Dwadzieścia trzy lata do tragicznego zakończenia lotu Ołowianego Sterowca, ukazała się ta płyta? Bez wątpienia to najlepsze nagrania koncertowe Led Zeppelin dostępne na oficjalnej płycie. O ile inni giganci rocka wydali płyty koncertowe z częstotliwością przynajmniej raz na rok (ale i tak panowie z Deep Purple są nie pobicia?) to Led Zeppelin nieomal ich nie wydawał. Za życia formacji, w 1976 roku, ukazała się płyta The Song Remains The Same, która była właściwie ścieżką dźwiękową do filmu o Led Zeppelin. W 1997 roku ukazały się nagrania dokonane na przełomie lat 60tych i 70 tych dla BBC. I to właściwie tyle? Aż do 2003 roku, kiedy postanowiono upublicznić nagrania dokonane na Dzikim Zachodzie, w LA Forum i Long Beach Arena, w czerwcu 1972 roku.
Przez tyle lat takie skarby, niczym wino w piwniczce, czekały na swój czas. Od samego początku, od pierwszych dźwięków Immigrant Song wiadomo, że to będzie wspaniała płyta. Led Zeppelin niczym Wikngowie o których traktuje utwór, zdobywali podbijali wciąż nowe lądy. Wyruszali w poszukiwaniu skarbów, pięknych kobiet i sławy. Oraz po to by pograć trochę, cholernie dobrego rocka (czego niestety nie mogli czynić Wikingowie, najpewniej z wielką stratą dla historii rocka i nie tylko).
W 1972 roku, Dziki Zachód leżał już dawno u stóp Led Zeppelin. A i muzycy potrafili się przypodobać amerykańskiej publiczności. Szczególnie Going To California, rozpala fanów do czerwoności. Cały set akustyczny jest bardzo piękny. Wyciszone That?s The Way, przynosi dłuższą chwilę wytchnienia a zaraz potem wesoły klimat i klaskanie Bron-Yr-Aur Stomp. A przecież mamy i jak zawsze śliczną wersję ballady wszechczasów, o której już trudno cokolwiek napisać? I niezwykłe, przebijające oryginał z płyty Houses Of The Holy, wykonanie Over The Hills And Far Away. I kosmiczna 23 minutowa (!) wersja Whole Lotta Love, która wprost wbija w fotel, czadem, fantazją, polotem, luzem? A przecież później mamy jeszcze 25 minut Dazed And Confused? Niezwykłe 25 minut, wyprawy w nieznane z kulminacją w momencie kiedy Jimmy dokonuje gwałtu, za pomocą smyczka na swojej gitarze, a Robert krzyczy Push! Push!? A na finał, na dowidzenia dostajemy Bring It On Home, pyszne danie, pełne improwizacji, z popisami Roberta na harmonijce ustnej. Jakże wspaniale zespół lawiruje tu pomiędzy korzennymi bluesowymi fragmentami a czadem.
Właściwie nie ma tu słabych punktów, to chyba jedna z najlepszych płyt koncertowych w dziejach rocka. Led Zeppelin pokazał na niej cały wachlarz swoich możliwości. Jest folk, blues, czad, ballada, awangarda? W końcu taki zespół, mistrzowie świata w swojej kategorii, niemal wzorzec rockowej kapeli, musieli mieć w dyskografii świetną płytę koncertową. Pozostaje nadzieja, że jeśli ukrywano przed naszymi uszami takie skarby, to może coś jeszcze się ukrywa na przyszłość bliższą lub dalszą? Na razie pozostaje się cieszyć, że mamy te 150 minut muzyki na najwyższym poziomie.