Rozdział III Wojna i getto
Jest czwartek. Ludzie uciekają z miasta. Ktoś notuje: „Trudno jest to opisać; najbliższe wyobrażenie daje chyba opis Wellsa ucieczki ludności Londynu przed Marsjanami”. W Wojnie światów angielski autor pokazał, jak wkraczają ludziki z Marsa, wyposażone w maszyny bojowe i gazy trujące, jak się wtedy załamuje wszelki ład i jak uchodźcy z Londynu spieszą nad kanał La Manche, żeby znaleźć ratunek na kontynencie. Do Herberta George’a Wellsa nawiązał Jarosław Iwaszkiewicz, chcąc wieczorem 7 września 1939 roku uchwycić doznania z wczesnego ranka. Dalej wyraził je już nie szukając pomocy w czyjejś literackiej wyobraźni:
Kilka rzędów wozów, tłum pieszych, a po lewej stronie raz po raz mijają nas samochody. Policja umyka gwałtownie, porządku nikt nie pilnuje, żadnych wskazówek, żadnej pomocy. Tłum wali bezładnie. Jest już zupełnie jasno. Wszyscy kierują co chwila wzrok ku górze. I wreszcie spostrzegam wysoko samolot obserwujący. [...] Popędzamy konie w skok, tłok na szosie szalony, marzymy o tym, aby się dostać gdzieś w bok. Tymczasem zjawia się cała eskadra bombowców, ostrzeliwana przez nasze armaty.
W jednym z samochodów, które wyprzedzały tłumy ludzi na szosie lubelskiej, biegnącej na wschód od Warszawy, mógł siedzieć Marceli Reich. Pamięta, jak siódmego dnia wojny pewien pułkownik ogłosił w radiu, że niemieckie czołgi zbliżają się do stolicy, a wszyscy mężczyźni zdolni do noszenia broni powinni udać się na wschód. Tego czwartku powstał chaos. Dochodziły Marcelego straszliwe plotki, jakoby na zagarniętych terenach Polski żołnierze niemieccy zabawili się okaleczaniem mężczyzn, przede wszystkim Żydów. Szczegółowo opisuje on zamęt panujący w Warszawie i falę uchodźców, żeby potem dodać, że przed nim i przed bratem „nieoczekiwanie otworzyła się możliwość opuszczenia Warszawy samochodem” . Następnie wyjaśnia: „Krewni wraz z kilkoma znajomymi wynajęli dużą ciężarówkę, którą zamierzali uciekać na wschód. Włączyli nas do swego grona” . Słychać rozterkę kogoś, kto opuszcza tonący okręt. Nieco niżej jak gdyby mimochodem dorzuca: „Rodzice nasi oczywiście pozostali w Warszawie. Wydawało nam się, że starszym ludziom Niemcy nic nie zrobią” . Kilka dni później zapada inne postanowienie, o wiele donioślejsze niż trudna decyzja o wyjeździe z Warszawy. Ledwo Wehrmacht zdąży podbić stolicę, Aleksander i Marceli Reichowie wracają tam ze wschodniej Polski, okupowanej wtedy przez Sowietów. Po forsownym czterdziestokilometrowym marszu docierają do centrum miasta. Na Złotej zastają dom częściowo zburzony przez bomby, w domu na poły zniszczone mieszkanie, a tam – siedzących w ciemności przestraszonych rodziców. Wojna jak każda wojna? Czy może wisiało w powietrzu coś nowego, dotąd nieznanego? Na te pytania nie umieliby pewnie odpowiedzieć ani Reichowie, ani pozostali mieszkańcy milionowego miasta. Tym nowym była przede wszystkim niemiecka technika militarna i widoki dokoła. „Szkody Warszawy są kolosalne”, pisał „Kurier Warszawski”. „Piękna Warszawa nie istnieje już, nie istnieje też Warszawa historyczna, nie istnieje Warszawa, którąśmy znali, ale istnieje Warszawa bohaterska, Warszawa, której historia będzie zapisana wśród najbardziej bohaterskich obron miast świata”. Bombardowania i walki pochłonęły w mieście około pięćdziesięciu tysięcy istnień ludzkich. „Nie trać nadziei Warszawo... – nawoływała gazeta – ...nawet gdybyś musiała jeszcze przeżyć dnie bardzo ciężkie i bardzo bolesne”. To wydanie „Kuriera” ukazało się 28 września, w dniu kapitulacji miasta. Przez pierwsze tygodnie trudno się było domyślać, co w przyszłości