I ROZDZIAŁ
Gdy przechodził przez czworobok doszczętnie murami przepełnionego podwórka, zatrzymał się przy jednej z sieni, wiodących do mieszkań oficynowych.
Stanął i już, mocą nałogu wiedziony, przestąpić miał próg, gdy nagle uśmiech rozjaśnił twarz jego, a z krtani wybiegły słowa:
— Przecież nie tu, nie tu.
Małe, trochę zaczerwienione oczy zwróciły się ku poprzecznej wspanialszej nieco budowli.
Usta drobne, anemiczne, bezkrwiste rozwarły się słowami: .Wcale, wcale pokaźnie... '
Podszedł teraz szybko i energicznie ku frontowej ścianie oficyny. Wzrok jego padł na przeróżne szyldy, które mniej lub więcej gustownie stroiły żółtą farbę muru.
Przedziwnie piękny zimowy dzień rzucał brylanty promieni na banalne w swym wyglądzie karty.
Przypatrywał im się przez chwilę i czytał: «Malarz pokojowy*, dalej «Pracownia pończoch», nieco wyżej «Przepisywanie na maszynach».
U dołu, w oknach parteru jaśniały powyginane, aż do karykatur figury damskich żurnali; na przeciwnej znów stronie domu sznurówki gorseciarki... Pierwsze piętro godnie reprezentował wielki już szyld. Na czarnem dystyngowanem tle rozpostarło się złoto liter: «Wzorowa jadalnia*.
W tym kierunku skromna konkurencja na drugiem: «Obia-dy gospodarskie*.
— Ot ludzkie mrowie spycha się tu niemal—myślał Norski. Stał chwilę, filozofując na temat walki o byt tych pou-
czepianych na śliskim murze—ludzkich egzystencji.
I właśnie, w myśl owego produkowania przechodniom owoców swego codziennego znoju, zagrało w nim pytaniem:
— To wszystko dobrze, ale gdzie ja tu się podzieję?
W bogatym snopiesłońca zamigotał kawałek pustego miejsca.
— Tu możesz się wedrzeć — zawołało ku niemu — stąd dać wiedzieć o sobie światu.
Norski, zahypnotyzowany blaskiem promienia, skierował ku miejscu temu oczy.
— Tak tu, tu—rzekł zadowolony—rzeczywiście dobrze, nie za wysoko, no, i nie za nisko.
Rozpiął marne, cienkie palto, dobył z kieszeni ołówek i odznaczył nim niewielki kwadracik na powierzchni domu.
— 4 —
Spojrzał nań raz jeszcze uważnie, odszedł kawałek, by lepiej osądzić zrobiony wybór miejsca. Objął wzrokiem kontury ołówka. W spojrzeniu tem tkwiła jakaś radość, jakaś nadzieja...
— Zdaje mi się, że dobrze, zresztą poradzę się Szreniawy. Wieczorem miał zajść do mnie... Może już jest. Czeka na mnie...
Schował ołówek, zapiął palto i wchodził już teraz do sieni.
Przedewszystkiem uderzył go mile pewien komfort; na bocznych kuchennych schodach, stanowiących jego dotychczasowe wejście, nie odczuwał go nigdy.
— Niema tu kotów — stwierdziło też radośnie powonienie.
Rzeczywiście atmosfera nie była zarażona owemi ko-
niecznemi, na tak zwanych schodach „od tyłu" kociemi zapachami.
Norski wciągnął w siebie wolne od zaduchu powietrze.
—- ]eden plus więcej!...
Ściany świeżo pomalowane, z ubogiemi, lecz barwnemf lamperjami, mrugnęły ku niemu jakby wesoło, figlarnie. Zdało mu się, że przyjmują go w swe objęcia chętnie, przyjaźnie.
Stał wśród tych wysokich murów mały, chudy, niepokaź-ny. W szarem, nędznem, o podniesionem wysoko, a zakrywa-jącem mu dolną część twarzy, *palcie, pełzł niby jeden robak więcej w tej marnej za groszem pogoni.
On—nikły, drobny, skurczony od zimna, miał pozór przeciętnego ludzkiego wyrobnika. Oczy tylko, pod wpływem wewnętrznej nadziei, poprzez zaczerwienioną sieć żyłek, targnęły się snąć głośnym, wewnętrznym życiowym krzykiem, bo w tych małych duszy otworach rozmigotały się jasne światełka.
