Szanowni Państwo
Zapraszamy wszystkich serdecznie do zakupu magazynu historycznego
Ocalić od zapomnienia - Adama Sikorskiego
Do wyboru cztery numery
Koszt wysyłki niezależnie od ilości sztuk 0 zł
W potwierdzeniu zakupu prosimy o podanie który numer(numery) mamy wysłać.
Kilka słów o magazynie:
Magazyn „Ocalić…od zapomnienia” to nic innego jak powrót do korzeni i kontynuacja przygód z historią ekipy popularnego programu telewizyjnego emitowanego od 2004 roku, jako „Ocalić…od zapomnienia” a obecnie „Było…nie minęło” kronika zwiadowców historii. Dzięki licznemu gronu sympatyków oraz zdobyciu ogromnego uznania telewizji TVP, program ten emitowany jest już od 6-ciu lat w cotygodniowej ramówce TVP INFO, oraz na trzech kanałach programowych telewizji polskiej: TVP HISTORIA, KULTURA oraz POLONIA.
Pomysłodawcą reaktywacji nazwy „Ocalić…od zapomnienia” oraz stworzenia nowego bardzo interesującego magazynu historycznego o tej samej nazwie jest redaktor Adam Sikorski, który jest nie tylko jego twórcą, ale także reżyserem i realizatorem. Głównym profilem programowym magazynu będzie dalsza kontynuacja długoletniej pracy poszukiwawczej naszej „ekipy zwiadowców” stricte związanej z poszukiwaniami szczątków unikalnego sprzętu wojskowego oraz chlubnych przedmiotów oręża Polskiego z czasów zrywów powstańczych oraz I i II wojny światowej, a w szczególności: sztandarów, samolotów, czołgów, armat, okrętów oraz miejsc bohaterskiej śmierci Polskich żołnierzy i dowódców tych jednostek.
Mamy wielką nadzieje, że magazyn ten stanie się dla Was entuzjastów historii nie tylko cennym źródłem nowo odkrytej wiedzy historycznej, ale także za bierze Was, w co miesięczną podróż w czasie, podróż …z naszą historią, którą trzeba „Ocalić …od zapomnienia”.
NUMER 1-2/2010
Tajemnice poligonu rakiet V-2
Nasza „ekipa zwiadowców” wraz Muzeum Armii Krajowej w Krakowie wyrusza w podróż w czasie do roku 1944. Na doświadczalny poligon rakiet V-2 Heidelager „Wrzosowisko” aby ocalić od zapomnienia, tajemnice pogrzebane w lasach wsi Blizna.
Zapis wyprawy poszukiwawczej w trakcie, której spróbujemy odpowiedzieć na pytania:- gdzie leży rakieta V-2, którą po nieudanym starcie bezskutecznie próbowali wydobyć Niemcy a później Rosjanie…- czy nieznane dotąd dokumenty pozwolą nam zlokalizować leśne wyrzutnie…. - czy uda nam się dotrzeć do partyzanckich schowków, w których żołnierze Armii Krajowej ukryli zdobyte części tej straszliwej broni…
Przekonajcie się sami. Czy dopisze nam szczęście i uda się je nam odnaleźć?
Czas projekcji: 78 minut
NUMER 1-2/2011
Do Sokołdy śmierć przyszła nad ranem
Kolejna z wypraw naszej ekipy zwiadowców do roku „Pańskiego 1831” na zapomniane pole bitewne nad Sokołdą, aby ocalić od zapomnienia "Heroiczne" zmagania powstańczego oddziału pułkownika Zaliwskiego.
Zapis wyprawy poszukiwawczej w trakcie, której spróbujemy odpowiedzieć na pytania:- gdzie w istocie rozegrała się bitwa Powstania Listopadowego, którą historycy nazwali zapomnianą bitwą pod Sokołdą?- jakie, namacalne pamiątki pozostawiła po sobie?- czy uda się odnaleźć mogiły poległych powstańców?
Podjęliśmy próbę wyrwania z niebytu fragmentów losu tysiąca dzielnych podkomendnych pułkownika Józefa Zaliwskiego - przekonajcie się sami czy i tym razem dopisze nam szczęście i dorzucimy kolejny szlachetny kamyk do naszej historycznej mozaiki.