spotka mieszkańców stolicy. Prezydentowi Warszawy, Stefanowi Starzyńskiemu, pozwolono z początku sprawować dalej władzę, choć po kilku dniach na stanowisko Komisarza Rzeszy dla miasta Warszawy powołano równolegle dra Helmutha Otto. Urzędy znów pracowały normalnie, mimo że trzeba było usuwać barykady, przywracać zaopatrzenie w elektryczność i naprawiać sieć tramwajową. Ceny podstawowych artykułów żywnościowych wzrosły czterokrotnie. Gimnazjom zezwolono na prowadzenie lekcji w nowym roku szkolnym. Jednak już w pierwszych dniach października następują masowe aresztowania księży, nauczycieli oraz przedstawicieli wolnych zawodów, a także egzekucje za nielegalne posiadanie broni. Uchodźcy i ci, których bombardowania pozbawiły dachu nad głową, szukają schronienia. Na słupach ogłoszeniowych, a nawet na murach i płotach wiszą ogłoszenia o zaginionych. Pod koniec miesiąca dwóch gestapowców zabiera Starzyńskiego z jego gabinetu. Komisarycznym następcą prezydenta zostaje dr Otto, jeszcze do niedawna burmistrz Düsseldorfu. Tego samego dnia ogłasza on konfiskatę wszystkich radioodbiorników. Pod koniec listopada generalny gubernator Hans Frank zarządza utworzenie Judenratów. Obowiązkiem Judenratu warszawskiego jest dostarczanie codziennie setek, a potem tysięcy Żydów do pracy przymusowej. Również Marceli i Aleksander zostają pewnego dnia posłani do pracy. Lecz nim dotrą do placu Narutowicza, gdzie w akademiku trzeba posprzątać przed wprowadzeniem się nowych lokatorów, żołnierzy Wehrmachtu, młodzi Niemcy obu solidnie upokarzają. Każą im śpiewać i chórem wykrzykiwać antysemickie hasła. „Uważałem, że słuszniej będzie znieść ten okrutny cyrk, milcząc, rycząc lub śpiewając, niż ryzykować śmierć” , wspomina Reich-Ranicki. Ale nadzieja nie umiera nigdy – i wiara, że nie będzie tak źle. Oto nastrój jesienią 1939 roku: kiedy 3 września Wielka Brytania i Francja wypowiadają Rzeszy wojnę, Marceli Reich wysyła pocztówkę do Gerdy, która od kilku tygodni mieszka z mężem w Londynie; pisze do siostry, że wszyscy są dobrej myśli, ponieważ „nawet przez chwilę nie wątpimy o klęsce Niemiec” . Nie wie jeszcze, że Londyn i Paryż tę wojnę tylko wypowiedziały. Co do losu Żydów, to matka Marcela zarażała całą rodzinę ufnością, że wszystko będzie dobrze: „wiary mojej matki w niemiecki ład i niemiecką sprawiedliwość nic nie zdołało naruszyć” . I to nawet w chwili, kiedy uzbrojeni niemieccy żołnierze szukali w ich mieszkaniu kosztowności i znaleźli to, po co przyszli. Nazajutrz matka w towarzystwie Marcelego udała się do niemieckiej komendantury, żeby prosić o zwrot zrabowanego mienia; od razu przegonił ich jakiś niemiecki wartownik. Marcel Reich-Ranicki pisze, iż jego już wtedy tknęło przeczucie, że Żydów „czekają okrucieństwa”. Ale to, co miało się wydarzyć – wymyślone dopiero dwa lata później pojęcie i plan „ostatecznego rozwiązania” – było ciągle poza zasięgiem wyobraźni: „Nie wyprorokowałem, ani nie przeczułem tego, co istotnie miało nastąpić...” Jeszcze wiosną 1942 roku, kiedy dowiedział się o zabijaniu Żydów za pomocą gazów spalinowych, nie chciał w to wierzyć – „i nie znałem też nikogo, kto by uważał, że jest to możliwe” . Powrót braci Reichów do okupowanej Warszawy we wrześniu 1939 roku nie był więc niczym dziwnym. Jak napisze potem młodszy z nich, wielu polskich Żydów wierzyło, „że okupacja niemiecka i tym razem nie będzie się specjalnie różnić od okupacji podczas pierwszej wojny światowej” . Lecz okupantów nie obchodziły nastroje – to, czego się okupowane miasto boi, czemu ufa, ani w co wierzy. Im zależało na faktach – wydajnej pracy, przestrzeganiu