I blask ten jakby przepoił całego Norskiego. Wyprostował się, chude, wątłe nogi elastyczniej poczęły też nieść go po> stopniach. Minął pierwsze, drugie piętro. Przystanął na zakręcie. Odpoczął chwilę. Znów wspinał się po schodach. Trzecie piętro. Drzwi wchodowe nieelęganckie—to pewna, lecz czyste. Dzwonek elektryczny to już niemal zbytek.
Nowa refleksja.
— Na drzwiach przytwierdzę bilet—tak, to konieczne! Ręka Norskiego ruchem nerwowym przylgnęła do przy-
. cisku dzwonka. Nacisnął mocno. Otworzono. Wszedł szybko,. a przez otwarte drzwi, ujrzawszy w saloniku oczekującego Szreniawę, zawołał głośno, wesoło.
— Wchodzę do siebie, do mojego mieszkania!...
A djabła tam twojego! — zwarło się w chrypliwej, skrzeczącej odpowiedzi.
Norski zdjął palto, zawiesił je na wieszaku i wchodząc z przedpokoju do saloniku, nie stropiony słowami Szreniawy, mówił znowu:
- Czemu mi przeczysz? — mój kąt!...
_ 5 _
Okryta rzadką szczeciną głowa Szreniawy wykonała ruch
3 __!Naturalnie, kąt — to powiedziałeś właściwie, kąt—ot, ten tam — dodał wskazując pogardliwie małą ciupkę, graniczącą z salonikiem. Tu—ręką ogarnął pokój—jesteś asan gościem na dwie godziny—gościem! — ukąsił raz jeszcze z nieopisaną zjadliwą radością. «¦'„.¦"„
Wysoki, tyczkowaty, obraz kościstego Don-Kichota, niemłody już Szreniawa z wnętrza swego wyrzucił pocisk sarkazmu, szyderstwa. Cieszył się tem, zacierał ręce.
Zasób ukontentowania Norskiego był jednak tak wielki, że nagromadzonego w nim paliwa nie zgasiła ironja Szreniawy.
Położył tekę z papierami na stole. Zwrócił się znów do swego gościa.
— No, jakże z dzisiejszą sprawą?
— Naturalnie przegrałem—odrzucił żywo Szreniawa. Coś, jakby wielkie zadowolenie, jakby pochwała zabrzmiała w jego słowach.
Przegrana Szreniawy zabolała Norskiego. Spojrzał na przyjaciela, był on teraz wprost rozweselony. Na zwiędłej twarzy, wśród wąziuchnej linji ust przewijał się surogat uśmiechu.
— A dobrze im tak! dobrze...
— O kim mówisz? — spytał Norski.
— O kimże? — rzucił Szreniawa—przecież o gałganie, co mi dał tę sprawę.
Norski osłupiał.
— Ładnie traktujesz swoich klientów—oburzył się.
— A bo to sama hołota spiknęła się na mnie, dają takie podłe sprawy. To też nie staram się, aby ich dobrze w sądzie przedstawić—niech mają za swoje—niech!.,.
Zaśmiał się szyderczo.
— A jak z honorarjurn?—spytał zaciekawiony Norski.
— Honorarium?—pochwycił ironicznie Szreniawa. — Honorarj urn?—naturalnie muszą zapłacić!...
Nieopisana nienawiść zabrzmiała w słowach tego człowieka. Ruszył się z miejsca.
— Idę do siebie. Życzę powodzenia. Wyobrażam sobie, < tu dzwonek za dzwonkiem! — drwił. Tylko oświetl salony,
oo cos niezbyt już widno!...
Przy drzwiach dorzucił jeszcze:
Było ci zostać szewcem, krawcem — to byłoby lepiej, a tak zmarniejesz, jak ja zmarniałem!
Ł gnącego w mrokach przedpokoju pełzło:
Zmarniejesz!. Zjadliwe, tragiczne...
— Zmarniejesz!...
— A oto i lampka, proszę pana dobrodzieja—słodziutko
— 6
odezwała się pani Malinowska, właścicielka odnajmowanych Norskiemu pokoi, wchodząc do saloniku.
Postawiła pretensjonalną o wysokim chwiejnym słupku lampę. Na kloszu zakołysał się przeogromny i przeognisty papierowy motyl. Z tupotem bosych nóg wślad za gospodynią przydreptała służąca. Niosła drugą lampę.
— Tę z zieloną georginią postaw na biurze pana mecenasa—zakomenderowała pani domu.
