Ta strona wykorzystuje pliki cookies. Korzystając ze strony, zgadzasz się na ich użycie. OK Polityka Prywatności Zaakceptuj i zamknij X

P.C. + Kristin Cast DOM NOCY IV - NIEPOSKROMIONA

27-01-2012, 21:35
Aukcja w czasie sprawdzania była zakończona.
Cena kup teraz: 23.90 zł     
Użytkownik yustynax
numer aukcji: 2064744695
Miejscowość Brzeg
Wyświetleń: 7   
Koniec: 25-01-2012 11:19:20

Dodatkowe informacje:
Stan: Używany
Okładka: miękka
Rok wydania (xxxx): 2008
Kondycja: bez śladów używania
Język: polski
info Niektóre dane mogą być zasłonięte. Żeby je odsłonić przepisz token po prawej stronie. captcha

P.C. Cast + Kristin Cast - DOM NOCY IV - NIEPOSKROMIONA


Życie robi się nieznośne, gdy przyjaciele są na ciebie wściekli. W ciągu tygodnia Zoey traci wszystkich swoich trzech chłopaków i staje się wyrzutkiem, choć jeszcze niedawno otaczał ją szeroki krąg znajomych. Teraz liczba przyjaciół zmalała do dwóch osób, z których jedna jest Nieumarłą, a druga Nienaznaczoną. Neferet tymczasem wypowiedziała wojnę ludziom. Zoey nie uważa tego za dobry pomysł, ale czy ktokolwiek jej wysłucha? Jej przygody w szkole dla dorastających wampirów przybierają niebezpieczny obrót. Lojalność przechodzi ciężką próbę, ujawniają się szokujące podteksty, budzi się pradawne zło. Przed wami fascynująca czwarta część cyklu P. C. Cast i Kristin Cast.

FRAGMENT

ROZDZIAŁ I


ROZDZIAŁ PIERWSZY

Kra! Kra!

Uparte krakanie jednej głupiej wrony nie pozwalało mi zasnąć przez całą noc – a konkretnie przez dzień, bo pew­nie wiecie, że dla wampirów, do których już prawie należę, dzień i noc zamieniły się miejscami. Tak czy owak nie zmru­żyłam oka, choć brak snu był w tej chwili najmniejszym z moich zmartwień. Moje życie straciło sens. Przyjaciele się ode mnie odwrócili. Ale czyż mogło być inaczej? Halo, to ja, Zoey Redbird, niekwestionowana Mistrzyni we Wkurzaniu Wszystkich Dookoła.

Persefona, potężna kasztanka, którą dostałam pod opie­kę na czas swego przebywania w Domu Nocy, wykręciła łeb i musnęła nosem mój policzek. Pocałowałam ją w miękki pysk i wróciłam do szczotkowania gładkiej szyi. Oporzą­dzanie klaczy zawsze pomagało mi w myśleniu i poprawia­ło samopoczucie. A bez wątpienia potrzebowałam obu tych rzeczy.

– No dobra. Od dwóch dni udaje mi się unikać Wielkiej Konfrontacji, ale dłużej już się nie da – powiedziałam jej. – Owszem, wiem, że są teraz w stołówce i pałaszują obiad, oczywiście wszyscy razem, adorując się wzajemnie, a mnie totalnie olewając.

Persefona prychnęła, po czym powróciła do przeżuwania siana.

– Taaa, ja też uważam, że są palantami. No dobra, okła­mywałam ich, choć głównie przez pomijanie pewnych kwe­stii. Najczęściej dla ich dobra. – Westchnęłam. Owszem, niemówienie im o tym, że Stevie Rae ożyła, było dla ich dobra, ale to o moim romansie z Lorenem Blakiem, Mis­trzem Poezji i nauczycielem z Domu Nocy, raczej dla mojego. – Mimo to – Persefona zastrzygła uchem, jakby naprawdę słuchała – trochę za surowo mnie oceniają.

Klacz znów prychnęła, a ja znów odpowiedziałam jej westchnieniem. Niech to szlag. Muszę wreszcie stawić im czoło.