kolejnych zakazów, a w końcu na tym, by utworzyć getto. Najpierw, kilka tygodni po wkroczeniu, postanowiono Żydów policzyć. Dla Marcelego, jak pisze, to przedsięwzięcie było „ważne i brzemienne w następstwa”. Kazano je przeprowadzić Żydowskiej Gminie Wyznaniowej – administracja getta, czyli Judenrat, miała powstać później. „Dla przeprowadzenia spisu, który trwał około dwóch tygodni, potrzeba było setek biuralistów, w tym takich, którzy znali język niemiecki. Poszedłem za radą znajomych i zameldowałem się, acz bez wielkich nadziei, zwłaszcza, że ubiegało się wielu bezrobotnych, a ja byłem jeszcze bardzo młody. […] zostałem przyjęty, acz tylko na dwa tygodnie” . Krótko mówiąc, wśród wojennego zamętu współpraca nie wydawała się dziewiętnastoletniemu Reichowi najgorszym rozwiązaniem. W połowie października brał więc udział w tym spisie ludności, a wkrótce został pracownikiem Judenratu, nadzorowanego przez okupantów magistratu „dzielnicy żydowskiej” (pojęcie getta nie pojawiało się oficjalnie, tylko w języku potocznym, dosyć wcześnie też w dzienniku prezesa Judenratu Adama Czerniakowa i kronikarza Emanuela Ringelbluma). Reich dość szybko – choć nie pisze kiedy – został w Judenracie szefem „biura tłumaczeń i korespondencji”, jakoby dzięki temu, że najlepiej znał niemiecki. Tymczasem rozpoczęto, nieraz bardzo chaotyczną i niewprawną, „segregację” ludności na trzy grupy.* Wprowadzono ją choćby w tramwajach, dzieląc wagony na część dla Polaków i część „Nur für Deutsche”; dla Żydów jeździły osobne składy. Już jesienią 1940 roku okupanci próbowali stworzyć dzielnicę niemiecką dla kilku tysięcy swoich rodaków mieszkających w Warszawie od dawna, a także dla napływającego teraz personelu administracji, wojska i sił bezpieczeństwa. Znacznie bardziej pracochłonne było jednak skupianie Żydów w dzielnicach już wcześniej przeważnie żydowskich i jednoczesne wysiedlanie stamtąd Polaków. Wielka migracja odbywała się od sierpnia do listopada 1940 roku. Już od wiosny, pod pozorem grożącej epidemii bądź ochrony Żydów przed napaściami, kawałek po kawałku stawiano trzymetrowej wysokości mur, którym z wolna otaczano teren żydowski. Jego budowę zlecili okupanci, a wykonał i sfinansował Judenrat. Pod koniec roku „wynalazca” idei getta, Waldemar Schön, chlubił się przemieszczeniem w obrębie miasta łącznie stu trzynastu tysięcy Polaków i stu trzydziestu ośmiu tysięcy Żydów, bez „rozlewu krwi”, prawie bez nacisków, przy poparciu Judenratu oraz polskiego prezydenta miasta. Getto, do tej pory „otwarte”, 16 listopada przeobraziło się w „zamknięte” – odtąd wejść albo wyjść można było tylko jedną z dwudziestu dwu bram, i wyłącznie z żółtą przepustką, na której Żydzi mieli jeszcze nadrukowany niebieski pasek. Złota była pierwszą ulicą na południe od getta, równoległą do muru. To przy tej ulicy mieszkała dotychczas rodzina Reichów i Aleksander prowadził gabinet dentystyczny.** Ulicę dalej był Dworzec Główny. Przez pierwszy rok granica getta przebiegała podwórzami między Złotą i Sienną; właśnie na podwórzu przy Złotej 62 stoi dzisiaj najbardziej znany spośród zachowanych fragmentów muru. Także Reichowie musieli się „przeprowadzić”. Zgodnie z późniejszą relacją Marcelego, zamieszkał on wtedy na dłużej w kamienicy przy Żelaznej 75A, róg Chłodnej 25.