— Gdzie idziesz? szturmaku jeden — epitet dodała nieco ciszej—czyż nie widzisz, że w gabinecie stoi biuro?
Ręką wskazała pokój, sąsiadujący z salonikiem.
Służąca stanęła na środku owego, szumnie zwanego ga- , binetu. Gapiowato poczęła się rozglądać dokoła. Malinowska żwawo ruszyła ku niej.
— Doprawdy, cierpliwości brakuje, czyż ty nie widzisz biura?
Odwróciła ją zamaszyście pod okno, gdzie stół, oklejony zieloną ceratą, odgrywał rolę owego «biura». Z rąk wiejskiej dziewczyny odebrała niską lampę i z pieczołowitością ustawiła ją na ceracie.
— Pan mecenas uważa—zaśmiała się, pokazując zieloną, bibulastą, a mającą naśladować kwiat, plamę — oto na lampie do roboty założyłam kolor zielony. Zbawienny na oczy, a przy pisaniu...
— W przedpokoju zapal kinkiet — zwróciła się znów do służącej—i pamiętaj nigdzie ani nogą — na pierwszy dzwonek otwierać!
Poprawiła coś przy firance, potem, kierując się ku ba-wialni:
— Proszę, niech pan mecenas czuje się tu jak w domu. Życzę powodzenia!... Życzę!...
Wychodziła. Z oddali słychać było wołanie:
— Ignaś, ani nosa do salonu, przecie wiesz, że odnajęty codzień na dwie godziny.
W stronę kuchni biegło:
— ¦Ani do bramy, ani do sieni. Rozumiesz?
II.
I oto wbrew złym prognostykom Szreniawy, wbrew sceptycznemu zapatrywaniu (w głębi duszy) Malinowskiej na kli-jentelę obecnego lokatora, około godziny piątej przenikliwy dźwięk elektrycznego dzwonka przeszył przestrzeń apartamentu pani Malinowskiej: trzech pokoików, przedpokoju i kuchenki.
Zerwała się bosonoga Marysia, Malinowska dozwoliła, a-by Ignaś uchylił drzwi sypialni, prowadzących do przedpokoju i jednem okiem, dyskretnie—jak mówiła—spojrzał, kto tani idzie.
Sama poza plecami syna dojrzała dość pokaźne oposy, które Marysia gorliwie z pleców jakiegoś mężczyzny ściągała.
Zdziwiła się, powiedzmy—przyjemnie. Zawsze takie futra zapewniają wypłacalność szesnastu rubli, a taką to sumę, nowy jej sublokator Norski za maluchną ciupkę, zwaną gabinetem oraz dwugodzinną używalność salonu miał jej miesięcznie wypłacać...
— W przedpokoju zapal kinkiet, na pierwszy dzwonek otwieraj!
Norski mimowoli gorzko uśmiechnął się. Przypomniały mu się słcwa Szreniawy.
«Oświetl salony»—a potem «Zmarniejesz».
Do pewnego stopnia przywykł on do szablonu Szreniawy, ale dziś przy tych wprowadzinach...
jakieś najsubtelniejsze uczucie zabrzęczało mu w duszy i zadrgało w niej boleśnie.
Szyderczy śmiech Szreniawy wnikł w jej wnętrze i konał w niej zwolna. A później to:
— Brutalne, szorstkie, choć w intencjach przecież dobre, ale narzuca myśl, że tych dzwonków spodziewają się wiele, wiele...
A tu spraw jeszcze mało, jak mało... Jak daleko do wziętości...
Norski rad jest i wdzięcznie przyjmuje drobne sprawy, odsyłane do niego przez «firmy». Dzisiejsza wyjątkowo materialnie korzystna. Klient w oposach grzeczny i ekstra hojny. Nowa kancelarja i używalność salonu poczynają snąć darzyć powodzeniem...
Obywatel, nie pytając o honorarjum, na zieleni ceraty, pod zielone światło georginji złożył dwadzieścia pięć rubli.
— Na początek — mówił.
W myśli Norskiego przewinęło się:
— Godło nadziei przyniosło mi te pieniądze...
I znów tuląc się do dobrej myśli, weselej rozejrzał się dokoła.
Kancelarja, lampa, georginja ¦— widziana przez otwarte arzwi poczekalnia—uradowały go.
Siódma wybiła.
Szesnastoletni wyrostek wbiegł do saloniku. Z ostatnim uderzeniem zegara chód jego nabrał silniejszych odgłosów. Chłopak czuł się tu panem.
