcąc dokładnie zbadać zwyczaje tego ptaka. W kole, mającem cztery do pięciu metrów średnicy, nie było ani jednego listka, ani jednej gałązki; przezorny ptak przygotował sobie starannie teren do tańca weselnego. Gdy spojrzałem jeszcze ra2 w kierunku, w którym zniknęła upragniona zwierzyna, zauważyłem na pobliskiem drzewie jakiegoś rudego potwora, włażącego po pniu; spostrzegłszy mnie, zwierzę chrząknęło i wpatrzyło się we mnie. Rozpoznałem w niem orangutanga, czyli mawasa, jak go nazywają malajczycy z wybrzeża północnego. Dałem ognia i mawas, upadłszy wpierw na gałąź, wywrócił koziołka i spadł z jękiem na ziemię; bezsilnie leżąc na plecach, wyszczerzał na mnie swe straszliwe zęby.
Chciałem go dobić nożem, ale chwytał mnie za ubranie, r|dy tylko się przybliżałem; posłałem mu więc drugą kulę w łeb. W tej samej chwili usłyszałem jakiś wrzask i pisk, i spostrzegłem małego mawasa, odczepiającego się od boku zabitej matki; szczerząc zęby, skoczył mały mawas na pobliskie drzewko i zaczął się wdrapywać na nie. Nagiąwszy młode drzewko, schwy
ciłem zwierzątko, które odrazu zaczęło drapać mnie i gryźć palce mej lewej ręki. Odjąłem więc prawą ręką pas od torby na naboje i związałem nim wszystkie cztery łapy zwierzątka na jego plecach. Przykrywszy gałęźmi samicę, której pierwsza kula moja strzaskała była lewe ramię i kości nadgarstkowe ramienia prawego, przełożyłem rękę pod skrępowane łapy małego drapieżnika; musiałem mu jednak często dawać prztyczki w nos, bo usiłował mnie gryźć. Z niemałym trudem zawlokłem cenną zdobycz do najbliższych domów na skraju lasu, gdzie mieszkali kulisi chińscy, i pozostawiłem małego mawasa pod ich opieką. Ponieważ wówczas nie znałem jeszcze dostatecznie języka ma-lajskiego, dałem im na migi do zrozumienia, że zabiłem matkę małego i chcę ją teraz przynieść. Zrozumiawszy o co chodzi, przynieśli liny, skręcone z pewnego gatunku lian, i poszli za mną w głąb lasu. Związali przednie i tylne łapy zabitej samicy, przełożyli przez nie kij, i ponieśli zdobycz na ramionach.
Z domu kulisów wyruszył później cały pochód: na czele dwaj ludzie z zabitą samicą, dalej dwaj inni z małym mawasem, potem ja, a za mną może z pięćdziesięcioro ciekawych tubylców, mężczyzn i kobiet, którzy nigdy z bliska nie widzieli mawasa. Z taką świtą stanąłem w plantacji moich znajomych. Przyjaciel mój, mieszkający już od trzynastu lat na Sumatrze, nie widział nigdy żywego orangutanga, a tem mniej mógł go upolować; zazdrościł mi więc mocno mego szczęścia.
