Dzieło norweskiego producenta było uznane za jeden z najciekawszych krążeków 2008 roku. Nie dbając o przyjęte standardy, Lindstrom umieścił na swojej płycie trzy kompozycje, z których najkrótsza trwa dziesięć minut. Zamiast powycinać z całości kilkanaście muzycznych miniatur, rozdzielił swoje dzieło na trzy długie akty. Ale żadnego z nich nie sposób słuchać oddzielnie. "Where You Go…" to zamknięta, spójna całość. I największe wrażenie robi tylko wówczas, kiedy poświęci się jej uwagę od początku, do końca. Jak dobremu filmowi, czy scenicznemu widowisku, które wciąga od pierwszej do ostatniej minuty.

Muzyka Lindstroma elektryzuje swoją formułą – Norweg stworzył niebywale ekscytujące, mieniące się od różnorodnych dźwiękowych detali dzieło, zespalające w sobie disco lat 80., ale także rockową psychodelię, pop, electro i krautrocka. Biorąc pod uwagę mnogość wykorzystanych wpływów i inspiracji, jego album przypomina muzyczny kalejdoskop, który z minuty na minutę zaskakuje nowymi formami. Lindstromowi udało się zestawić ze sobą stylistykę Can, Tangerine Dream, Kraftwerk, Vangelisa, a nawet Santany na tyle sprawnie, że wszystko współgra ze sobą, jak w najlepiej dopracowanej i przemyślanej miksturze. Kosmicznej miksturze – warto dodać.