Czas projekcji: 80 minut
NUMER 3-4/2011
Rycerze Mnisi i Tajemnice
Dzisiaj ekipa zwiadowców historii zabierze Was w wyjątkową podróż w czasie, odwiedzając dwa interesujące miejsca, z których każde skrywa liczne tajemnice. Stąd też przebieg naszej opowieści odbywać się będzie wielowątkowo.
Pierwsza podróż, prowadzi w wiek XII. Opowiemy w czasie jej trwania, o polskim rozdziale wielkich wypraw krzyżowych i przedstawimy sylwetkę Jaksy - rycerza Grobu Pańskiego w Jerozolimie, fundatora klasztoru tego bractwa w Miechowie. Druga związana z tym miejscem opowieść, traktować będzie o niezwykłej butelce, która otwierając wrota czasu przeniesie nas do roku 1939, z tajemniczym bohaterem w tle, a pytania, na które poszukamy odpowiedzi w tych historiach to:
- do kogo należała i co zawiera tajemnicza butelka?
- czy uda się odnaleźć miejsce pochówku Jaksy i odkryć tajemnicę skrywaną przez 838 lat?
Druga wyprawa, zaprowadzi nas w progi kościoła, pod wezwaniem Rozesłania Świętych Apostołów w Chełmie, gdzie poszukamy odpowiedzi na pytania…
- czy istnieje druga, głębsza, nieznana kondygnacja podziemi kościoła?
- czy świątynia odkryła już wszystkie swoje tajemnicze skrytki?
Te i inne zagadki spróbujemy rozwikłać rejestrując nasze poszukiwania przy użyciu kamery. Przekonajcie się czy i tym razem dopisze nam szczęście i nasza wyprawa pod prąd czasu otworzy nowe wrota historii…
Czas projekcji: 92 minuty
NUMER 1/2011 SPECJALNY
TAJEMNICE GOTYCKIEGO KOŚCIOŁA PW WNIEBOWZIĘCIA NAJŚWIĘTSZEJ MARII PANNYW KRAŚNIKU
Obecna wyprawa ekipy zwiadowców historii zaprowadzi nas do Kraśnika, do najstarszego i unikalnego Kościoła pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny. Poszukamy odpowiedzi na pytania:
Będziemy rejestrowali prace konserwatorów wspaniałych malowideł na sklepieniach prezbiterium. Zobaczymy co zawierał tajemniczy medalion z XV wieku, skąd się wzięły wczesnośredniowieczne naczynia i czym były drewniane tabliczki z napisami. Przekonajcie się czy i tym razem dopisze nam szczęście i nasza wyprawa pod prąd czasu otworzy nam nowe wrota historii….
Czas projekcji: 45 minut
@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@
Rakiety V-2 swoją światową karierę rozpoczęły po raz pierwszy w służbie Hitlera a kończyły po wielu modyfikacjach dziesiątki lat później w Iraku u Saddama Husajna. Ta nowa broń w hitlerowskim zamyśle miała być bronią „ostatecznego uderzenia” i trzeba przyznać, że ich zamysł prawie się ziścił. Pierwsze sprawne prototypy rakiet V-2 wystrzeliwane były z odległości 300 kilometrów od celu i poruszały się z niewiarygodną prędkością 5 tysięcy kilometrów na godzinę uderzając tysiącem kilogramów wzmocnionego materiału wybuchowego w angielskie miasta. Siła ich rażenia była tak ogromna, że za jednym zamachem niszczyła całe kwartały zabudowy, zabijając przy tym setki niewinnych ludzi. Kiedy spadały z progu kosmosu nie było przed nimi żadnej obrony a jedynym sposobem walki z tą jak ją absurdalnie nazywała niemiecka propaganda „bronią odwetową„ było niedopuszczenie do jej startu.
