Klaudyna w szkole
Wydawca: W A B
Autor: Sidonie-Gabrielle Colette
cena detaliczna: 39,90 zł
Moja Super Cena : 23,94 zł
Rabat 40%
Pierwsza z cyklu czterech powieści opartych na motywach autobiograficznych. Owiany skandalem dziennik nastolatki z początku XX wieku.
Pensja dla panien w prowincjonalnym francuskim miasteczku. Dziewczęta, w których budzą się zmysły i świadomość własnej cielesności. To czas ich pierwszych flirtów przemieszanych jeszcze ze sztubackimi figlami. Piętnastoletnia Klaudyna wychowuje się właściwie sama, jej ojciec nie widzi świata poza swoją naukową pasją - badaniem ślimaków. Razem z koleżankami dziewczyna przygotowuje się do egzaminu nauczycielskiego. Nie jest jednak typową pensjonarką. Rezolutna, czupurna i nieokrzesana, swobodnie podchodzi do konwenansów, przewyższa rówieśniczki inteligencją i błyskotliwym dowcipem. Chadza własnymi ścieżkami i wie, czego chce, a gdy wpadnie w kłopoty, potrafi się z nich z wdziękiem wykaraskać. W dodatku jej uroda i długie loki wielu mężczyzn (a i licznych kobiet) nie pozostawiają obojętnymi. Klaudyna przeżywa na pensji pierwszą miłość - do nauczycielki Aimée - i pierwsze rozczarowanie, gdy ta porzuca ją dla... dyrektorki szkoły. Intensywność opisów, subtelny dowcip i trafne obserwacje - debiut Colette to literatura najwyższej klasy.
Mniej więcej w dwa lata po naszym ślubie, a więc około roku 1895, pan Willy zwrócił się do mnie: - Powinna byś rzucić na papier swoje wspomnienia ze szkoły, może przydałyby mi się na coś... Nie bój się jakichś szczególików trochę pikantniejszych. [...] Kiedy skończyłam, oddałam mężowi zapisane gęsto zeszyty z przykładnym marginesem. Przejrzał je i powiedział: - Nie, omyliłem się. To mi się na nic nie przyda. (ze wstępu autorki)
Z recenzji Czystego, nieczystego:
Colette zawsze wydawała mi się najbardziej autentyczną feministką ze wszystkich pisarek. Erica Jong
Jest tam wiele więcej niż talent; rodzaj geniuszu bardzo szczególnie kobiecego i wielka inteligencja. Jakiż wybór i porządek, jakie szczęśliwe proporcje!... Jaki doskonały takt i jaka wytworna dyskrecja w wyznaniach. André Gide
Mistrzyni i odnowicielka francuskiej tradycji pisarstwa intymnego. Długie zdania, doskonale przejrzyste, pełne zmysłowych detali, manifestacji artystycznego smaku, lekkiego podniecenia i gotowości do chłonięcia doznań - to słynny styl Colette. Kazimiera Szczuka
Tak jak Chanel „obcięła kobietom włosy i krępujące ruchy spódnice", również Colette coś rozcięła swoim ostrym językiem, być może krępujące kobiety konwenanse. Agata Czarnacka, „Lampa"
Colette okazuje się dziś pod wieloma względami bardzo nowoczesna. Traktowała pisanie jako formę niezależności kobiecej. Maria Janion
Colette językiem lekkim, subtelnym, pogodnym, miejscami lubieżnym i obscenicznym odkrywa przed nami swoją Klaudynę. Ze swobodą włada słowem, z pełnym wyrafinowaniem tak manipuluje czytelnikiem, który zachłannie pożera każdą stronę tej opowieści. Artur G. Kamiński, IK Magazine; planetakobiet.com.pl
W cyklu ukażą się: I - Klaudyna w szkole - premiera 27 kwietnia 2011 II - Klaudyna w Paryżu - premiera 8 czerwca 2011 III - Małżeństwo Klaudyny - premiera 24 sierpnia 2011 IV - Klaudyna odchodzi - premiera 14 września 2011
premiera: kwiecień 2011 wydanie: I tytuł oryginału: Claudine à l’école gatunek: powieść przekład: Krystyna Dolatowska oprawa: twarda z obwolutą format: 12,3 x 19,5 cm ISBN[zasłonięte]978-8314-929-7
Książkę można odebrać osobiście w Gdańsku Ujeścisko
W sprawie zamówienia większej ilości proszę o kontakt mailowy lub telefoniczny
(dane kontaktowe w zakładce o mnie)
Fragment
