PIŁKA I JA
Raymond Kopa
Wydawnictwo: Sport i Turystyka 1975 rok Stron: 188
Stan: dobry
W książce nie aktualne pieczątki biblioteczne.
Treścią książki są wspomnienia Raymonda Kopy (Kopaszewskiego), francuskiego piłkarza polskiego pochodzenia, żywej legendy Stade Reims i Realu Madryt.
Książka ilustrowana ponad 20-toma czarno białymi fotografiami. Pięć z nich pochodzi z meczu Legia-Stade de Reims.
----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
O Raymondzie Kopaszewskim:
Raymond Kopa Kopaszewski, czyli Napoleon Futbolu to w raz z Jerzym Dudkiem jeden z niewielu polskich akcentów w Realu Madryt. Jak wiadomo nie grał on jednak dla reprezentacji Polski tylko dla Francji i siebie uważa bardziej za Francuza. Jego rodzice byli polskimi emigrantami, którzy przenieśli się do Francji - ojciec pracował w górnictwie - ze względu na trudną sytuację ekonomiczną w Polsce po odzyskaniu niepodległości. A szkoda bo niewątpliwie Kopa byłby najlepszym piłkarzem w historii polskiej piłki – porównywany był tylko z Zidanem...
Na świat przyszedł 13 października 1931 roku w Noeux-les-Mines. Piłką zaczął interesować się już w wieku 6 lat., a klubem z którym w wieku 10 lat zaczął swoją wielką przygodę z futbolem był US Noeux-Les Mines. W rodzinie się niestety nie przelewało i 14letni Raymond zaczął pracować w kopalni. Trzy lata spędził pracując w ciemnościach 600 metrów pod ziemią. Popołudniami jednak mimo zmęczenia nie rozstawał się z piłką - była to jedyna szansa na wyrwanie się z kopalni i z miasta. I tak został piłkarzem drugoligowego SCO d'Angers, gdzie grał dwa lata. Tam poznał swoją przyszłą żonę - Christiane, której brat był zawodnikiem d'Angers od zawsze. Kopa swoją grą szybko zainteresował większe kluby i w 1951 roku za 1 800 000 franków został zawodnikiem Stade de Reims, zwolennikiem tego transferu był trener Reims - Albert Batteux, który wypatrzył Raymonda podczas towarzyskiego meczu. Marzenia zaczęły się spełniać. Na początku publiczność domagała się od niego tego, z czego słynął w drugiej lidze - dryblingów. I Kopa spełniał te zachcianki. Dopiero, gdy Batteux powiedział mu, że zacznie grać dla drużyny albo wylatuje z drużyny. Przestał i tak narodził się jeden z największych dyrygentów piłkarskich w historii.
Stade de Reims szybko zaczęło dominować we Francji. W 1953 i 1955 roku Kopaszewski mógł dopisać do swojego konta pierwsze sukcesy - mistrzostwo Francji. Mało tego - w 1953 w Latin Cup - pucharze, który w owych czasach cieszył się sporym prestiżem - pokonali w finale Milan 3:0. A mistrzostwo z 1955 było przepustką do odbywających się pierwszy raz w historii rozgrywek o Puchar Mistrzów. Francuzi doszli do finału, gdzie spotkali... Real Madryt. Bernabeu już od jakiegoś czasu przyglądał się Kopie i było bardzo prawdopodobne, iż ten wyląduje niedługo w Madrycie. Póki co miał do rozegrania mecz, a przystąpił do niego z bolącą kostką. I mimo, że starał się jak mógł nie zapobiegł porażce 3:2.
A od następnego sezonu na mecze zakładał już biała koszulkę. Nie można powiedzieć, aby francuski klub nie wyszedł na swoje - za transfer otrzymał 52 miliony franków. Za te pieniądze Reims sprowadził do siebie znaną trójkę: Fontaine, Vincent, Piantoni. Hiszpańscy fani szybko zaczęli mówić na niego Kopitta'.
W Madrycie został skrzydłowym i w tej roli sprawdził się znakomicie. W dużym stopniu przyczynił się do sukcesów Królewskich, w tym dwóch mistrzostw Hiszpanii: 1957 i 1958 i trzech Pucharów Mistrzów: 1957, 1958 i 1959. I po trzech latach gry w Realu Madryt zdecydował się wrócić do Reims - być może dlatego, iż w Madrycie oprócz niego o grze decydowały takie gwiazdy jak Gento, Di Stefano i Puskas. Właśnie ten ostatni stał się idolem Francuza w Królewskich. Bernabeu próbował zatrzymać go w Madrycie - zaproponował pięcioletni kontrakt z podwojoną gażą. Jednak nie przekonał Kopy. Lecz trzy lata wystarczyły by stać się jasnym punktem w gwiazdozbiorze Królewskich. Zagrał w białych barwach 79 razy w La Liga strzelając 24 bramki i 22 mecze w Pucharze Mistrzów zaliczając 6 trafień.