Nigdy w dziejach ostatniej wojny starania alianckiego wywiadu o wydarcie wrogowi tajemnic konstrukcyjnych i produkcyjnych jakiegokolwiek narzędzia walki nie miały aż takiego znaczenia. Ciężar ten z racji swych możliwości wzięła na swoje barki najpotężniejsza armia podziemna okupowanej Europy - Armia Krajowa i trzeba przyznać, że zrobiła to nadzwyczaj skutecznie. Efektem pracy jej wywiadu było uderzenie sześciuset alianckich bombowców na niemiecki ośrodek badań rakietowych w Peenemunde na wyspie Uznam nad Bałtykiem. I kiedy Niemcy zmuszeni niemożnością kontynuowania dalszych prac nad rakietami V-2 przenieśli eksperymenty poza zasięg lotnictwa sprzymierzonych państw na poligon SS Heidelager – Blizna koło Dębicy, natychmiast wywiadowcy polskiego podziemia, głównie leśnicy rozpoczęli obserwację specjalnych transportów kolejowych docierających do stacji Kochanówka. Szkicowali wszystkie powstające tam instalacje, odnotowywali starty rakiet V-1 i V-2 a przede wszystkim zbierali i dostarczali aliantom fragmenty rakiet, które po nieudanych odpaleniach rozrywały się w lasach wokół wyrzutni.
Gdyby historia dzieliła pamięć sprawiedliwie wedle zasług, zapewne któraś z ulic Londynu powinna nosić dziś imię Mieczysława Stachowskiego „Macieja” nadleśniczego z Woli Ocieckiej i zarazem szefa placówki wywiadowczej „Sława” lub Aleksandra Rusina „Olka” dowódcy oddziału partyzanckiego działającego, co wydaje się wręcz niemożliwe, na terenie najtajniejszego poligonu SS - Blizna. To właśnie oni i dziesiątki innych, nigdy niedopominających się o sławę mieszkańców okolic Kolbuszowej i Dębicy, mieli prawo mówić o sobie ”To my ocaliliśmy Londyn”. Niestety historię wojny i zdobycie tajemnic rakiet V-1 i V-2 pisali jednak zwycięzcy, w przypadku Anglików niechętnie przyznający należne zasługi innym nacjom, postanowili bez wahania przypisać je sobie, tak samo postąpili Rosjanie - toteż o należyty blask chwały dla żołnierzy Polski Podziemnej podejmujących ryzyko najwyższe w imię nieznanych ludzi mieszkających na odległej wyspie musimy zadbać sami.
To szokujące, ale na poligonie Blizna, jak dotąd nikt nie podjął systematycznych prac archeologiczno- dokumentacyjnych, niema monografii, brak nawet małego przewodnika po tym intrygującym miejscu. Wygląda to tak jakby o tym miejscu po prostu zapomniano a przecież na bazie rakiet V-2 wzięły swój początek zarówno amerykański jak i rosyjski program kosmiczny. Na miarę naszych możliwości wspólnie z Muzeum Armii Krajowej w Krakowie rozpoczynamy prace poszukiwawcze z myślą o zgromadzeniu eksponatów dla tej placówki. Naszym ogromnym marzeniem jest zdobycie całej rakiety V-2, czy jest to możliwe? mamy taką nadzieje, a ta nadzieja pojawiła się w dzienniku odpaleń baterii 444 gdzie pod datą 5 stycznia 1944 zanotowano…… ”upadek w bagno”. Owy trop potwierdza także raport rosyjskiej komisji badającej zdobyty poligon, w którym opisano próbę wydobycia rakiety V-2 niestety prace wydobywcze zaniechano z powodu zalania krateru wodą. Ani jeden ani drugi zapis nie podaje jednak precyzyjnych szczegółów topograficznych, ale to już „robota” dla naszej ekipy – ekipy zwiadowców historii.
Poligon – „Blizna”
22 sierpnia 1943 roku, na naradzie w kwaterze głównej Hitlera „Wilczym Szańcu” podjęto decyzję o przeniesieniu doświadczeń z rakietami V-2 ze zbombardowanej bazy nad Bałtykiem na teren poligonu SS koło Dębicy, noszącego oficjalną nazwę Truppenubungsplatz - Heidelager „Wrzosowisko”. Pośrodku ogromnego kompleksu lasów mieszczących się w prostokącie 10 na 15 kilometrów wybrano dla nowej bazy, leśną polanę z opuszczonymi zabudowaniami wioski Blizna, podciągnięto w ten rejon linię kolejową z licznymi odgałęzieniami wąskotorowymi, wybudowano betonowa drogę, baraki mieszkalne, halę scalania przywożonych w częściach rakiet, wieżę do ustawiania żyroskopów, potężne zbiorniki paliwa, elektrownię oraz urządzono lotnisko polowe.