* Pięciopiętrowy dom z balkonami i pasem okien biegnącym przez modernistycznie zaokrąglony narożnik przetrwał jako jeden z nielicznych w tej dzielnicy. W roku 1942 Reich podaje nowy adres: prawie po przekątnej, Chłodna 4, z widokiem na kościół św. Karola Boromeusza, który tutaj jawił się jak enklawa aryjskości. Przenosiny spowodowane były zapewne zmniejszeniem pod koniec 1941 roku terenu getta. Kwartał, w którym dotąd mieszkali, znalazł się poza jego obrębem, pierzeję Chłodnej zaś, od numeru 2 do 26 włączono do getta. Przy całej grozie sytuacji ich ulica uchodziła za jedno z „najlepszych” miejsc; tu się ulokowała „arystokracja” getta, między innymi pod dwudziestym – gdzie w 2007 roku odremontowano ozdobioną sztukateriami fasadę – prezes Judenratu Adam Czerniaków. „Tam mieszkali ci ludzie z Gminy Żydowskiej – wspomina Marek Edelman – bogaci ludzie, którzy mogli sobie pozwolić na mieszkania tam, bo były dość obszerne. Ja tam przechodziłem codziennie, ale nie byłem w żadnym z tych mieszkań, nie miałem z tym nic wspólnego” . Ale i temu z „dobrym adresem” przypominano dzień w dzień, kto w tym mieście jest panem życia i śmierci. Po zmniejszeniu getta tutejsi mieszkańcy sąsiadowali z „przejściem granicznym” i mieli widok na jedną z bram. Tu także nad ważną arterią, jaką była Chłodna, zbudowano osławioną kładkę dla pieszych. Miała w przyszłości łączyć dwie części getta, „duże” na północy i „małe” na południu. Dołem mógł się swobodnie odbywać ruch „aryjski”. Niemieckie posterunki stale znęcały się nad Żydami, którym przyszło z tej drewnianej kładki korzystać. „Do nocnych strzałów i krzyków przyzwyczajano się dosyć szybko” . Jeszcze później, w sierpniu 1942 roku, całe południe getta przestało do niego należeć; Marcelemu i Teofili, jego narzeczonej, przydzielono w części północnej mieszkanie po ludziach zaledwie parę godzin wcześniej wysiedlonych z getta, co znaczyło – wywiezionych do obozu zagłady. Okrucieństwa, w jakich się prześcigali okupanci, opisywano niejednokrotnie; ukazał je także Reich-Ranicki w autobiografii Moje życie. Wraz z kurczeniem się getta, na coraz mniejszej powierzchni upychano coraz więcej ludzi, z czasem także z innych polskich miast, a w końcu nawet z Niemiec. W kulminacyjnym okresie żyło tu stłoczonych czterysta pięćdziesiąt tysięcy Żydów, wśród nich zarówno pozbawieni zajęcia adwokaci czy nauczyciele, skazani na cichą wegetację z dnia na dzień, jak i ludzie wyjątkowo odporni, którzy trudnili się szmuglem żywności; przy bramach getta brali od nich łapówki umundurowani strażnicy – Niemcy, Polacy albo Żydzi. Bez szmuglerów byłoby jeszcze gorzej. W Generalnym Gubernatorstwie oficjalne racje żywności przewidywały dla Niemców 2310 kalorii, dla Polaków 654, a dla Żydów – 184, przez co w getcie choroby, epidemie i głód pochłaniały wciąż nowe ofiary A pośrodku tego zamętu Judenrat. Istny rząd. Ściągał podatki i opłaty, z których finansował opiekę zdrowotną, cmentarze, remonty, obozy pracy (dla mieszkańców getta) i wiele innych rzeczy. Zatrudniał na stałe kilka tysięcy osób; ilekroć w budżecie powstawała dziura, zaciągał kredyt. W zamierzeniu okupantów Judenrat miał „reprezentować” ludność żydowską, co znaczyło także – przyjmować niemieckie rozkazy i przekazywać je niżej. Rada Żydowska była częściowo kontynuacją Gminy Żydowskiej, która w przedwojennej Polsce pełniła funkcje samorządowe. Członkami warszawskiej Rady były przed wojną przeważnie cenione w społeczności żydowskiej postacie – socjaliści, syjoniści bądź Żydzi ortodoksyjni, adwokaci, bankierzy i drobni przedsiębiorcy. Teraz tworzyli gremium, którego „być albo nie być”, jak i los każdego Żyda, zależało od niemieckich okupantów, w pierwszej instancji – od komisarza do spraw getta, dra Heinza Auerswalda. Do sierpnia 1942 roku Judenrat miał za siedzibę najładniejszy, neorenesansowy budynek. Już przed wojną tam właśnie rezydowała Gmina – na Grzybowskiej 26/28, w