A w Reims znów powstała wspaniała ekipa: Kopa, Fontaine, Vincent, Jonquet, Penverne... W 1960 roku potwierdzili dominację we Francji, by powtórzyć sukces w 1962. Powoli jednak jego kariera dobiegała końca i w 1967 zawiesił buty na kołku.
Jednak mówiąc o Kopie nie można zapominać o dokonaniach reprezentacyjnych. Zadebiutował 5 października 1952 roku meczem z RFN wygranym 3:1. Uczestniczył w nieudanych dla Francuzów Mistrzostwach Świata w 1954 roku. Rok później rozegrał świetne spotkanie w Madrycie z Hiszpanią wygrane 2:1 przez gości. Prawdopodobnie właśnie od tego momentu Bernabeu zapragnął mieć go u siebie. Wreszcie Mistrzostwa Świata 1958 roku. Tam Francuzów, którzy grali w składzie: Abbes - Kaebel, Jonquet[k], Lerond - Penverne, Marcel - Wisniewski, Fontaine, Kopa, Piantoni, Vincent, zatrzymuje dopiero w półfinale Brazylia z takimi tuzami jak Didi, Pele, czy Garrincha. Francuzi grali w zasadzie w 10, gdyż od 35 minuty kontuzjowany Jonquet tylko spacerował po boisku, a zmian wtedy nie było. Na pocieszenie Francuzi pokonują w Goteburgu Niemców 6:3 i zajmują 3 miejsce. Fenomenalnie grającego Kope okrzyknięto piłkarzem turnieju. W ogromnej mierze dzięki jego grze Just Fontaine zostaje królem strzelców mistrzostw z rekordowym wynikiem 13 goli. Oprócz tego Raymond został nagrodzony Złotą Piłką za rok 1958. Ostatni raz trykot Les Bleus założył 11 listopada 1962 roku mając na koncie 45 występów i 18 goli.
Jakiś czas temu przypomniał się Polsce, kiedy to w wieku 68 lat był gościem honorowym podczas meczu Polska - Francja na Saint Denis. O dziwo Polacy zaprezentowali wtedy dobry futbol i przegrali tylko 1:0 ('88 Zidane) i otrzymali pochwały za grę od Napoleona futbolu. A Kopa został tak nazwany ze względy na swój geniusz i warunki fizyczne - w czasie piłkarskiej kariery mierzył tylko 169 centymetrów i ważył 68 kilogramów. W grudniu 2002 uczestniczył w obchodach stulecia Realu Madryt.
Jest jednym z trzech najwybitniejszych Francuzów w historii futbolu - obok Michela Platiniego i Zinedine'a Zidane'a.
Raymond Kopaszewski pochodzi z Polski (jak podkreślał zawsze czuł się polakiem) i na 50-lecie małżeństwa z żoną Christiane przyjechał do ojczyzny dziadków. Warto nadmienić, że dwaj inni geniusze "trójkolorowych", Platini i Zidane też mają korzenie w innych krajach. Wielki Michel we Włoszech, a "Zizou" w Algierii.
Fragment wywiadu przeprowadzonego z Raymondem Kopą podczas jego wizyty w Polsce w 2004r:
- Brakuje panu Realu Madryt w półfinałach Ligi Mistrzów?
- I to jak! Ja dalej w sercu mam Real Madryt. To jest mój klub. W dniu rewanżu z Monaco w ćwierćfinale ubrałem się na biało... Tyle, że Real tego dnia zagrał w czarnych strojach! Na dodatek przegrał 1:3. Od lat tłumaczę prezydentowi Perezowi, że drużyna musi mieć właściwe proporcje. Popieram filozofię Florentino Pereza, że Real to widowisko, ale nie należy zapominać o obronie. Real w moich czasach był drużyną idealną. W bramce fachowiec, znakomici obrońcy i pomocnicy, a także najlepszy atak świata, w którym znalazło się miejsce i dla mnie. Tak, w mojej opinii piątka, Di Stefano, Puskas, Rial i Gento, a do tego Kopa, to najlepszy atak w całej historii futbolu. Z Realem trzy razy wywalczyłem Puchar Europy.
- Obecny prezydent Realu, Perez wzoruje się na ówczesnym, Santiago Bernabeu, który sprowadził najlepszych piłkarzy świata.