Na imię mi Klaudyna, mieszkam w Montigny; tu się urodziłam w 1884 i pewno nie tu umrę. Mój Podręcznik geografii poszczególnych departamentów powiada tak: ,,Montigny-en-Fresnois, 1950 mieszkańców, ładne miasteczko, położone amfiteatralnie nad Tezą; można tam podziwiać dobrze zachowaną wieżę saraceńską...". Co do mnie, to nie uznaję takich opisów! Po pierwsze nie ma żadnej Tezy; i owszem, wiem, iż rzekomo przepływa przez łąki za przejazdem kolejowym, ale przez okrągły rok nawet wróbel nie miałby tam w czym zanurzyć łapek. Montigny położone „amfiteatralnie"? Nie, wcale nie tak to widzę; po prostu domy zbiegają jedne za drugimi ze szczytu wzgórza aż po dno doliny, tworząc jakby szereg pięter, nad którymi góruje zamek przebudowywany za Ludwika XV i bardziej już zniszczony niż wieża saraceńska, niska, obrośnięta bluszczem i wykruszająca się powoli od góry. To raczej wieś niż miasteczko: ulice, Bogu dzięki, nie są brukowane; ulewy spływają po nich pienistymi strugami, a po dwóch godzinach już jest sucho; tak, to wieś, i nawet nie bardzo ładna, a mimo to świata poza nią nie widzę. Cały urok, cały smak tych miejsc to wzgórza i doliny, tak wąskie nieraz, iż tworzą wąwozy, to lasy, lasy głębokie i zachłanne, kędzierzawiące się, aż hen, dokąd tylko wzrok sięga... Tu i ówdzie prześwitują zielone łąki, malutkie poletka, ale niewiele tego, bo wspaniałe lasy pożerają wszystko. Te piękne strony są więc straszliwie biedne - parę rozsianych z rzadka ferm, tyle by czerwienią dachówek podkreślić aksamitną zieloność lasów. Kochane lasy! Schodziłam je wzdłuż i wszerz. Zarośla, gdzie gałęzie niskich drzew czepiają się złośliwie twarzy, pełne są słońca, poziomek, konwalii, a także i węży. Nieraz wzdrygałam się z przerażenia, gdy takie okropne, gładkie i zimne ciało prześliznęło się koło moich stóp; nieraz zastygałam bez tchu, dostrzegłszy tuż pod swoją ręką, obok „rajskiej róży", leżącą spokojnie żmiję - zwinięta w spiralę, z głową na wierzchu, spoglądała na mnie złocistymi oczami; niebezpieczeństwo niewielkie, ale ile strachu! Ale to nic, i tak zawsze tam wracam sama lub z koleżankami; raczej sama, bo te duże pannice, które zachowują się jak malutkie dziewczynki, denerwują mnie - boją się, żeby się nie podrapać, boją się leśnych stworzonek, włochatych gąsienic i pająków na wrzosowiskach, takich ładnych, okrągłych i różowych jak perły, krzyczą, od razu się męczą - no, trudno z nimi wytrzymać. Są też i moje ukochane wielkie lasy szesnasto- i dwudziestoletnie; serce mi krwawi, gdy je wycinają. Tam już nie ma krzewów, tylko drzewa jak kolumny, wąskie ścieżki, gdzie w południe ciemno jest prawie jak w nocy i gdzie głos i kroki rozlegają się niepokojąco. O Boże, jak ja kocham te lasy! Jestem tam zupełnie sama, oczy błądzą w oddali pośród drzew, gdzie jest zielono i tajemniczo, i czuję się jednocześnie rozkosznie spokojna i odrobinkę strwożona samotnością i półmrokiem... W tych wielkich lasach nie ma ani małych stworzonek, ani wysokich traw, tylko naga ziemia, bądź twarda, dźwięczna, bądź też podmokła; śmigają tam króliki o białych tyłeczkach; płochliwe sarny przemykają tak szybko, iż można się tylko domyślać, że to one; trafiają się ogromne bażanty, ciężkie, czerwone i złociste, dziki (nigdy żadnego nie widziałam) i wilki - kiedyś, z początkiem zimy, słyszałam wycie; zbierałam wtedy owoce buku, małe, oleiste orzeszki, od których drapie w gardle i zaczyna się kasłać. Czasem w lesie zaskoczy ulewa; skuliwszy się pod dębem gęściejszym od innych, można w tym bezpiecznym schronieniu słuchać, jak deszcz bębni w górze jak po dachu; gdy wynurzyć się potem z tych głębin, światło olśniewa, a świat wydaje się dziwny zachwyconym oczom. A lasy świerkowe! Chociaż niezbyt głębokie i mało tajemnicze, lubię je jednak za ich zapach, za wrzosy różowe i lila, za szum na wietrze. Idzie się do nich gęstwiną i nagle rozkoszna niespodzianka: jezioro, jezioro gładkie i głębokie, otoczone ze wszystkich stron lasem, od wszystkiego odległe! Pośrodku jeziora coś w rodzaju wyspy i tam rosną świerki; trzeba przeprawić się odważnie po pniu drzewa na drugą stronę. W lesie świerkowym rozpala się ognisko, nawet latem, ponieważ to jest wzbronione; piecze się byle co - jabłko, gruszkę, kartofel ukradziony na polu, kawałek czarnego chleba, gdy nic już innego nie ma; i potem zjada się to, pachnące gorzkim dymem i żywicą, paskudne, wyśmienite! Spędziłam w tych lasach dziesięć lat na nieposkromionej włóczędze, podbojach i odkryciach; w dniu, kiedy przyjdzie mi je opuścić, będę bardzo nieszczęśliwa.