Kządy sublokatora w salce kończyły się. Matka i on wchodzili w swe prawa.
Zaakcentował je silnem dmuchnięciem lampy. Z chwilą tą
Norski ograniczyć się musiał do posiadania na swą wyłączną własność małe] ciupki vel «kancelarji», jak ją Szreniawa ironicznie nazywał.
Postanowił rozgościć się.
Przedewszystkiem, zdejmując georginję, wyrwał pokój z mroku cieni, które zazdrośnie kryły jego wnętrze.
Klatka to była mała. Nieimponujących rozmiarów stolik, zwany pompatycznie przez Malinowską biurem, zajmował wraz z krzesłem adwokata i takimże giętym sprzętem klienta całą jej przy oknie szerokość. Za drzwiami, prowadzącemi do saloniku, stała wyprostowana tandetna szafka na rzeczy, obok niej przytulona do ściany wąska, popękana, skórą okryta sofka. Skrzydłem parawanu objęta, by w adwokackiej kancelarji nie raziła, chroniła się w kątku skromna umywalka.
Przy drugiej ścianie stał kosz. W nim to złożone ruchomości Norskiego, pan stróż przeniósł z dawnego mieszkania. Niedaleką miał drogę. Karol w tymże samym domu dzielił na czwartaku pokoik kawalerski ze studentem uniwersytetu. Od roku, to jest od chwili skończenia prawa, przypisany za pomocnika jednego z warszawskich adwokatów, rozpoczął na o-wym czwartaku swą prawniczą karjerę.
Zdjął marynarkę, położył ją na krześle i zabrał się do wypakowywania kosza. Otworzył kłódkę, wyjął drut żelazny. ]edno i drugie umieścił nad szalką.
Na samym wierzchu rzeczy leżał frak, ułożony nadzwyczaj starannie.
Frak—uroczysta godowa sądownictwa szata!,..
Chyba nigdzie nie był, nie jest i nie będzie w większem poszanowaniu.
Ależ bo to szalony wydatek!
Z nadzwyczajnym pietyzmem wyjął go teraz Norski i w otwartej zawiesił szafie. Do garnituru potrzebne uzupełnienie i kamizelka, zajęły następne kołki. Letni, bardzo już zużyty, strój schronił się w kątku. Garderoba nieliczna i niewykwintna. Krótko też trwało jej lokowanie.
A oto bielizna. Słaba to strona egzystencji Norskiego. Łata ją, jak może. Posiada w pudełku naparstek, są igły, nici, guziki. Lecz z praniem najgorzej. Tyle to kosztuje, a jak w pralniach drą!... Piszczą nieszczęsne gorsy, kołnierzyki, mankie-. ty w rękach praczki. Z gorsami—tragedja... Do fraka muszą być przecież krochmalne. To konieczne. Niewiadomo dlaczego, ale sztywny gors winien uciskać nieskazitelną pierś prawnika!
Czy pancerz ten ma zabezpieczać ją przed pokusami?..
_ Poza garderobą i bielizną lwią część pakunku wypełniały książki po większej części bardzo zniszczone, nieoprawne; między niemi przewijały się zapisane seksterna. Nawet dawne o
pstrych okładkach gimnazjalne jeszcze kajety, złożone w paczkę, zapełniały dół kosza
A jest i większe tekturowe pudełko.
Norski otworzył je. Oczy ogarnęły owoc mozolnej pracy tvlu dni, gdybyż dni... raczej nocy prześlęczanych nad nauką. Świadectwa szkolne, matura, dyplom uniwersytecki—dyplom
prawnika.
Patrzy i wzroku oderwać nie może od treści dotychczasowego istnienia.
— Każdy papier to szmat mego życia, a taki krwawo ciężki... Przeszłość moja, to istna wojna!...
— Co mi da przyszłość? — szepnął, zapatrzony w dyplom—bo, bądź co bądź klawisze mojej egzystencji mniej się teraz chyboczą, niż dawniej, to pewna,
2 ulgą zamknął pudełko. W drugiern małem powitał foto-grafje, przedstawiały one wizerunki zmarłych rodziców. Nie pamięta ich prawie—taki był mały, gdy oboje umarli. Jakiś daleki kuzyn z sumiastemi wąsami zabłąkał się tu także w foto-graficznem odbiciu. Po za tem nie było żadnych młodych, ładnych, twarzyczek, ani śladu miłosnego listu.1 Serdecznych wspomnień brakło.
Książki, papiery, zeszyty, pozostawił w pakunku, wsunął go w kąt pokoju.