Raz jeszcze poklepałam Persefonę, po czym powoli prze­szłam z jej boksu do pomieszczenia pomocniczego, by odło­żyć wszystkie zgrzebła, których używałam przez ostatnią godzinę. Wciągnęłam głęboko w płuca zapach koni i skórza­nych siodeł, by uspokoić skołatane nerwy. Pochwyciłam wła­sne odbicie w oszklonym oknie pomieszczenia i machinalnie przeczesałam ciemne włosy, żeby nie wyglądać jak czupira­dło. Minęły dopiero dwa miesiące, odkąd zostałam nazna­czona przez boginię i przeniosłam się do Domu Nocy, a moje włosy wyraźnie już się zagęściły i wydłużyły. Była to zale­dwie jedna z zachodzących we mnie zmian, zarówno tych niewidocznych – takich jak dar komunikacji ze wszystkimi pięcioma żywiołami – jak i tych bardzo widocznych, jak nietypowy tatuaż, który pokrywał moją twarz filigranową kombinacją niesamowitych szafirowych wzorów, po czym (w odróżnieniu od tatuaży innych adeptów, a nawet doros­łych wampirów) schodził w dół, obejmując szyję i ramiona, ciągnąc się wzdłuż kręgosłupa, a ostatnio także obramowu­jąc talię, o czym nie wiedział jeszcze nikt z wyjątkiem mojej kotki Nali, bogini Nyks i mnie.

Bo niby komu mogłabym go pokazać?

– Cóż, wczoraj miałaś faceta, a nawet trzech – oznaj­miłam swojej podobiźnie z lustra, przyglądającej mi się ciemnymi oczami z dość cynicznym półuśmieszkiem. – Ale załatwiłaś tę sprawę, co? Nie dość, że jesteś sama, to w zasadzie masz zagwarantowane, że nikt ci nie zaufa przez najbliższy… hm… powiedzmy, trylion lat. – A konkretnie nikt oprócz Afrodyty, która dwa dni temu całkiem ześwi­rowała i zmyła się z Domu Nocy z powodu podejrzenia, że niespodziewanie wróciła do ludzkiej postaci, i Stevie Rae, która ścigała wyżej wymienioną z powodu podejrzenia, że to ona (Stevie) przyczyniła się do Przemiany tamtej w wyniku utworzonego przeze mnie kręgu, który to krąg pozwolił jej (Stevie) z półmartwego zombiaka zmienić się w dziwaczne­go, ale żywego wampira z czerwonym tatuażem. Owszem, było to tak skomplikowane, jak się wydawało. – Tak czy owak – kontynuowałam rozmowę ze sobą – udało ci się zadrzeć praktycznie z każdym, kto kiedykolwiek przewinął się przez twoje życie. Gratulacje!

Warga mi drżała, a oczy szczypały od nacierających łez. Nie, powiedziałam sobie, ryczenie tu nic nie pomoże. Gdyby mogło pomóc, to moi przyjaciele już dawno rzuciliby mi się na szyję i odpuścili wszystkie winy. Musiałam po prostu sta­wić im czoło i zacząć stopniowo wszystko odkręcać.

Późnogrudniowa noc była chłodna i nieco mglista. Gazo­we latarnie ciągnące się wzdłuż chodnika od stajni i sali gim­nastycznej po główny budynek szkoły roztaczały małe aure­olki żółtego światła, piękne i trochę w stylu retro. W gruncie rzeczy cały campus Domu Nocy był niesamowicie urokliwy i zawsze bardziej kojarzył mi się z legendami arturiańskimi niż ze współczesnym światem. Uwielbiam to miejsce, pomy­ślałam. To mój dom, moje życie. Pogodzę się z przyjaciółmi i wszystko znów będzie jak przedtem.

Przygryzłam wargę i zastanawiałam się głęboko, jak też właściwie mam to zrobić, gdy nagle moje wysiłki umysło­we przerwał dziwny furkot w otaczającym mnie powietrzu. Ciarki przebiegły mi po plecach. Podniosłam wzrok, ale nie dostrzegłam nic oprócz odległego nieba i nagich gałęzi ogromnych dębów, które rosły szpalerem wzdłuż chodnika. Mimo to zadrżałam, czując w kościach, jak noc z łagodnej i mglistej przemienia się w mroczną i złowrogą.