*
Kiedy przed dwoma miesiącami skończyłam piętnaście lat i podłużyłam spódnice aż od kostek, zburzono starą szkołę i przyszła nowa nauczycielka. Spódnice podłużyć musiałam, bo moje odkryte łydki zwracały uwagę i nadawały mi wygląd małej dziewczynki; stara szkoła rozsypywała się już; co zaś do nauczycielki, poczciwej pani X..., czterdziestoletniej, brzydkiej, niedouczonej, łagodnej i zawsze przerażonej w czasie wizytacji, doktor Dutertre, delegat kantonalny, potrzebował jej miejsca dla swojej protegowanej. A u nas - czego chce Dutertre, tego chce i minister. Biedna stara szkoła, bliska ruiny, niezdrowa, lecz tak miła! Ach! piękne budynki, które powstają, nie przesłonią mi ciebie.* Pokoje nauczycielek na pierwszym piętrze były ponure i niewygodne; na parterze, w dwóch salach nieprawdopodobnie brzydkich i brudnych, mieściły się dwie klasy, starsza i młodsza; takich ławek jak w naszej szkole nie widziałam już potem nigdy w życiu - były tak zniszczone, że zmalały o połowę i, na rozum biorąc, powinnyśmy były wszystkie po pół roku zgarbacieć. Po trzech godzinach nauki rano i trzech po południu w klasie można było siekierę zawiesić! Nigdy nie chodziłam do szkoły z dziewczętami ze swojej sfery, gdyż nieliczne rodziny mieszczańskie w Montigny uważają sobie za obowiązek posyłać dzieci na pensję do miasta kantonalnego, tak że do miejscowej szkoły chodzą tylko córki sklepikarzy, wieśniaków, żandarmów, a przede wszystkim robotników; wszystkie niedomyte. Ja znalazłam się w tym dziwnym środowisku dlatego, że nie chcę opuszczać Montigny. Gdyby mamusia żyła, jestem pewna, że nie zostawiłaby mnie tutaj nawet dwudziestu czterech godzin, ale tatuś, pochłonięty swoją pracą, nie widzi nic, nie zajmuje się mną i nie przychodzi mu na myśl, że w jakiejś szkole klasztornej czy w liceum miałabym warunki bardziej stosowne niż tutaj. Nie ma obawy, bym ja sama otworzyła mu oczy! Moimi koleżankami były więc, a raczej są: Klara (nie powiem jej nazwiska), moja siostra od pierwszej komunii, dziewuszka cicha, o ślicznych, czułych oczach i romantycznej duszyczce, która przez cały czas pobytu w szkole kochała się (och! platonicznie) co tydzień w innym chłopcu, a i teraz jeszcze czeka tylko, by zakochać się w pierwszym lepszym durniu, pomocniku nauczyciela czy nadzorcy drogowym, byle tylko umiał oświadczyć się „poetycznie". Dalej wielka Anais (dzięki doskonałej pamięci, która zastępuje jej prawdziwą inteligencję, uda jej się na pewno przekroczyć progi szkoły w Fontenay-aux-Roses), chłodna, zepsuta i tak opanowana, że nigdy się nie czerwieni - szczęśliwa! Posiada prawdziwy talent rozśmieszania i nieraz rozśmieszała mnie do łez. Ni to blondynka, ni brunetka, cera żółta, bez rumieńców, malutkie czarne oczka i długa jak tyka. W sumie postać wcale niebanalna; kłamczuch, lizus i oszukanica, wielka Anais da sobie radę w życiu. Mając trzynaście lat, pisywała listy do smarkacza w swoim wieku i umawiała się z nim; wydało się to i wyniknęły z tego różne historie, które poruszyły wszystkich w szkole oprócz niej. Wreszcie Jaubertówny, dwie siostry, bliźniaczki nawet, dobre uczennice, och! oczywiście, że dobre uczennice, zamordowałabym je chętnie, tak mnie złoszczą z tą swoją grzecznością, ładnym pismem i idiotycznym podobieństwem: obie bezbarwne, bez wyrazu, wzrok barani, pełne łzawej słodyczy. Lekcje zawsze odrobione, nigdy dwój, przykładne - filutki, a z ust im pachnie klejem stolarskim, fuj! A Marysia Belhomme, głupiutka, ale taka wesoła! Grzeczna i roztropna, piętnaście lat, naiwna jest jak ośmiolatka, tyle że nieco przedwcześnie rozwinięta; jej bezgraniczna naiwność rozbraja nas i bardzo ją lubimy, zawsze wygaduję przy niej różne świństwa, bo ona się tym najpierw szczerze gorszy, a w chwilę potem śmieje się z całego serca i podnosi do nieba swoje długie, wąskie ręce, „ręce położnej", jak powiada wielka Anais. Ciemnowłosa, o matowej cerze, czarnych oczach, podłużnych i wilgotnych, Marysia, ze swym poczciwym noskiem, przypomina ładnego, trwożliwego zajączka. One cztery i ja tworzymy w tym roku plejadę, której wszyscy