pobliżu kościoła Wszystkich Świętych, największej w Warszawie świątyni katolickiej, która znalazła się później za murami getta. W budynku panował wielki tłok. „W obszernym hollu ruch wre niezwykły” – tak opisał swoje wrażenia pewien dziennikarz. „Ludzie wchodzą i wychodzą. Przed niektórymi okienkami długie kolejki interesantów. […] Wchodzimy na pierwsze piętro. Mieszczą się tu: gabinet prezesa, sala posiedzeń, biura sekretariatu, wydziału gospodarczego, szpitalnictwa, referatu personalnego i statystycznego” . Do gabinetu prezesa szło się w prawo, w lewo natomiast do dużego pokoju nr 9: biura tłumaczeń i korespondencji. Dyrektor: Marceli Reich. Łącznie czterech, okresowo pięciu pracowników. „Cała korespondencja z władzami niemieckimi przechodziła przez moje biuro” – wspomina jego szef. Nie była to – nazwijmy rzecz oględnie – korespondencja przyjemna. Naglące prośby Judenratu do władz niemieckich o pomoc w zwalczaniu tyfusu nie znajdowały oddźwięku. Natomiast rozporządzenia niemieckie należało tłumaczyć na polski i bez zwłoki wprowadzać w życie. Na przykład to z listopada 1941 roku, zgodnie z którym nielegalne wyjście z getta albo ukrywanie Żydów poza jego murem podlegało karze śmierci. Albo – niekończące się obwieszczenia, że któraś ulica zostaje włączona w obszar getta lub z niego wyłączona. Niejedna taka decyzja uruchamiała negocjacje urzędników niemieckich, polskich, żydowskich z mieszkańcami danego miejsca – kiedy na przykład w okresie tworzenia getta zamożni Żydzi, nie chcąc tracić pięknych mieszkań, usiłowali łapówkami w złocie wymóc objęcie obszarem „dzielnicy” także ich adresu. Co jakiś czas Adam Czerniaków notował w dzienniku, że znowu kilkuset albo kilku tysiącom ludzi grozi utrata dachu nad głową. I znów następowała wymiana ludności polskiej i żydowskiej. Czy praca w Judenracie była czymś nagannym? Oto pogląd Hanny Arendt, wielkiej filozofki niemiecko-żydowskiego pochodzenia:
Owa rola żydowskich przywódców przy niszczeniu własnego narodu jest dla Żydów niewątpliwie najbardziej ponurym rozdziałem w całej tej ciemnej historii. […] W Amsterdamie i w Warszawie, w Berlinie i w Budapeszcie naziści mogli polegać na tym, że działacze żydowscy będą wypełniać spisy osób i majątku, pokrywać koszta za deportację i zagładę deportowanych, mieć pieczę nad opróżnionymi mieszkaniami i dostawić siły policyjne, aby pomóc w schwytaniu i dostarczeniu Żydów do pociągów.
Arendt była, co prawda, obserwatorką w jerozolimskim procesie Eichmanna, sama jednak miała szczęście nie poczuć na własnej skórze, czym było getto i w jakim tragicznym położeniu znajdowały się Judenraty. Kiedy w Warszawie Marcel Reich pełnił służbę jako tłumacz, ona, po wyjeździe z Niemiec już w 1933 roku, zmierzała z południowej Francji przez Portugalię do Ameryki. Jej wypowiedzi wzbudziły jednak ogólnoświatowe kontrowersje, do których w pewnej chwili musiał się odnieść także Reich-Ranicki. Same zarzuty pod adresem Judenratów wydają się, jak powiedział, „zupełnie zrozumiałe”. Wszelako Arendt miała „niedokładne informacje”; w rozmaitych miastach Judenraty „zachowywały się bardzo różnie” i Adama Czerniakowa z Warszawy („miał opinię człowieka uczciwego i nieskazitelnego”) należy uwolnić od oskarżeń o kolaborację. Oceny były bardzo powściągliwe, ale znalazło się tam również zdanie: „Milicję żydowską w warszawskim getcie obwiniano później o współdziałanie w wywózkach, a tym samym o kolaborację – chyba nie bez słuszności” . Kiedy indziej stwierdza, że Jakub Lejkin, szef tej milicji w okresie pierwszych wywózek, to „jedna z najmroczniejszych postaci w getcie” . […]
|