Eksperymenty na poligonie Heidelager hitlerowcy prowadzić dwutorowo ze względu na coraz częstsze porażki na froncie wschodnim oraz chęci demonstracji siły nowej tajnej broni, która miała przynieść im jak obiecywali niemieccy naukowcy „spektakularne zwycięstwo”. Pierwszy etap eksperymentów dotyczył tak zwanych „bomb latających” V-1, dla których na środku polany wybudowano specjalną rampę startową, którą skierowano w kierunku Rejowca i Sawina. Natomiast etap drugi dotyczył odpaleń rakiet V-2, których w początkowej fazie dokonywano z betonowej płyty nieopodal wyrzutni V-1 a w późniejszym etapie ze specjalnych leśnych stanowisk startowych. Z pewnością tych stanowisk musiało być dosyć sporo, bo połowa startów kończyła się pożarami i awariami rożnego typu i potężne pociski 14 metrowej wysokości i średnicy prawie 2 metrów padały gęsto w lasach dookoła bazy. Wprawdzie tuż przed odpaleniem Niemcy wysyłali w powietrze samolot i starali się wypatrzeć miejsca upadku tych rakiet, ale jak to wynika z ich późniejszych raportów niektóre z nich umknęły ich uwadze.
Wraz ze startem i upadkiem rakiet V-2 ruszali na miejsce zdarzeń nie tylko Niemcy, ale także partyzanci z oddziału „Olka” Aleksandra Rusina. Ich zadaniem było pozyskiwanie ocalałych elementów i podzespołów rakiet V-2, ale tylko zaledwie niewielka ich część trafiła w ręce ekspertów z Anglii. Niejednokrotnie w tonach metalu, które udało się hitlerowcom podebrać, były elementy powtarzające się: blachy, wręgi, zbiorniki, które nie wnosiły żadnej nowej wiedzy naukowej. Dlatego też instrukcja wywiadowcza mówiła wyraźnie o podzespołach elektrycznych, silnikowych, pompach, turbinach, wszystkim tym, co było technicznie złożone a reszta na wszelki wypadek gdyby była potrzebna. Większość powtarzających się elementów i podzespołów, których nie udało się przekazać Anglikom została zakopana przez partyzantów w pobliskich lasach, aby uniknąć dekonspiracji i większość z nich do dnia dzisiejszego tam spoczywa. ”Olek” obiecał pokazać nam te miejsca. Niestety nie zdążył. I musimy spróbować odnaleźć je sami. Czy nam się uda …… zobaczcie sami.
Ekipa zwiadowców historii na tropie zapomnianej bitwy
Próżno szukać nam dziś w kronikach jakichkolwiek przekazów i opisów świadczących o stoczonej w tym miejscu bitwie. Nie zajęli się nią historycy oręża, bo też żadnemu z nich nie było dane dotrzeć do dokumentów skrywanych głęboko w kościelnych archiwach. Wydawać by się mogło, że pamięć o niezwykłych czynach tysiąca walecznych, podkomendnych pułkownika Józefa Zaliwskiego na zawsze przepadła. Aby oddać cały dramatyzm tamtych wydarzeń, warto wspomnieć, iż tradycja lokalna, jak to często bywa, nałożyła na siebie dwa powstania: pierwsze Listopadowe z roku 1831 i to późniejsze, Styczniowe z 1863. W taki oto sposób nad mogiłą bohaterów Nocy Listopadowej stanął pomnik sławiący nazwiska tych późniejszych, zaś rzetelny historyczny zapis zastąpiła legenda opowiadana na piękny podlaski sposób, która brzmi tak:
W Sokołdzie, gdzie pobite powstańcy leżą, jak z góry schodzić, krzyż jest. Tam dęby rosną i krzyż… To wieczorową porą strach iść. Teraz asfalta zrobili to wszystko zginęło. Tu byli piachy, koni strasznie się mordowali. Temu nazywali to górę Kopna Góra. Wtedy krzyż drewniany był, nie z bietona. Od krzyża biały koń i czarny pies wychodzili, nie było wieczora żeby, kto nie widział. To wyjdzie ten biały koń, to tak jakby dusza powstańca. A za im wylata czarny pies, to jakby Ruski. I goni za koniem po łące. Zatoczą takie koło i nazad do mogiły i tam znikną. Raz ojciec mój szedł z Kopnej Góry i modlił się żeby nie widzieć. I tak myśli jak by to było gdyby wyszli. No i biały koń wyszedł. To tak mu ze stracha włosy stali, że czapka spadła. Do domu przybiegł, to dłuższy czas powiedzieć nie móg. Sam ja go takim widział.