Że niby co? Mroczną i złowrogą? Co za bzdury. Pewnie tylko wiatr szeleścił w gałęziach. Jezu, kompletnie mi odwa­la!

Pokręciłam głową z dezaprobatą i ruszyłam przed siebie. Po paru krokach znów usłyszałam ten dźwięk. Dziwaczne furkotanie nad moją głową tak wzburzyło powietrze, które wydało mi się nagle o parę stopni chłodniejsze, że uderzały we mnie podmuchy silnego wiatru. Machinalnie zaczęłam się oganiać, wyobrażając sobie nietoperze, pająki i różne inne obrzydliwe stwory.

Moje palce trafiły w pustkę, ale była to pustka wywołująca lodowaty ból. Jęknęłam z przerażenia i przycisnęłam dłoń do piersi. Przez chwilę nie miałam pojęcia, co robić. Zesztyw­niałam ze strachu. Furkotanie stawało się coraz głośniejsze, a zimno coraz bardziej dotkliwe. W końcu jakoś się pozbie­rałam, pochyliłam głowę i zrobiłam jedyną rzecz, jaką mo­głam zrobić: pobiegłam w kierunku drzwi najbliższego bu­dynku.

Wśliznęłam się do wnętrza, zatrzasnęłam grube drewnia­ne drzwi i oddychając ciężko, wyjrzałam przez umieszczone w nich łukowate okienko. Noc przeobrażała się przed moimi oczami, jakby ktoś nakładał na ciemną kartkę kolejne pędz­le czarnej farby. Lodowaty strach nie ustępował. Co tu się dzieje?

– Ogniu, przybądź – szepnęłam automatycznie, ledwie świadoma własnych słów. – Potrzebne mi twoje ciepło.

Żywioł zareagował natychmiast, wypełniając otaczającą mnie przestrzeń kojącym ciepłem kominkowego ognia. Nie odrywając oczu od okienka, przycisnęłam dłonie do szorst­kiego drewna drzwi.

– Tam – wymamrotałam. – Rozgrzej powietrze na zewnątrz.

Ogień oddalił się ode mnie ze świstem, przelatując przez drzwi i wylewając się w noc. Usłyszałam syk, jakby z su­chego lodu unosiła się para. Mgła kłębiła się jak gęsta zupa, aż zakręciło mi się w głowie i poczułam mdłości, ale wkrót­ce potem dziwna ciemność zaczęła znikać. W końcu ciepło całkowicie pokonało chłód i wszystko skończyło się równie nagle, jak się zaczęło, a noc znów stała się spokojna i zna­joma.

Co to u diabła było?

Ręka wciąż mnie szczypała. Oderwałam wzrok od okna, spojrzałam w dół i ujrzałam na dłoni czerwone pręgi, jakby podrapały mnie jakieś szpony. Potarłam ślady. Szczypały jak oparzenia od lokówki.

I wtedy nagle doznałam obezwładniającego uczucia, tak silnego, że musiała w tym maczać palce Nyks, a uczucie to mówiło, że za nic w świecie nie powinnam tu być sama. Chłód, który skaził noc – niewidzialna obecność, która mnie zraniła i ścigała – wypełnił mnie potwornym przeczu­ciem i pod jego wpływem po raz pierwszy od dawna zrodził się w mojej duszy prawdziwy, głęboki strach. Nie o przyja­ciół. Nie o babcię, byłego chłopaka czy nawet mamę, z któ­rą i tak nie utrzymywałam kontaktów. Tym razem bałam się o siebie. I już nie tylko pragnęłam towarzystwa najbliższych mi osób, lecz potrzebowałam go jak powietrza.

Przez krótką chwilę kręciłam się pod drzwiami zatłoczo­nej „jadłodajni”, czyli po prostu szkolnej stołówki, patrząc, jak inni uczniowie spokojnie i wesoło sobie rozmawiają, i nagle strasznie zapragnęłam być jednym z nich, przeciętną adeptką bez nadzwyczajnych mocy i związanej z nimi odpo­wiedzialności. Przez ten jeden moment tak strasznie chcia­łam być zwyczajna, że aż zaparło mi dech.