Młodego orangutanga umieściłem w dużej skrzyni i nazwałem go Jaśkiem. Z zabitej samicy zdarłem skórę i rozpiąłem ją dla wysuszenia na słońcu. Jaśkowi od pierwszego dnia dawałem mleko i pizangi; przywykł do mnie wkrótce, nawet nie próbował mnie gryźć. Gdy go wypuściłem na spacer przed dom, zauważył skórę swej matki; natychmiast położył się na nią, wczepił się mocno we włosy swemi zagiętemi palcami, a gdy go chciałem zabrać gwałtem, zaczął przeraźliwie krzyczeć i rzucać się. Schowałem więc skórę, by jej więcej nie zobaczył, a po czterech dniach przywiązał się do mnie jak do matki. Gdy się nachylałem ku niemu, obejmował mnie za szyję prze; dniemi łapami, za pierś tylnemi i mocno przytulał się do mnie-bardzo lubił, gdy go w tej postawie nosiłem z sobą; bardzo niechętnie rozstawał się ze mną. Całemi godzinami leżał spokojnie na swej poduszce na werandzie. Z początku nie znosił obcych ludzi; na widok osoby nieznanej chował głowę w ramiona i krzyczał; uspokajał się jednak natychmiast, gdy go brałem na kolana. Wkrótce nauczył się przychodzić na moje wołanie i na widok pizangowych owoców. Gdy byłem w domu, Jasiek był grzeczny i nie nudził się. Jeśli się jednak oddalałem na kilka godzin, strasznie dokazywał, wdrapywał się na dach i wszędzie gdzie tylko mógł. Wdrapawszy się raz pod
sufit, spuścił się potem po łańcuchu lampy wiszącej. Widząc, że lampa wisi nad stołem za wysoko, by mógł zeskoczyć, rozgniewał się i tak długo bił łapami klosz, dopóki go nie potłukł w drobne kawałki. Musiałem go później przywiązywać na czas mej nieobecności. Na noc zawsze go brałem do mego olbrzymiego łóżka; układał się spokojnie przy mych nogach i zacho-
wywał się bardzo przyzwoicie. Po siedmiu tygodniach stracił na humorze i zaczął chorować na żołądek; nie mogłem go brać do łóżka na noc, spał zatem na poduszce w kącie pokoju. Stracił zupełnie apetyt i nawet ulubionych pizangów nie chciał jeść. Leczyłem go jak mogłem, ale mimo to był coraz słabszy. Było to dnia 22-go października: po kilku godzinach nieobecności wróciłem do domu i podeszłem do chorego Jaśka; wyciągnął ku mnie ramiona, spojrzał zamierającym wzrokiem,
...
- Nieudane polowanie na niedźwiedzie.
- Pyton.
- Na tokach.
- Niespodziewane spotkanie z słońmi i polowanie na nie.
- Jak poluje malajczyk.
- Królowie Puszczy




