Od młodzieńczych lat pociągała Wacława Korabiewicza wędrówka. I to wędrówka prawdziwa — pieszo czy kajakiem, z plecakiem, z namiotem lub bez, z dala od miast i hoteli. Po zaprawie zdobytej za czasów studenckich w kajakowych wędrówkach po kraju wyrusza na dalsze, zagraniczne wyprawy. Pierwsza prowadzi wodami Orawy, Wagu, Dunaju i przybrzeżnymi wodami Morza Czarnego do Stambułu. Z trzech kajaków dociera do celu jeden, dwa pozostałe utknęły w Rumunii.
Następny rok przynosi kajakową wędrówkę ze Stambułu do Pireusu zakończoną wywrotką na pełnym morzu... i szczęśliwym wyratowaniem przez przypadkowo przepływający w pobliżu kuter.
W dwa lata później Korabiewicz znów płynie kajakiem — tym razem z żoną — ze Śniatynia wodami Prutu do delty Dunaju, wzdłuż brzegów Morza Czarnego do Stambułu, wzdłuż wybrzeży tureckich do Syrii, Eufratem i Tygrysem do Basry, stąd statkiem do Karaczi, a dalej kajakiem do delty Indusu i wodami tej rzeki i jej dopływów w górę, by przerzucić się na Dżamunę i Ganges. Tylko pilne wezwanie do domu nie pozwoliło przedłużyć podróży świętą rzeką Indii do jej ujścia.
Z osobliwymi uczuciami czyta się dziś opisy tych młodzieńczych wypraw sprzed siedemdziesięciu kilku lat. Bije z nich atmosfera beztroski, młodzieńczej fantazji, wiary w powodzenie, radości z przygody i przyjaźni do ludzi.