zazdroszczą; przygotowujemy się do dyplomu nauczycielskiego. Reszta w naszych oczach to męty, nędzny plebs! Ale opowiem jeszcze o paru innych koleżankach w tym swoim pamiętniku, bo to jednak będzie pamiętnik, a w każdym razie coś bardzo do pamiętnika zbliżonego... Kiedy pani X... dostała zawiadomienie o przeniesieniu, płakała, biedaczka, przez cały dzień, a my z nią razem; od tej chwili nabrałam nieprzezwyciężonego wstrętu do jej następczyni. W tej samej chwili, kiedy na dziedziniec szkolny weszli robotnicy mający burzyć starą szkołę, ukazała się nowa nauczycielka, panna Sergent, z matką, grubą kobietą w czepku, która usługuje córce i podziwia ją i która robi na mnie wrażenie chytrej wieśniaczki, która dobrze wie, ile co kosztuje, ale w głębi duszy jest poczciwa. Panna Sergent wcale nie wygląda na poczciwą i nie spodziewam się nic dobrego po tej zgrabnej rudowłosej osobie krągłej w talii i w biodrach, lecz uderzająco brzydkiej: twarz obrzmiała i zawsze zaczerwieniona, nos przypłaszczony, oczki czarne, głęboko osadzone i podejrzliwe. Tak samo jak jej zastępczyni, ładna Aimée Lanthenay, która podoba mi się w równym stopniu, jak jej zwierzchniczka mi się nie podoba, panna Sergent zajmuje w starej szkole pokój nieprzeznaczony jeszcze na razie na rozbiórkę. W tych pierwszych dniach zachowuję w stosunku do panny Sergent, intruza, postawę nieprzejednaną i buntowniczą; usiłowała mnie obłaskawić, lecz ja za każdym razem stawałam okoniem. Po paru starciach dość ostrych muszę przyznać, że jest to wyśmienita nauczycielka, stanowcza, często w sposób bardzo cierpki, i doskonale świadoma, czego chce, gdyby nie to, że czasem zaślepia ją gniew. Brak jej tylko opanowania, a byłaby wspaniała; lecz wystarczy stawić jej opór: oczy jej płoną, rude włosy wilgotnieją od potu... przedwczoraj wyszła z klasy, żeby nie cisnąć we mnie kałamarzem. W czasie przerw, ponieważ wilgotny ziąb tej wstrętnej jesieni bynajmniej nie zachęca do zabaw, gawędzę z panną Aimée. Nasza zażyłość z dnia na dzień się pogłębia. To pieszczotliwa kotka, delikatna, czuła na chłód i nieprawdopodobnie przymilna; lubię patrzeć na jej różowy pyszczek blondynki i złote oczy o podwiniętych rzęsach. Śliczne oczy, które tak lubią się uśmiechać! Na ulicy chłopcy oglądają się za nimi. Nieraz gdy rozmawiamy na progu młodszej klasy, gorliwie pracującej, panna Sergent mija nas bez słowa, idąc do siebie, i spogląda tylko swym okiem zazdrosnym i dociekliwym. Jej milczenie mówi nam, mojej nowej przyjaciółce i mnie, że nasza komitywa doprowadza ją do pasji. Ta mała Aimée - ma dziewiętnaście lat, a sięga mi do ucha - paple jak pensjonarka, którą była jeszcze przed trzema miesiącami, i wzrusza mnie swoją potrzebą czułości, przylepnością. Przylepnością! Powstrzymuje się od jakichkolwiek gestów w instynktownej obawie przed panną Sergent i zaciska zziębnięte rączki pod kołnierzem imitującym futro (biedulka nie ma pieniędzy, tak jak tysiące jej podobnych). By ją obłaskawić, staram się być łagodna, co przychodzi mi bez trudu, i wypytuję ją, rada, że mogę na nią patrzeć. A ona mówi, ładna mimo czy też może właśnie dzięki swej nieregularnej buzi. Kości policzkowe są trochę zbyt wystające, nosek krótki, nieco zbyt mięsiste wargi tworzą śmieszny kącik z lewej strony, gdy się śmieje - lecz za to co za wspaniałe oczy koloru złota i co za cera, delikatna, lecz tak odporna, że nie sinieje od mrozu. A ona mówi i mówi - o swoim ojcu, który jest kamieniarzem, o matce, która nie żałuje ręki, o siostrze i o trzech braciach, o ponurej Szkole Wyższej, gdzie woda zamarzała w dzbanku i gdzie wiecznie była senna, bo budzili je o piątej (szczęście chociaż, że nauczycielka angielskiego była dla niej taka miła), i o wakacjach w domu, gdzie kazali jej zajmować się gospodarstwem, bo lepiej, żeby pomogła w kuchni, niż udawała panią; cała ta uboga młodość, którą znosiła tak niecierpliwie i wspomina ze zgrozą, przewija się w jej paplaninie. Malutka panno Lanthenay, twoja gibka postać domaga się i szuka nieznanego sobie dobrobytu; gdybyś nie została zastępczynią