Zapewne zostałoby tak do dzisiaj, gdyby nie miejscowi pasjonaci, których nie odważymy się nazwać amatorami. Każdy z nich, mierzony efektami swojej pracy wart jest kilku wysoko utytułowanych uczonych, którzy podążając pod prąd czasu, zdołali przebić się przez „mgłę historii” spowijającą tajemnicę bitwy nad rzeką Sokołdą. Warto nadmienić, że ta mgła to także zjawisko rzeczywiste. Gęsta jak nigdzie dookoła, niemal fizycznie namacalna, zalewająca każdego ranka oparzelisko w dolinie. To z niej wyłoniły się rankiem 25 czerwca według podań wschodniego kalendarza, albo 7 lipca, jak chce zachodni - rosyjskie kolumny zamykające kleszcze wokół powstańczego obozu. Wiadomo, iż najstraszniejsze żniwo śmierć zebrała w nurcie pięknie i spokojnie dziś meandrującej rzeki Sokołdy. Dla badaczy historii to metaforyczne „żniwo” trudno na chwilę obecną zamienić w konkretną liczbę. Można zaledwie domniemywać.
Pułkownik Zaliwski spod Wilna prowadził do Puszczy Knyszyńskiej 1200 ludzi – wspaniałych, bitnych partyzantów. Po bitwie została mu mniej więcej połowa. Nie próbujemy nawet prowadzić dalej tych przerażających wyliczeń, bo trudno byłoby ustrzec się błędów. Część rozproszyła się i trafiła do innych oddziałów, zaś cześć wróciła do domów. Tych, którzy polegli chowano na miejscu. A jeśli pochowano, to trzeba nam tych mogił poszukać. W takich właśnie okolicznościach pojawia się w Puszczy nasza ekipa zwiadowców historii, przekonanych o tym, że warto i że wiele jeszcze można ocalić od zapomnienia. Zaczynamy, zatem od lektury dokumentów tutejszej parafii, przechowywanych w Archiwum Diecezjalnym. Tam zaś pięknym kaligraficznym pismem w Księdze Zmarłych, ksiądz Andruszkiewicz zapisał tak:
Roku Pańskiego tysiącznego osiemsetnego trzydziestego pierwszego miesiąca czerwca dwudziestego piątego dnia rano we wsi Sokółdzie wojsko polskie w przechodzie na spoczynku rozlokowane, napadnięte przez wojsko rosyjskie, w części pobite, w części potopione w rzece Sokółdzie. Wojsko polskie pobite, grzebanem było bez żadnej zwłoki zaraz w różnych miejscach wsi Sokółdy przez sołdatów wojska rosyjskiego. Jednemu tylko żołnierzowi polskiemu ciężko ranionemu uprosiłem pozwolenia dać ostatnią absolucyją i namaszczenie Oleju Świętego, jako przypadkowie idący do chorego i tamże w Sokółdzie zachwycony. Potopieni żołnierze w liczbie pięćdziesiąt sześciu pochowani zostali w innej mogile na tej stronie rzeki przed groblą do rzeki, idąc po prawej stronie pod górą. Niech odpoczywają w pokoju.