Obrazy z życia tygrysa
Napisał Dr. T. ZELL
Tłumaczył Kazimierz Bukowski

Tygrys.

Tygrys jest dłuższy i silniejszy niż lew, ale nie posiada grzywy. Brak ten wynagradza mu wspaniałe, pstre futro. Tygrys żyje nietylko w ciepłych krajach, jak to ogólnie sądzą, ale zapuszcza się także w Azji daleko na północ. Grecy poznali tygrysa stosunkowo późno. Zapoznali się z nim bliżej dopiero w czasie wyprawy Aleksandra Wielkiego. Nie brakło go także przy igrzyskach cesarzy rzymskich.
Tygrys pożera prawie to samo co lew, tylko naturalnie spis jego potraw jest inny, stosownie do różnorodności świata zwierzęcego. Czytamy u Brehma, że z przyjemnością poluje na dzikie świnie, jelenie i antylopy, jak również na małpy i pawie.
Każdy prawie tygrys, jak sądzi znakomity badacz i myśliwy Paweł Niedieck, jest od urodzenia wrogiem dzikich zwierząt. Jeśli się jednak postarzeje i stanie się leniwszy, a polowanie na czujną zwierzynę sprawia mu trudności, poczyna zwracać uwagę na liczne trzody, bydła, hodowane przez Hindusów. Już wkrótce poczyna zwierzę pojmować, o ile wygodniej jest zaopatrywać się w żywność wśród spokojnie pasącego się bydła, i zwolna staje się tygrys namiętnym rabusiem bydła. W jasny dzień, gdy Hindusi wypędzają swoją trzodę z zagrody, gdzie ją trzymają przez noc, tygrys czołga się do niej, rzuca się na jedno z nich i unosi. Pomaga mu przytem jego wielka siła. Potrafi bowiem wlec bardzo daleko dorosłe bydlę, albo też nieść je. Bydło jest w Indjach nierównie mniejsze niż w Europie, dorosła krowa waży rzadko ponad 400 funtów, prawie połowę normalnej wagi samego tygrysa. Zdumiewające jest jednak, jak daleko potrafi rabuś zawlec swoją zdobycz, dźwigając ją przez strome rozpadliny, skały i zwalone drzewa, dopóki nie dosięgnie upragnionego, ciemnego miejsca, gdzie będzie mógł oddać się spokojnie rozkoszom swojej uczty.
Jeśli więc tygrys stał się rabusiem bydła, nie znaczy to, jakoby żywił się tylko zwierzętami domowemi, najzupełniej nie. Je^t on zawsze przedewszystkiem zwolennikiem dzikich zwierząt. Jeśli jednak niema powodzenia na polowaniu, wdziera się do cudzego dobytku. Polując na bydło styka się tygrys z ludźmi. Żyje w pobliżu wsi, i tu staje się powoli ludożercą. Napada
na Hindusa pracującego na roli i przekonuje się, że istota, której się przedtem bał, jest od niego słabsza i najdostępniejsza ze wszystkich stworzeń. Potem staje się nałogowym ludożercą i postrachem całej okolicy. Ale i wtedy szuka zdobyczy. Poluje na człowieka, jak pierwej na zwierzęta, t. zn. jeśli napotka go samego i może napaść. W przeważnej części wypadków przekonywujemy się ,że ludożerczy tygrys jest starem, wychudłem zwierzęciem, nie mogącem fizycznie zdobyć sobie żywność na polowaniu i dlatego rzuca się na człowieka.
W ogólności należy rozróżnić w Indjach trzy gatunki tygrysów, stosownie do sposobu ich życia: tygrysa polującego na dzikie zwierzęta, rabusia bydła, i ludożercę. Twierdzenie, jakoby każdy tygrys, zobaczywszy człowieka, rzucał się na niego, aby go zniszczyć, jest błędne. Bo większość należy do gatunku polujących na dzikie zwierzęta t. zn. żywi się wszyst-kiemi temi zwierzętami, które są słabsze od niego i uciekają, jeśli możliwe, przed człowiekiem. Niezaczepiany i nieraniony rzuca się tygrys rzadko na człowieka, chyba że zostanie zaskoczony lub sądzi, że jest napadnięty. Ale i wówczas potrafią tubylcy spłoszyć zwierzę gwałtownem wywijaniem ramionami i krzykiem, i tygrys jest zadowolony, że znika ludziom z oczu, podobnie jak ludzie, że uniknęli niebezpieczeństwa. Są naturalnie wyjątki, gdy zły z natury tygrys bez powodu i nie będąc ludożercą napada i zabija spokojnych Hindusów. Wtedy zazwyczaj tygrys nie zjada ludzkiego mięsa, ale umyka spiesznie, bo powodem jego napaści nie jest głód, ale zaciekłość.