dyrektorki w Montigny, zostałabyś może... nie chcę powiedzieć czym. Lecz jakże lubię cię słuchać i patrzeć na ciebie, na ciebie, która masz o cztery lata więcej niż ja, a mimo to czuję się stale twoją starszą siostrą! Moja nowa powiernica mówi mi któregoś dnia, że wcale nieźle zna angielski, co nasuwa mi pomysł wręcz fantastyczny. Pytam tatusia (ponieważ to on zastępuje mi mamę), czy nie zgodziłby się, żeby panna Aimée Lanthenay dawała mi lekcje gramatyki angielskiej. Tatuś stwierdza, że pomysł jest wyśmienity (jak większość moich pomysłów w jego oczach), i aby, jak powiada, „dobić targu", idzie ze mną do panny Sergent. Ta przyjmuje nas z nieprzeniknioną uprzejmością i zdaje się przytakiwać tatusiowi, gdy ten wyłuszcza jej „swój" projekt; lecz ja czuję nieokreślony niepokój, gdyż nie widzę jej oczu. (Bardzo prędko zdążyłam zauważyć, że jej oczy mówią zawsze, nawet wbrew jej woli, to, co myśli, i dlatego z lękiem spostrzegam teraz, że ma je uparcie opuszczone.) Przywołana, panna Aimée zbiega szybko, czerwieni się i powtarza: „Tak, proszę pana" i „Oczywiście, proszę pana", sama nie bardzo wiedząc, co mówi, a ja spoglądam na nią tymczasem, rada z podstępu i rozweselona myślą, że będę ją mieć teraz dla siebie o wiele bardziej, niż gdy wystawałyśmy we drzwiach klasy. Wynagrodzenie: piętnaście franków miesięcznie za dwie lekcje tygodniowo; dla tej biednej nauczycielki, która zarabia siedemdziesiąt pięć franków miesięcznie i musi pokryć z tego koszty utrzymania, jest to gratka zupełnie niespodziewana. Wydaje mi się też, że i ona cieszy się na myśl o częstszych spotkaniach ze mną. W czasie tej wizyty zamieniłam z nią zaledwie dwa czy trzy słowa. Pierwsza lekcja! Czekam na Aimée, która poszła po podręcznik do angielskiego, a potem - do domu! Urządziłam wygodny kącik dla nas obu w bibliotece tatusia: duży stół, zeszyty, pióra i lampa, która oświetla tylko sam stół. Panna Aimée, bardzo zażenowana (dlaczego?), rumieni się, pokasłuje: - No, do roboty, Klaudynko, alfabet znasz, prawda? - Oczywiście, proszę pani, i gramatyki też trochę znam, śmiało mogę zacząć tłumaczyć ten tekścik... wygodnie tu, prawda? - Tak, bardzo wygodnie. - Czy panna Sergent mówiła z panią jeszcze o naszych lekcjach? - pytam, zniżając nieco głos, jak w czasie naszych pogawędek. - Och, właściwie nie. Powiedziała mi, że to wielka okazja dla mnie i że jeżeli tylko się przyłożysz, nie będę miała z tobą kłopotu, bo jak chcesz, to nauka przychodzi ci bardzo łatwo. - Tylko tyle? To niewiele! Była oczywiście pewna, że pani mi to powtórzy. - Klaudynko, nie próżnujmy! W angielskim mamy tylko jeden rodzajnik... - itd., itd. Po dziesięciu minutach nauki na serio pytam znów: - Nie zauważyła pani, że wydawała się niezadowolona wtedy, jak przyszłam z tatusiem, żeby się umówić o lekcje? - Nie... Tak... Może, ale prawie nie rozmawiałyśmy ze sobą tego wieczoru. - Niechże pani zdejmie żakiet, u tatusia jest zawsze okropnie gorąco. Och, jaka pani szczuplutka, aż strach! A pani oczy tak ładnie wyglądają przy świetle. Mówię tak, ponieważ tak myślę i ponieważ mówienie jej komplementów sprawia mi przyjemność większą, niż gdyby to mnie je mówiono. - Nadal sypia pani w jednym pokoju z panną Sergent? - pytam. Nie mogę znieść myśli o tym, ale co zrobić ? Z innych pokoi wyniesiono już meble, a robotnicy zaczynają zrywać dach. Biedaczka wzdycha: - Cóż poradzę, tak, ale to straszna niewygoda! Wieczorem, o dziewiątej, kładę się prędziutko do łóżka, a ona kładzie się później, ale to jednak krępujące - znamy się przecież od niedawna i nie zżyłyśmy się jeszcze ze sobą. - Och, jakżeż mi przykro za panią! To musi być okropne ubierać się przy niej rano! Za nic na świecie nie pokazałabym się w koszuli komuś, kogo bym nie lubiła. Panna Lanthenay wyciąga z kieszonki zegarek i wzdryga się. - Klaudynko, marnujemy tylko czas! Do roboty! - Tak... Czy wie pani, że mają przyjechać nowi pomocnicy nauczyciela? - Wiem, dwóch. Jutro. - Będzie zabawa! Dwóch kawalerów dla pani! - Och, co ty opowiadasz! Po pierwsze wszyscy ci, których znałam dotąd, byli tacy