- Di Stefano i Puskas, to byli mocarze. Kiedy Puskas przyszedł do nas, po wydarzeniach na Węgrzech w 1956 roku, był mocno krytykowany. Że za gruby, że już nie nadąża, że już nic z niego nie będzie. Tymczasem Węgier przez dwa sezony zdobywał koronę króla strzelców ligi hiszpańskiej. Dla mnie Puskas, obok Di Stefano i Pelego, to najlepszy piłkarz w historii.
- A Diego Maradona?
- Doceniam klasę piłkarską Maradony. Jednak poza boiskiem, to nie jest człowiek, którego powinno się naśladować. Kokaina zrujnowała mu życie. Puskas, Di Stefano, czy Pele to była wielka klasa. Nawet nie chcę wskazywać, który z nich był lepszy. Cała trójka zasługuje na wielkie pochwały... A Maradona, to także doping. W moich czasach nie stosowaliśmy dopingu. No, może to nie do końca prawda. Kiedyś pomógł nam szampan.
- Szampan?
- A tak, szampan. Grałem - w barwach Stade de Reims - w Pucharze Francji trzecie decydujące spotkanie z Rennes. Niektórzy koledzy, na wypadek zwycięstwa, w torbach mieli szampany. Po czterdziestu pięciu minutach było już jednak 0:2. Więc postanowiliśmy sięgnąć po trunek już w przerwie, w myśl zasady: "I tak nic nie może nam już zaszkodzić". Ostatecznie wygraliśmy 3:2, a ja zdobyłem decydującą bramkę po solowej akcji. Uciekłem obrońcom, gdyż myśleli, że będzie spalony. Nie, nie byłem specjalnie szybki...
- Miał pan jednak wiele atutów.
- Cóż, uwielbiałem dryblować, a w dodatku byłem człowiekiem ostatniego podania. Kochałem grać w piłkę - w oldboyach występowałem jeszcze pięć lat temu, ale musiałem przestać ze względu na kontuzję biodra.
- Stawia się pana we Francji w jednym szeregu z Platinim i Zidanem.
- Powiem tak - nie należy porównywać piłkarzy różnych generacji, ale... od tego się nie ucieknie. Nigdy nie osiągnę tego, co Zidane, ale... Zidane też nie osiągnie tego, co ja zdobyłem. Muszę zresztą przyznać, że to bardzo sympatyczny człowiek. Na boisku jego zaletą jest wszechstronność. Z kolei największym atutem Platiniego było wykończenie akcji.
- Dalej czuje się pan "madrilenio"?
- Jak najbardziej - w ostatnich dwóch latach cztery razy gościłem w Madrycie na zaproszenie Realu. To przy tej okazji dyskutowałem z Perezem na temat składu zespołu.
- Za Bernabeu byli Puskas, Di Stefano, czy pan, a teraz co roku dochodzą wielcy piłkarze, jak Figo, Zidane, Ronaldo i Beckham.
- Florentino Perez obiecał kibicom, że co roku będzie sprowadzał wielką gwiazdę...
- Czy nie jest jednak tak, że decyduje marketing, czego przykładem Ronaldo i Beckham?
- Ja tego nie powiedziałem... Ale ma pan rację. Wydaje mi się, że szczególnie dotyczy to Beckhama. Proszę mnie źle nie zrozumieć, Beckham to dobry piłkarz, ale nie ma tej klasy, co Figo, czy Zidane.
- A Ronaldo? Jest lepszy od Henry'ego?
- Ronaldo jest wyborny w polu karnym. Naprawdę, to najtrudniejszy obszar boiska - pole karne rywali. I Ronaldo wspaniale potrafi się znaleźć w "szesnastce", potrafi się przebić i strzela mnóstwo bramek.
- Często stawia się taką tezę, że generacja piłkarzy lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych nie poradziłaby sobie w obecnym futbolu...
- I jest to nieprawda. Fizycznie też musieliśmy być odpowiednio przygotowani. Proszę zwrócić uwagę, że graliśmy w jedenastu. Przez dziewięćdziesiąt minut lub sto dwadzieścia, w przypadku dogrywki, w jedenastu. Teraz trenerzy mogą dokonać trzech zmian. W meczu uczestniczy z reguły po czternastu piłkarzy jednej drużyny. A kadry są bardzo szerokie. Kiedy grałem w Realu, występowałem w sezonie nawet w 80 meczach.
- Aż 80 meczach?
- A tak, w dużej części były to spotkania towarzyskie, ale wówczas zupełnie inaczej traktowało się takie mecze. Real Madryt wychodził na boisko, aby w każdym z tych spotkań wygrywać. Myślicie panowie, że obrońcy nas oszczędzali? Że nie było fauli?
- A pieniądze? Czy zarabiało się wówczas w Realu znaczące pieniądze?
- Muszę przyznać, że przejście ze Stade de Reims do Realu było bardzo opłacalne finansowo. Zarabiałem dziesięć razy więcej, niż we Francji. Teraz też w Realu zarabia się kolosalne kwoty. Nawet milion euro miesięcznie.