Wypadki te są jednak rzadkie i należą do wyjątków, jeśli zważymy, ilu ludzi w gęsto zaludnionych Indjach świadomie lub nieświadomie styka się codziennie z tygrysami. Tygrys jest tylko wielkim kotem. Większość jego przyzwyczajeń i charakterystycznych ruchów cechuje każdego kota. Podobnie jak one jest on doskonałym myśliwym, zbliża się do zwierzęcia pełzając w skurczonej postawie, wietrząc pilnie dokoła i używając wszystkich możliwych kryjówek, albo kładzie się na jakimś wzgórku w pobliżu wody, przyczaja się i w odpowiedniej chwili rzuca śię na swoją ofiarę. Wielka jego zwinność, połączona z zdumiewającą siłą, i jego chytrość - są to przymioty, czyniące go jednym z najniebezpieczniejszych wrogów zwierząt i ludzi.
To, że tygrys, który zakosztował raz ludzkiego mięsa, żyje odtąd tylko niem, jest bajką. Podobnie jak przedtem porywa on dzikie zwierzęta i bydło, ale dla łatwości zdobywania łupu woli człowieka. Dlatego niema w całych Indjach bardziej niebezpiecznego i strasznego zwierzęcia, jak ludożerczy tygrys. Zakres jego szkód jest szeroki. Pojawia się raz tu, to znów o wiele kilometrów dalej i chłop hinduski nie czuje się nigdzie bezpieczny przed jego napaścią, jeśli się już raz pokazał.
Jeśli tygrys wyszukał sobie ofiarę, wówczas niema ratunku. Ostrożna zasadzka - jeden skok - krzyk ofiary - i wszystko przeszło. Rabuś cofa się do gęstego lasu, aby tutaj spożyć spokojnie swoją zdobycz.
Obok innych powodów, jak podeszły wiek i t. d„ które czynią tygrysa ludożercą, wymienić należy rany, które utrudniają mu polowanie, spotkanie z człowiekiem, z którego wnioskuje, że jest od niego silniejszy, wkońcu miłość macierzyńska, objawiająca się u tygrysicy tem, że zabija człowieka, gdy nie umie zdobyć dla młodych żadnego pokarmu.
Jak lwy, podobnie i tygrysy przynoszą roślinożercom wiele pożytku. Jak nasza wydra pozostawia niejednemu rybakowi nadmiar z swego obfitego połowu ryb, podobnie lwy i tygrysy dostarczają tubylcom niejednej pieczeni.
Leopard albo pantera.
Leopard albo pantera jest tygrysem w miniaturze, z przedziwnie pstrem futrem. Jest mniejszy od jaguara,ale posiada kształt szlachetniejszy. Wielkość i siła leoparda jest różna. Silniejszy gatunek nazywają zwyczajnie panterą, słabszy leopardem. Pozostawiamy jednak w spokoju rozstrzygnięcie, czy różnica taka jest usprawiedliwiona, czy też nie.
Leopard zamieszkuje całą Afrykę i Azję południową, a więc obszar bardzo wielki. Można go uważać za zwierzę karmiące się wszystkiem, ponieważ nic nie jest przed nim bezpieczne od wielkich ssaków aż do gadów. Można go też nazwać małpożer-cą, ponieważ jest najstraszniejszym wrogiem małp. Von Wissmann nazywa go dusicielem pawianów, które nieustannie ściga.
Lew i tygrys nie mogą nic zrobić zwierzęciu, które skryła się na drzewo. Ale leopard jest zręcznym akrobatą siedzi nietylko na równinie, ale także na wyżynach. Właśnie dlatego jest tak niebezpieczny.
Starożytni znali leoparda dosyć dokładnie, ale opowiedzieli
0 nim mnóstwo tak zwanych bajek, trudnych do wyjaśnienia. Powiadam wyraźnie „tak zwanych", bo po pierwsze, jak zobaczymy, nie są to żadne rzeczywiste bajki, a następnie zbyt mało znamy życie dzikich zwierząt i tylko wyjątkowo możemy sobie wyrobić o tych opowiadaniach należyty sąd. Większa skłonność samicy do napadania pochodzi stąd, że podług Brehma samica leoparda brana jest wraz z młodemi jako zakładniczka. Bajka,. że leopard zwabia dzikie zwierzęta swoją wonią, powstała wskutek pomieszania przyczyny ze skutkiem. Widziano, że dzikie zwierzęta zdążały do wód, w pobliżu których leżał ukryty leopard
1 wnioskowano, że ich nęci przyjemny zapach dzikiej bestji. W rzeczywistości zaś, leopard, podobnie jak wszystkie dzikie zwierzęta, posiada woń bardzo przykrą dla roślinożerców. Dlatego też uważa on ogromnie na kierunek wiatru. ł
Wiele ssaków lubi alkohol, a mianowicie małpy i słonie. Ale że leopard lubi szczególniej wino, jak twierdzą starożytni — wskutek czego przedstawiają często bakchantki spoczywające na panterze — obecnie nie przekonano się.
Możliwe jest, że leopard chwyta często małpy w ten sposób, że udaje martwego, tak, jak lis używa również niekiedy podobnego manewru.
...