Pułkownik Zaliwski i jego oddział
W herbie Junosza, którym Józef Zaliwski się pieczętował jest śliczny biały baranek spacerujący po zielonej łączce. Bez wątpienia, cudowny to obrazek. Lecz gdybyśmy chcieli klejnoty szlacheckie dobierać według charakteru, musiałby się tam znaleźć zwierz drapieżny, przemyślny i nieulękły. Oto, jak najwierniej można odzwierciedlić bohaterską postawę i czyny pułkownika. Życie jednak potrafi pisać różne scenariusze. Tak, więc i w tym przypadku historia potraktowała półkownika Zaliwskiego dosyć okrutnie, obdzielając jego zasługami innych. Przypomnijmy, więc dobitnie.
Był on, obok dwóch Piotrów; Wysockiego i Urbańskiego, jednym z najważniejszych animatorów Nocy Listopadowej, głównodowodzącym akcją w centrum Warszawy i atakiem na Arsenał. To on zadręczał Wodza Naczelnego, generała Chłopickiego nieustannymi prośbami o zgodę na wyjście z Warszawy i organizowanie partyzantki na zapleczu Rosjan. Przyniosło to zamierzony odzew, bowiem pod koniec stycznia 1831 roku generał Chłopicki wydał zgodę. Dał mu dwóch podporuczników i sześciu podoficerów oraz glejt na pobór ochotników. Dalsze losy oddziału tak opisał w swym pamiętniku:
Zaczęliśmy zbierać broń, jaką tylko gdzie znaleźć mogliśmy, kryjąc się po lasach napadaliśmy na małe oddziały wojska wysyłane za furażem lub innemi potrzebami, a wzrastając coraz bardziej w liczbie, stawaliśmy się śmielszemi, i przychodziliśmy do lepszej broni i pieniędzy; zachęcali się przez to niezmiernie wieśniacy i do nas przystawali wykonawszy przysięgę, tak dalece, że w przeciągu tygodnia miałem już 150 przeszło dobrze uzbrojonych i ośmielonych ludzi. Zaczęliśmy, przeto na większe oddziały napadać, i znaczne zawsze nad nieprzyjacielem odnosiliśmy korzyści, a mając umówione sygnały nieznane i coraz nowe, oraz umówione knieje, gdzie się znowu zebrać możemy, nie baliśmy się, przeto wyśledzenia nas, bośmy nigdzie 12 godzin nie bawili. Tym sposobem wojowałem nie posyłając nigdzie raportów ani odbierając rozkazów, oraz nie potrzebując od rządu narodowego niczego, i lubo nieprzyjaciel był pod Warszawą i staczał wielkie boje, ja byłem w tyle jego armii o 20-30 mil, robiłem mu szkody, jakie tylko mogłem.
Tak pisał. Na dzień dzisiejszy nie zachował się jednak żaden skrawek papieru, na którym byłby zapisany szlak bojowy oddziału, który z czasem urósł do ponad tysiąca ludzi. Wiadomo tylko, że szalał on w Puszczy Knyszyńskiej, dzielnie odparł atak carskiej gwardii, bił się pod Łomżą, Udrzyniem i Miastkowem. To zdaje się tylko potwierdzać, jak wyjątkowym człowiekiem był Zaliwski i jak wyjątkowym oddziałem dowodził. Ten szczęśliwy dla niego okres kończy się w maju, kiedy otrzymuje rozkaz połączenia z korpusem generała Antoniego Giełguda maszerującego na Litwę, by tam niecić powstanie.
Jeszcze raz uśmiechnęła się do niego fortuna dając mu ogromny udział w tryumfie pod Rajgrodem, gdzie w ogniu walki stanęło przeciw sobie 20 tysięcy wojska i zwycięstwo było przy powstańcach. W kolejnej, tym razem przegranej bitwie o Wilno przyszło mu osłaniać tyły korpusu. A kiedy uchodzący towarzysze spalili za sobą most, solidarnie pozostał ze swoimi, bez szans na dalszy przemarsz. Zdecydował się wrócić do znajomej puszczy. Nie byłoby w tym zdarzeniu nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, iż natrafiamy tu na jeszcze jeden istotny ślad. Otóż pojawia się w kościele w Szudziałowie wraz z podkomendnymi, z prośbą o błogosławieństwo. Jest 21 czerwca 1831 roku i po tym wydarzeniu milkną o nich wszelkie pisane wieści. Zatem następne rozdziały dziejów oddziału pułkownika muszą już napisać sami poszukiwacze historii……..