Potem jednak poczułam na skórze łagodne muśnięcie wiatru, który wydawał się nieść z sobą płomień niewidzial­nego ognia. Wciągnęłam w płuca odległą woń oceanu, choć w naszych okolicach próżno szukać jakiejkolwiek wielkiej wody, usłyszałam śpiew ptaków i poczułam zapach świeżo skoszonej trawy, a moja dusza zadrżała z rozkoszy, wiedząc, że to odpowiedź wszystkich pięciu żywiołów, z którymi po­trafiłam się komunikować: powietrza, ognia, wody, ziemi i ducha.

Nie byłam zwyczajna. Nie byłam taka jak jakikolwiek inny adept czy wampir i nie powinnam tego żałować. Teraz część mojej niezwyczajności podpowiadała mi, że muszę wejść do stołówki i spróbować pogodzić się z przyjaciółmi. Wyprostowałam więc plecy, rozejrzałam się twardo po sali i bez trudu odnalazłam swoją gromadkę siedzącą przy tym stoliku co zwykle.

Wzięłam głęboki oddech i szybko przeszłam przez salę, pozdrawiając skinieniem głowy lub uśmiechem osoby, które mnie witały. Zauważyłam, że wszyscy patrzą na mnie z ty­pową mieszanką szacunku i podziwu, co oznaczało, że naj­bliżsi przyjaciele nie obgadali mnie przed całą szkołą oraz że Neferet nie przypuściła na mnie otwartego ataku. Jeszcze nie.

Chwyciłam pierwszą z brzegu sałatkę i colę, po czym trzymając tacę tak sztywno, że aż palce mi zbielały, skiero­wałam się prosto do właściwego stołu i zajęłam swoje zwy­kłe miejsce obok Damiena.

Gdy usiadłam, nikt na mnie nie spojrzał, ale swobodna pogawędka momentalnie umilkła. Nienawidzę tego jak dia­bli. Co może być gorsze od sytuacji, w której podchodzi się do swoich rzekomych przyjaciół, a oni natychmiast cichną, żeby nie zdradzić, o czym akurat rozmawiali?

– Cześć – powiedziałam, choć miałam ochotę uciec i zalać się rzewnymi łzami.

Odpowiedziała mi grobowa cisza.

– Co nowego? – zwróciłam się do Damiena, wiedząc, że jest najsłabszym ogniwem w łańcuchu milczenia.

Niestety, odpowiedziały mi Bliźniaczki, a nie Damien, który jako gej był z natury bardziej wrażliwy i uprzejmy.

– Nic a nic, prawda, bliźniaczko? – odparła Shaunee.

– Jak wyżej, bliźniaczko. Nikt nam nic nie mówi, bo przecież nie jesteśmy godni zaufania – poparła ją Erin. – Komu jak komu, ale nam po prostu nie można ufać. Wiedzia­łaś o tym, bliźniaczko?

– Do niedawna nie – odpowiedziała Shaunee. – A ty?

– Ja też nie – przytaknęła Erin.

Pewnie już wiecie, że w rzeczywistości bynajmniej nie są bliźniaczkami. Shaunee Cole to śniada Amerykanka pocho­dzenia jamajskiego, wychowana na Wschodnim Wybrzeżu. Erin Bates jest z kolei uroczą blondynką urodzoną w Tulsie. Spotkały się dopiero po tym, jak zostały naznaczone i znala­zły się w Domu Nocy. Wylądowały tu tego samego dnia i od razu się okazało, że idealnie do siebie pasują, jakby genety­ka i geografia nie miały nic do rzeczy. Dziewczyny potrafiły dokańczać za siebie myśli, jakby się telepatycznie komuni­kowały. W tym momencie obie patrzyły na mnie spode łba z identycznym wyrazem gniewnej podejrzliwości na twarzy.

Matko, jakie to było męczące.

I wkurzające. Owszem, miałam przed nimi tajemnice. Owszem, okłamywałam je. Tylko dlatego, że było to absolut­nie konieczne. No dobra: było konieczne w większości przy­padków. Więc to idiotyczne wywyższanie się Bliźniaczek naprawdę działało mi na nerwy.