Zegar w salce wybił ósmą—trzeba było pomyśleć o kolacji.
— No, dziś biesiada Lukullusa— roześmiał się—muszę u-czcić nową instalację—kupię sobie coś z mięsa!...
Norski «robił» jarosza. Robił, bo nie był nim z przekonania, nie kierowała nim żadna zasada w odmawianiu sobie mięsnego posiłku. Głosił on ją wprawdzie wobec znajomych, gdy mu ów jego wegetarianizm wyśmiewali. Głosił, lecz wierzył w nią o tyle, o ile szła w-.parze ze skromną zawartością jego pugilaresu.
Stołował się w tak zwanej «jarskiej kuchni*. Doskonała to inowacja dla takiego jak on uczonego proletarjatu. Porcje zjadał dwie, każda po 20 kopiejek *. Obiad wypadał tanio, a w przyzwoitem towarzystwie, otoczony nawet aureolą jakiejś doktryny.
Żyjąc w ten sposób, zachowywał możliwą oszczędność. Ta wobec lepiej po większej części iuż uposażonych kolegów— zenowate go bardzo. Odosobniony w swej wegetariańskiej jadłodajni, dostosowywał apetyt do konieczności.
Lecz oto dziś chce zdradzić wygłaszane zasady. . ~~ Wyprawię sobie ucztę — powtarza — bierze kapelusz, Całe ćwierć funta polędwicy wędzonej! Bułki, a gdyby tak jeszcze i masło?...
M .. ^as .la.mPę. Uczucie lojalności względem kieszeni pani Maiinowskiei—a także latami wyrobiony nawyk liczenia się z
Cena przedwojenna.
groszem skłania go odruchowo do oszczędności i w tym kierunku.
Po omacku już wychodzi ze swego pokoju — przebywa małą przestrzeń saloniku i dobrnąwszy do przedpokoju wydobywa się bezpiecznie na schody.
Te słabo oświetlone. Mały płomyczek gazu chroni od zupełnej ciemni. Norski przebywa spiesznie trzy piętra. Właściwie jest głodny. Ten ryżowy kotlet, ta ważka kartoflanej zupy nie nasyciła jego młodego organizmu. Rozwija się on, potrzebuje pożywniejszej strawy, a ta, którą mu on dał za te marne pieniądze—nakarmiła go na krótko—raczej oszukała...
— Takich porcyjek możnaby w siebie wsunąć tuziny całe—myśli zawsze Norski, ilekroć panienka podaje mu potrawy.
Ale owego tuzina nie wsuwa—bo go na to nie stać.
Teraz spieszy—pamięta, że sklep masarski widział gdzieś po przeciwnej stronie ulicy.
Nowo założony.
Rzeczywiście, poza ogromnemi szybami lśni się marmur kontuaru. Apetyczne, soczyste stosy kiełbas, zwoje wonnych serdelków, tłuszczem ociekające pasztetowe kiszki, gorąca jeszcze szynka, schab, cielęcina nęcą naszego biednego jarosza.
Zaopatrzony w łechcące podniebienie, a uczciwie korzenne serdelki powraca do domu.
We frontowym oknie parteru dostrzega zasuszone mumio-, watę. oblicze Szreniawy. Obok swej adwokatury Szreniawa piastuje godność rządcy tej kamienicy. Wzamian pokój z przedpokojem i dopłata. Zabezpieczony dach nad głową, ale Szre-Mjiawa, malkontent, «naturalnie» i z tego niezadowolony.
W bramie ociera się Norski o stróża domu — Marcina. Cerber odziany jest w najbrudniejszy z najbrudniejszych kożuchów. Jedną połę uniósł do góry. W tej czyściuchnej skrytce widnieją bułki niesione dla «pana rządcego* do kolacji.
Norski zna apetyczną metodę usługiwania stróża; woli więc już sam załatwiać sprawunki. 1 teraz niosąc czyściuch-no zawinięte serdelki, bułki (na maśle zrobił oszczędność) biegnie szybko niecierpliwy by prędzej znaleźć się u siebie,. w swoim kąciku.
WIELKOŚĆ 22,5X16CM,TWARDA INTROLIGATORSKA OPRAWA /ZACHOWANA ORYGINALNA PRZEDNIA OKŁADKA/,LICZY 205 STRON.
STAN:OKŁADKA DB,STRONY SĄ POŻÓŁKŁE,POZA TYM STAN W ŚRODKU DB .