Zwiadowcy historii w katakumbach prastarych świątyń
Cele naszej kolejnej wyprawy są tak niezwykłe, że wspólnie z ekipą zwiadowców wyruszamy ku nieznanemu bez wahania, mając na uwadze fakt, że to wyprawy niemal na próg legendy, gdzie przewodnikiem są jedynie strzępki zdań średniowiecznego kronikarza, po setkach lat zniekształcone przez przepisującego dzieło kopistę. Jako pokolenie wychowane na podaniach ludowych i bajkach o zacnych książętach i pięknych królewnach błędnych rycerzy znamy jedynie z historii i literatury zachodnioeuropejskiej. Ale czy ktoś podjął się tego tematu w sposób profesjonalny, by umieścić i zaprezentować ich w rodzimym polskim wydaniu?. Oto kluczowe pytanie, na które postaramy się znaleźć odpowiedź…
Wszak nie gromią smoków, nie walczą z wiatrakami, lecz sama w sobie idea ma dla nich decydujące, życiowe znaczenie. I tu skłaniamy się ku nazwiskom. Na miejscu pierwszym wymienić należy osobę Henryka Sandomierskiego - uczestnika krucjat, dla którego przygoda w tym duchowym rozumieniu, miała większą wartość niż sama korona. To postać historykom znana, zbadana i opisana. Ale osobą ciągle tajemniczą, od 150 lat frapującą badaczy jest Jaksa, któremu późniejsi kronikarze nadadzą przydomek Gryfita. Nasuwa się przy tym pytanie - jaki trzeba mieć rozmach życiowy, by z ówczesnej dzielnicowej Polski, w której horyzont rycerza to kilka najbliższych wsi - ruszyć liczącym kilka tysięcy kilometrów szlakiem, przez Wenecję, Adriatyk, Morze Śródziemne, Kretę aż do Akki?. A pamiętać trzeba, że proza codzienności nie zawsze była dla nich łaskawa. Po drodze twarde deski pokładu statku, głód, piraci i rabusie. Jednak najcenniejszą nagrodą było Królestwo Jerozolimskie. Cudowny świat mnichów i rycerzy, często połączonych w jednej osobie. Jak podają przekazy, Jaksie z licznych domów zakonnych najbardziej przypadli do gustu Kanonicy Regularni Stróżów Świętego Grobu, zwani potocznie Bożogrobcami, słynący z niezwykłej pobożności i dbałości o pielgrzymów. Swoją determinacją Jaksa wyjednał zgodę Patriarchy Jerozolimskiego na fundację takiego klasztoru w Polsce i przysłowiowe „słowo stało się ciałem”. Na jego siedzibę wybrał Miechów, ze względu na urodę okolicy i dogodne położenie na szlakach handlowych. Przywiózł też ze sobą niecodzienne relikwie (jak podaje siedemnastowieczny kronikarz zakonu Samuel Niekielski) - cztery worki ziemi, po której stąpał sam Chrystus i drzazgę drzewa z Krzyża Świętego. Wraz z nim na miejsce przybył także pierwszy opat miechowskich Bożogrobców - Gallus zwany Wielbłądem. Z materiałów źródłowych wiadomo, iż Jaksa, wysypawszy w czterech narożnikach planowanego sanktuarium przywiezioną z Jerozolimy świętą ziemię, wybudował około 1164 roku pierwszą, miniaturową (jak na dzisiejsze realia) świątynię, w niej zaś replikę Grobu Bożego. Łaknący rozgrzeszenia pątnicy ciągnęli do tego miejsca z daleka i bliska. Wraz z siłą wiary rosła potęga i sława klasztoru, rósł i sam Miechów. Według podań rocznika Kapituły Krakowskiej Jaksa zmarł 27 lutego 1173 roku, a przywoływany już kronikarz klasztoru jeszcze w siedemnastym wieku widział jego zrujnowany grób. Potem był Potop Szwedzki, rozbiory i kasata klasztoru. Nikt z żyjących nie był w stanie wskazać miejsca, gdzie spoczywają jego szczątki. Tak było przez lata… Aż do grudniowej nocy 2010 roku, kiedy w kaplicy Bożego Grobu w Miechowie włączyliśmy georadar…