– Dziękuję za przeuroczy komentarz. Spróbuję teraz zadać pytanie komuś, kto nie stanowi stereofonicznej wer­sji Blair z Plotkary. – Odwróciłam się od nich i spojrzałam prosto na Damiena, choć słyszałam, jak dziewczyny wciąga­ją powietrze, żeby powiedzieć coś, czego w przyszłości (mia­łam nadzieję) będą gorzko żałować. – Cóż, kiedy pytałam „co nowego”, tak naprawdę chodziło mi o to, czy zauważyłeś ostatnio na dworze tę straszną widmową, trzepoczącą dzi­waczność. Co mi odpowiesz?

Damien jest wysokim, naprawdę przystojnym facetem o idealnej budowie. Jego orzechowe oczy, zwykle wyraziste i życzliwe, teraz były nieufne i chłodne.

– Trzepoczącą widmową dziwaczność? – zapytał. – Wybacz, ale nie mam pojęcia, o co ci chodzi.

Serce ścisnęło mi się na dźwięk tego obco brzmiącego głosu, lecz starałam się docenić fakt, że przynajmniej uzy­skałam odpowiedź.

– W drodze ze stajni coś mnie jakby zaatakowało. W sumie niczego nie widziałam, ale to było zimne i zrobiło mi na ręce wielką pręgę. – Uniosłam dłoń, żeby mu poka­zać, i okazało się, że nic już na niej nie ma.

Super.

Shaunee i Erin równocześnie prychnęły, a Damien miał jedynie bardzo, ale to bardzo smutną minę. Otwierałam właśnie usta, by wyjaśnić, że jeszcze parę minut wcześniej pręga była doskonale widoczna, gdy do stolika podbiegł Jack.

– Hej, cześć. Sorki, że się spóźniłem. Po prostu wkła­dając koszulę, nagle zobaczyłem na niej wielką plamę, cen­tralnie z przodu! Nie do wiary, co? – paplał, stawiając na stole swoją tackę i wciskając się na siedzenie obok Damie­na.

– Plamę? Chyba nie na tej cudnej koszuli od Armanie­go, którą ci dałem na gwiazdkę, co? Tej z długim rękawem? – zapytał nerwowo Damien, przesuwając się, by zrobić miejsce dla swojego chłopaka.

– Jezu, nie! W życiu bym jej nie poplamił. Jest najcu­do… – Zamilkł jak rażony gromem, przenosząc wzrok na mnie. Przełknął ślinę. – O. Cześć, Zoey.

– Cześć, Jack – odparłam z uśmiechem.

Bynajmniej nie mam nic przeciwko temu, że on i Damien są razem. Są fajni i bardzo ich lubię, podobnie jak reszta mo­ich przyjaciół i każda inna osoba, która nie jest wyjątkowo ograniczona i przekonana o swojej wyższości.

– Nie spodziewałem się ciebie tutaj – wymamrotał Jack. – Myślałem, że wciąż się… no… – Umilkł niezręcznie i zarumienił się uroczo.

– Że wciąż się ukrywam w pokoju? – zapytałam usłuż­nie.

Skinął głową.

– Nie – odparłam stanowczo. – Z tym już koniec.

– Rychło w czas – mruknęła Erin, ale zanim Shau­nee zdążyła dorzucić swoje trzy grosze, od strony drzwi do­biegł bezczelnie uwodzicielski śmiech i wszyscy obrócili się w tamtą stronę.

Do sali wparowała Afrodyta, mrugając do Dariusa, jed­nego z najmłodszych i najprzystojniejszych Synów Ereba – wojowników strzegących Domu Nocy – i kokieteryj­nie potrząsając włosami. Zawsze miała talent do robienia wielu rzeczy naraz, więc to mnie specjalnie nie zaskoczyło w przeciwieństwie do luzu i opanowania, jakie demonstro­wała. Zaledwie dwa dni wcześniej omal nie umarła, a potem dosłownie dostała schizy, bo szafirowy kontur półksiężyca, zdobiący każdego adepta od chwili rozpoczęcia przemiany, wskutek której albo przeobrazi się w wampira, albo umrze, zniknął z jej czoła.

A to znaczyło, że jakimś cudem zmieniła się ponownie w zwykłą śmiertelniczkę.


Kontakt [zasłonięte]@gmail.com gg: [zasłonięte]99826



W TYTULE PRZELEWU WPISZ NR AUKCJI. INACZEJ WPŁATA BĘDZIE NIEWAŻNA!