głupi, że strach; znam już nazwiska tych nowych, co mają przyjechać, tak się śmiesznie nazywają: Antonin Rabastens i Armand Duplessis. - Założę się, że co chwila będziemy miały tych głupków na naszym podwórzu, że niby wejście do chłopców jest zatarasowane. - Klaudyno, to wstyd, nie zrobiłyśmy dziś ani linijki. - Och, to tak zawsze pierwszego dnia. W piątek na pewno pójdzie nam o wiele lepiej, tylko musimy się najpierw wciągnąć. Mimo nieodpartej słuszności tego rozumowania panna Lanthenay, spłoszona własnym lenistwem, do końca lekcji nie popuszcza mi już cugli, po czym odprowadzam ją aż do rogu ulicy. Jest ciemno, zimno i serce mi się ściska na widok tego malutkiego cienia zanurzającego się w ziąb i ciemność, by powrócić do Rudej o zazdrosnych oczach. Przeżyłyśmy w tym tygodniu parę cudownych godzin, bo nas, starsze, wzięto do pomocy przy opróżnianiu strychu; trzeba było znosić książki i różne tam rupiecie. Musiałyśmy się spieszyć, murarze czekali już, aby burzyć pierwsze piętro. Uganiałyśmy się jak szalone po strychu i schodach; wielka Anais i ja, narażając się na awanturę, zapuściłyśmy się aż na schody prowadzące do pokojów nauczycieli, w nadziei, że uda nam się zerknąć wreszcie na tych dwóch nowych, niewidzialnych od chwili ich przybycia. Wczoraj - znalazłyśmy się przed jakimiś drzwiami, które były uchylone - Anais popycha mnie nagle, a ja buch! w te drzwi i otwieram je głową. Parskamy śmiechem i zatrzymujemy się w progu, a była to właśnie sypialnia jednego z nauczycieli, na szczęście pusta; rozglądamy się po niej łapczywie. Na ścianie i nad kominkiem duże oleodruki w banalnej oprawie: Włoszka o bujnych włosach, olśniewających zębach i ustach trzy razy mniejszych od oczu, a jako pendant do tego omdlewająca blondynka w bluzeczce z niebieskimi wstążkami, tuląca do siebie wyżła. Nad łóżkiem Antonina Rabastensa (czterema pluskiewkami przybił na drzwiach swoją wizytówkę) skrzyżowane chorągiewki o barwach rosyjskich i francuskich. Co jeszcze? - umywalka, dwa krzesła, motyle wbite na korek, jakieś romance na kominku i nic więcej. Spoglądamy na to wszystko bez słowa i nagle puszczamy się biegiem na strych w okropnym strachu, by rzeczony Antonin (też imię!) nie wszedł przypadkiem na górę; odgłos naszych kroków na tych zakazanych nam schodach jest tak donośny, że na parterze otwierają się jakieś drzwi od klasy chłopców, ktoś się w nich ukazuje i pyta z komicznym marsylskim akcentem: „A cóż to znowu? Od pół godziny słyszę, że jakieś konie tupoczą po schodach!". Miga nam tylko postać tęgiego bruneta o tryskających zdrowiem policzkach i już jesteśmy na górze bezpieczne... Moja wspólniczka zbrodni mówi do mnie zadyszana: - Gdyby tak wiedział, że byłyśmy w jego pokoju, co? - Nie darowałby sobie, że mu się tak z nami nie powiodło. - Nie powiodło? - powtarza Anais z śmiertelną powagą. - Wydaje się dosyć krzepki na to, żeby mu się z kobietami raczej wiodło. - Ach, ty świntuchu! I znów zabieramy się do opróżniania strychu; co to za rozkosz grzebać się w stertach książek i pism należących do panny Sergent. Oczywiście, zanim je zniesiemy, przeglądamy je najpierw i stwierdzamy, że znajduje się tam Afrodyta Pierre'a Louÿsa i sporo numerów „Journal Amusant". Raczymy się nimi, Anais i ja, mile zachęcone rysunkiem Gerbaulta Kulisy, panowie we frakach podszczypują tancerki z opery, w trykotach i króciutkich spódniczkach, które bronią się i piszczą. Reszta uczennic zeszła już na dół, na strychu jest ciemno, a my nie możemy oderwać się od rysunków Alberta Guillaume'a, i to jakich! Pękać ze śmiechu! Nagle podrywamy się, gdyż ktoś otwiera drzwi i pyta, ziejąc czosnkiem: „Kto to tak hałasuje na schodach, hę?". Podnosimy się z godnością i obładowane książkami mówimy z powagą: „Dzień dobry panu", opanowując nieprzytomną ochotę do śmiechu. To ten grubas, pomocnik nauczyciela, o wesołej twarzy, którego widziałyśmy przed chwilą. Ponieważ jesteśmy wyrośnięte i wyglądamy na szesnastolatki, wycofuje się z przeprosinami: „Proszę mi wybaczyć". Za jego plecami wykonujemy bezgłośny taniec i stroimy diabelskie