- Milion euro miesięcznie?
- A tak, taki Zidane, ale i inne gwiazdy, wyciągają po 12 milionów euro rocznie. Jeśli chodzi o piłkarzy Realu, to muszę przyznać, że ma to jeszcze uzasadnienie. Jednak w obecnym futbolu płaci się o wiele za dużo. W wielu innych klubach Hiszpanii, Włoch, czy Anglii piłkarze są przepłacani. Wracając jeszcze do mojego transferu - kosztowałem wówczas 52 miliony franków. To dziś niespełna milion euro. Mój transfer w ojczyźnie nie był dobrze przyjęty. Odbierano to niemal jak zdradę. Dziś świat jest inny - otrzymać propozycję z Realu, to nobilitacja.
- Czy to legenda, że jako dziecko pracował pan w kopalni?
- To prawda, o której piszę w mojej książce "Kopa - piłka i ja". Moi dziadkowie przenieśli się z Polski - przez Westfalię - do Francji w latach dwudziestych. I na północy Francji emigracja pracowała w kopalniach. Ja też zjeżdżałem pod ziemię. Miałem jednak talent do piłki. Zresztą, jak wielu emigrantów z Polski. Czasami to było pół reprezentacji Francji, Rumiński, Głowacki, Cisowski, Wiśniewski, Biegański. Do dziś czasami spotykamy się z Michelem Jazym i... nucimy - "Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy".
- W 1958 roku Francja, z panem w składzie, a także Justem Fontainem zdobyła trzecie miejsce w finałach mistrzostw świata.
- W półfinale przegraliśmy z Brazylią 2:5. Ta Brazylia, z Pele i Garrinchą, Didim, czy Vavą, była najlepsza w historii. No może jeszcze trzeba pamiętać o Brazylii z 1970 roku - jeszcze z Pele, a już z Tostao, Rivelino, czy Jairzinho. Na Rasundzie przegraliśmy wysoko, ale nasz obrońca, Robert Jonquet szybko doznał kontuzji i praktycznie statystował w tym spotkaniu. Wówczas jeszcze nie można było dokonywać zmian. O trzecie miejsce zagraliśmy z Niemcami. Przed meczem powiedziałem trenerowi, Albertowi Batteux, żeby w meczu o brązowy medal dał szansę piłkarzom rezerwowym. Jednak selekcjoner odmówił i po latach przyznaję, że miał rację. Trzecie miejsce to nie to samo, co czwarte. Pamiętam, że w zespole Niemiec też grali piłkarze pochodzący z Polski, Kwiatkowski, Szymaniak, Kiełbasa, czy Cieślarczyk.
Ze strony Legii:
Na początku maja 1961 Legia była współorganizatorem i uczestnikiem międzynarodowego turnieju piłkarskiego z okazji jubileuszu 40-lecia „Przeglądu Sportowego”. Dzięki staraniom organizatorów obsada turnieju była imponująca. Rodzynkiem imprezy był zespół wielokrotnego mistrza Francji, dwukrotnego finalisty rozgrywek o Puchar Europy, słynny Stade de Reims, w którego składzie największym blaskiem świeciła gwiazda naszego rodaka Raymonda Kopy-Kopaszewskiego. Drugim zagranicznym rywalem Legii w tym turnieju była reprezentacja Bułgarii. Wobec tak atrakcyjnych rywali nie dziwne wydaje się olbrzymie zainteresowanie turniejem warszawskich miłośników piłki nożnej. Ponieważ pojemność Stadionu Wojska Polskiego była ograniczona do około 30 tysięcy miejsc, to kierownictwo klubu, wychodząc naprzeciw kibicom, postanowiło chociaż częściowo je powiększyć poprzez dostawienie dodatkowych ławek. W sobotni wieczór, 6 maja 1961 roku, kibice zasiadający na trybunach Stadionu Wojska Polskiego, byli świadkami wielkiej piłkarskiej uczty w wykonaniu Legii i Stade de Reims (1:3). Częste oklaski i gorący doping były odpowiednim miernikiem wysokiego poziomu spotkania. Raymond Kopa cały czas kontrolował grę Stade de Reims, będąc niezrównanym reżyserem panującym nad piłką. Trzy bramki, które straciła Legia, padły po akcjach Kopy. Był to niezwykły strateg, stąd nie może dziwić jego pseudonim – „Napoleon futbolu”.
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Stan bdb widoczny na zdjęciach.
UWAGA! Przesyłki wysyłam maksymalnie dwa razy w tygodniu !!!
ZAPRASZAM NA POZOSTAŁE AUKCJE O TEMATYCE SPORTOWEJ