Wydawało się, że już nic nie zmąci naszej euforii!. Tylko siąść i wdychać kadzidło sukcesu. Jednak ślepy los, jako najlepszy reżyser filmów z dreszczykiem, postanowił nam zafundować drugą, nie mniejszą sensację. Oto w zasypisku, czyli warstwie, która dla archeologa jest niewiele mówiącym złem koniecznym, pojawiła się zamknięta korkiem i uszczelniona lakiem butelka z grubego, ciemnozielonego szkła. Wewnątrz znajdowały się ciasno upchane dokumenty. Można było odczytać datę …1939 rok, obok jakieś pseudonimy, kody. Każdy z nas wstrzymał na chwilę oddech, a w myślach zagościło nieśmiało słowo ”Archiwum” – niewypowiedziane na głos, aby nie zapeszyć. Dopiero w pracowni konserwatorskiej Muzeum Wojska Polskiego poznaliśmy nazwisko oficera Podziemnej Armii, którego ręka kreśliła te raporty oraz fragment jego wojennych losów. Jednak naszym największym marzeniem byłaby chwila, kiedy moglibyśmy wraz z ekipą poszukiwaczy zapukać kiedyś, do jakichś drzwi z plikiem tych pożółkłych kartek w ręku i oświadczyć: „…przynosimy pocztę wysłaną w nieznane w butelce, siedemdziesiąt lat temu, przez waszego dziadka…”
Równolegle do poszukiwań w klasztorze miechowskim biegnie drugi nasz duży projekt badawczy. Zaczęło się od tego, iż z początkiem pierwszej Wojny Światowej Rosjanie, przerażeni zbliżaniem się Austriaków do Chełma, postanowili swym dobrym zwyczajem ”uratować go przed barbarzyńcami”, czyli mówiąc wprost - wywieźć, co cenniejsze eksponaty z Muzeum Cerkiewno – Archeologicznego, a resztę zostawili na pastwę losu. Ta reszta to kolekcja niezwykła, złożona z przedmiotów sakralnych, pochodzących z likwidowanych świątyń unickich na całej Chełmszczyźnie. To już nie tylko pamiątki, ale relikwie - świadectwa oporu i męczeństwa tych, którzy nie dali się przemocą nawrócić na prawosławie. Warto przypomnieć, że Unia Brzeska z roku 1596 włączyła wyznawców obrządku wschodniego, żyjących na kresach Rzeczypospolitej w niebagatelnej liczbie prawie czterech milionów, w struktury Kościoła Katolickiego. Uznali zwierzchnictwo Papieża, nie zmieniając w zasadzie swej liturgii, zaś po rozbiorach stali się celem dla rosyjskiej władzy. Najpierw car formalnie zlikwidował Unię w guberniach zabranych, a w roku 1875 rozprawiono się nahajką i kulą z unitami na Ziemi Chełmskiej. Drelów, Pratulin i dziesiątki zapisanych dramatycznie miejscowości, to były zdarzenia na miarę heroizmu pierwszych męczenników. Kiedy więc Rosjanie porzucili Muzeum, część zbiorów zrządzeniem opatrzności trafiła do skrytek w kościele pod wezwaniem Rozesłania Świętych Apostołów. Natrafialiśmy na nie, gdyż zostały zamurowane we wnękach i pod podłogą w lożach. Jednak prawdziwym skarbcem okazał się strych… Najpiękniejszą pointę do pracy poszukiwaczy i całej armii zwiadowców historii dopisał świętej pamięci Arcybiskup Metropolita Lubelski Ksiądz Józef Życiński, powołując w świątyni Muzeum Parafialne, którego zbiory to między innymi przedmioty przez nas ocalone od zapomnienia. Po konserwacji powróciły w pełnym blasku. A my świadomi, że to dopiero początek poszukiwań, krok po kroku penetrujemy kościół. Czas pokaże, czy było warto…