miny. Spóźniamy się na dół; dostajemy burę; panna Sergent pyta mnie: - Co wyście tam robiły tak długo? - Układałyśmy książki do znoszenia. I kładę przed nią ostentacyjnie stertę książek ze śmiałą Afrodytą i numerami „Journal Amusant" na wierzchu. Dostrzega je natychmiast; jej czerwone policzki robią się jeszcze czerwieńsze, zaraz jednak odzyskuje pewność siebie i wyjaśnia: - Ach, to książki pana nauczyciela, wszystko się tam pomieszało na tym wspólnym strychu, zaraz mu je oddam. I na tym kończy się łajanie; żadnej kary dla nas obu. Wychodząc, trącam łokciem Anais, której małe oczka mrużą się od śmiechu. - Ma wygodę z tym nauczycielem, co? - Głupi by uwierzył, że to on zbiera te świństwa. Takie niewiniątko, pewno jeszcze myśli, że to bocian dzieci przynosi! Gdyż nauczyciel jest to wdowiec smutny i bezbarwny, którego obecności prawie się nie dostrzega - prosto z klasy idzie do siebie. W następny piątek mam drugą lekcję z panną Aimée Lanthenay. - Czy nowi pomocnicy nauczyciela zaczęli się już do pani umizgać? - pytam. - Och, Klaudynko, właśnie wczoraj przyszli „złożyć nam swoje uszanowanie". Jeden jest zabawny i w pretensjach: Antonin Rabastens. - Zwany „perłą Canebière" ; a drugi? - Chudy, ładny, twarz interesująca. Nazywa się Armand Duplessis. - Byłoby grzechem nie dać mu przydomka „Richelieu". - Który mu już zostanie pośród uczniów, ty niedobra! - śmieje się panna Lanthenay. - Ale cóż z niego za dzikus! Odpowiada tylko „tak" albo „nie". W świetle lampy moja nauczycielka angielskiego wydaje mi się tego wieczoru czarująca. Jej kocie oczy błyskają złotem, szelmowskie, pieszczotliwe, i zachwycam się nimi, choć zdaję sobie sprawę, że nie są ani dobre, ani szczere, ani pewne. Lecz iskrzą się takim blaskiem w jej świeżej buzi, a ona wydaje się tak szczęśliwa w tym ciepłym pokoju, do którego wszelkie głosy docierają przytłumione, że gotowa jestem pokochać ją całym swoim nierozważnym sercem. I owszem, wiem o tym bardzo dobrze i nie od dziś, że moje serce jest nierozważne, lecz to, że wiem, nie powstrzymuje mnie wcale. - A Ruda nic pani ostatnio nie mówiła? - Nie, jest nawet dosyć miła i wcale nam chyba nie ma za złe naszej zażyłości, tak jak ty myślisz. - Fiuu!... Nie widzi pani jej oczu! Nie są takie ładne jak pani, ale za to bardziej złe... Och, moja malutka panno Aimée, jaka pani jest śliczna!... Czerwieni się mocno i rzuca bez najmniejszego przekonania: - Cóż za postrzeleniec z ciebie, Klaudynko, wszyscy tak mówią i ja też zaczynam w to wierzyć. - Wiem, że wszyscy tak mówią, ale co z tego? Cieszę się, że jestem z panią; niech mi pani opowie o swoich wielbicielach. - Nie mam żadnych wielbicieli! Wiesz, wydaje mi się, że tych dwóch nowych będziemy widywać dosyć często; Rabastens robi na mnie wrażenie „światowca" i ciągnie zawsze Duplessisa ze sobą. A nie wiem, czy ci mówiłam, że sprowadzę pewno do internatu swoją siostrę. - Co mi tam pani siostra! Ile ma lat? - Mniej więcej w twoim wieku, parę miesięcy młodsza, w tych dniach skończy piętnaście. - Może się podobać? - Nie jest ładna, zobaczysz sama: trochę nieśmiała i dzika. - Tylko jej tu jeszcze brakowało! A wie pani, widziałam Rabastensa, jak byłam na strychu. Naumyślnie tam przyszedł. Akcencik to on ma, ten grubas!... - Tak, ale wcale nie jest taki brzydki... Ale Klaudynko, jak ci nie wstyd! Do roboty! Przeczytaj ten kawałek i przetłumacz mi go. Na próżno się jednak gniewa, nauka nam nie idzie. Przy pożegnaniu całuję ją. Nazajutrz w czasie przerwy - chcąc mnie wprawić w osłupienie, Anais wytańcowywała właśnie przede mną jakiś obłąkańczy taniec, zachowując przy tym swój chłodny i nieprzenikniony wyraz twarzy - w furtce prowadzącej na dziedziniec ukazują się nagle Rabastens i Duplessis. Na nasz widok, a byłyśmy we trzy, Marysia Belhomme, Anais i ja, ci panowie kłaniają się, a my chłodno odwzajemniamy im ukłon. Wchodzą do dużej sali, gdzie nasze panie poprawiają zeszyty, i zaczynają z nimi rozmawiać i śmiać się. Odczuwam nagle gwałtowną potrzebę wzięcia kapturka, który został na ławce, i wpadam do klasy, otwierając raptownie