Jaguar.

Jaguar wygląda jak mały, niezgrabny tygrys, mający miast podłużnych pasów centki. Obszar jego zamieszkania ciągnie się przez Amerykę południową i Amerykę północną, z Buenos Aires i Paragwaju aż do południowo-zachodniej części Stanów Zjednoczonych.
Najchętniej zamieszkuje zalesione brzegi rzek, następnie bagna i trzęsawiska. Właściwością tą tłumaczy Gustaw Jager jego lękliwą naturę, ponieważ krótkie nogi i wiszący brzuch, podobnie jak u wydry, bobra i hipopotama, ułatwiają mu pływanie. Nie można zaprzeczyć, że jaguar jest znakomitym pływakiem. Ale inne gatunki kotów pływają również dobrze i wybierają chętnie brzegi rzek i bagniska. Zgodzę się na twierdzenie tego znakomitego obserwatora zwierząt, że jaguar szuka zdobyczy w wodzie. Ale nie mogę sobie wytłumaczyć, w jaki sposób jaguar może się wspinać na drzewa. Musi mu w tem przeszkadzać zwisający brzuch.
Prawdziwy powód lękliwej natury jaguara tkwi zdaje się w tem, że podobnie jak wszystkie zwierzęta ssące Ameryki Południowej, robi on wrażenie, jak gdyby nie był dojrzały. Nawet puma robi to samo wrażenie. A cóż dopiero tapir, świnie wodne i południowo-amerykańskie małpy! Czuje się nawet, że zwierzęta te nie pochodzą z naszej części ziemi.
Sposób życia jaguara opisał najlepiej Rengger.
Jaguar, powiada on, zamieszkuje w swej ojczyźnie zalesione brzeqi wód, pobrzeża lasów i bagniska, gdzie rosną różne rodzaje trawy i trzciny, wysokie na sześć stóp. Niema swojego oznaczonego legowiska i nie wygrzebuje sobie jam. Kładzie się w gąszczu tam, gdzie go zaskoczy słońce i przebywa tam przez cały dzień. W czasie zmierzchu rannego i wieczornego, również w czasie jasnego światła księżycowego i gwiezdnego wychodzi na łowy, ale nigdy w dzień albo podczas bardzo ciemnej nocy. Pożywieniem jego są wszystkie zwierzęta ssące, które może schwytać, nie lubi tylko mięsa zwierząt swojego gatunku, przynajmniej jaguary, trzymane w niewoli i nie gardzące mięsem kotów i psów, nie ruszyły nigdy mięsa zabitego jaguara. Chwyta również w trzcinie większe ptaki wodne i umie bardzo zręcznie wyławiać z wody ryby. Jeśli zauważy zdobycz, próbuje zbliżyć się do niej z zadziwiającą ostrożnością
...



WRÓĆ DO WYBORU MINIATUR ZDJĘĆ


WRÓĆ DO WYBORU MINIATUR ZDJĘĆ


WRÓĆ DO WYBORU MINIATUR ZDJĘĆ


WRÓĆ DO WYBORU MINIATUR ZDJĘĆ


WRÓĆ DO WYBORU MINIATUR ZDJĘĆ


WRÓĆ DO WYBORU MINIATUR ZDJĘĆ


WRÓĆ DO WYBORU MINIATUR ZDJĘĆ


WRÓĆ DO WYBORU MINIATUR ZDJĘĆ


WRÓĆ DO WYBORU MINIATUR ZDJĘĆ


WRÓĆ DO WYBORU MINIATUR ZDJĘĆ


WRÓĆ DO WYBORU MINIATUR ZDJĘĆ


WRÓĆ DO WYBORU MINIATUR ZDJĘĆ


WRÓĆ DO WYBORU MINIATUR ZDJĘĆ


WRÓĆ DO WYBORU MINIATUR ZDJĘĆ


WRÓĆ DO WYBORU MINIATUR ZDJĘĆ


WRÓĆ DO WYBORU MINIATUR ZDJĘĆ


WRÓĆ DO WYBORU MINIATUR ZDJĘĆ


WRÓĆ DO WYBORU MINIATUR ZDJĘĆ


WRÓĆ DO WYBORU MINIATUR ZDJĘĆ


WRÓĆ DO WYBORU MINIATUR ZDJĘĆ


WRÓĆ DO WYBORU MINIATUR ZDJĘĆ


WRÓĆ DO WYBORU MINIATUR ZDJĘĆ


Możesz dodać mnie do swojej listy ulubionych sprzedawców. Możesz to zrobić klikając na ikonkę umieszczoną poniżej. Nie zapomnij włączyć opcji subskrypcji, a na bieżąco będziesz informowany o wystawianych przeze mnie nowych przedmiotach.