drzwi, jakbym nie domyślała się wcale, że ci panowie mogą tam być; na progu zatrzymuję się, udając zmieszanie. Panna Sergent osadza mnie na miejscu lodowatym: „Spokojnie, Klaudyno", i wycofuję się na palcach; lecz zdążyłam dojrzeć, że panna Aimée Lanthenay śmieje się, gawędząc z Duplessisem, i wdzięczy się do niego. Poczekaj, smętny trubadurze, jak nie jutro, to pojutrze dostanie ci się jakaś piosenka, parę łatwych kalamburów czy przezwisko, to cię oduczy umizgać się do panny Aimée. Ale... cóż to znowu? Wołają mnie? To się nazywa mieć szczęście! Wracam do klasy z uległą miną. - Klaudyno - wyjaśnia panna Sergent - proszę nam to zaśpiewać. Pan Rabastens też uprawia muzykę, nie jest w niej jednak tak biegły jak ty. Jaka jest miła! Co za nagła zmiana! „To" jest arią z Chalet, nudną śmiertelnie. Nic nie pozbawia mnie głosu równie skutecznie, jak konieczność śpiewania przy obcych; toteż śpiewam czysto, lecz głosem śmiesznie drżącym, który jednak, dzięki Bogu, pod koniec przestaje drżeć. - Ach, podziwiać, podziwiać, co za muzykalność! Protestuję, w duchu pokazując mu język, jenzyk, jak by to on powiedział. I wracam do moich dziewczontek (to jest zaraźliwe), które przyjmują mnie jadowicie. - Och, moja droga - zgrzyta wielka Anais - mam nadzieję, że będziesz teraz w łaskach. Niewątpliwie zrobiłaś na naszych panach piorunujące wrażenie i nieraz ich tu jeszcze zobaczymy. Jaubertówny chichoczą pod nosem z zazdrości. - Dajcie mi święty spokój, jest się też o co wściekać, że trochę pośpiewałam. Rabastens pochodzi z południa, z popołudnia nawet, nie znoszę tej rasy, a co do Richelieugo, jeżeli będzie się tu często zjawiał, to na pewno nie dla mnie. - A dla kogo? - Dla panny Aimée! Pożera ją oczami. - Słuchaj no - szepcze Anais - jeżeli to nie o niego jesteś zazdrosna, to w takim razie o nią... Ta Anais! Wszystko dojrzy, a czego nie dojrzy, to sobie dośpiewa! Nauczyciele znów pojawiają się na dziedzińcu, Antonin Rabastens w lansadach i ukłonach, tamten drugi nieśmiały, niemal nasrożony. Najwyższy czas, żeby sobie poszli, niedługo już dzwonek, a ich chłopaki wrzeszczą na sąsiednim podwórzu, jakby ich kto wsadzał do wrzącej wody. Rozlega się dzwonek, a ja mówię do Anais: - Słuchaj no, już dawno nie było u nas delegata; bardzo bym się dziwiła, gdyby się nie zjawił w tym tygodniu. - Przyjechał wczoraj i więcej niż pewne, że i do nas wsadzi swój nochal. Dutertre, delegat kantonalny, leczy poza tym dzieci z przytułku, które w większości chodzą do naszej szkoły. Ta podwójna funkcja daje mu prawo do wizytacji i Bóg świadkiem, że umie z tego prawa korzystać! Niektórzy twierdzą, że panna Sergent jest jego kochanką; bo ja wiem? Za to mogłabym się założyć, że pożycza mu pieniędzy; kampanie wyborcze to droga rzecz, a Dutertre, chociaż golec, uwziął się - mimo ciągłych niepowodzeń - żeby zająć miejsce tego starego kretyna, niemowy, ale za to milionera, który reprezentuje w Izbie wyborców z Fresnois. Że ta ruda pasjonatka kocha się w doktorze, tego jestem pewna! Trzęsie się z zazdrości, gdy widzi, jak ociera się o nas zbyt już znacząco. Gdyż, powtarzam, doktor często zaszczyca nas odwiedzinami, przysiada się do nas, zachowuje bardzo swobodnie, zatrzymuje się dłużej przy najstarszych, zwłaszcza przy mnie, czyta nasze zadania, wtyka nam wąsy do ucha, dotyka szyi i mówi nam wszystkim po imieniu (zna nas od dzieciństwa!), połyskując czarnymi oczyma i zębami, które przypominają wilcze kły. Bardzo go lubimy, ale ponieważ wiem, jaki to numer, nie czuję wobec niego żadnego onieśmielenia, co gorszy moje koleżanki. Tego dnia wypada lekcja robót, szyjemy coś tam leniwie, pogadując przy tym cichutko. Zaczyna padać śnieg. Pysznie! Będziemy się bić śnieżkami, ślizgać, wywracać. Panna Sergent patrzy na nas, ale nas nie widzi, pochłonięta myślami. Puk, puk w szybę. Poprzez wirujące pióra śniegu widać Dutertre'a, jak puka, spowity w futra i w futrzanej czapie, ładny przy tym z tymi swoimi błyszczącymi oczyma i zębami, które zawsze pokazuje. Pierwsza ławka (ja, Marysia Belhomme i wielka Anais) zaczyna się wiercić. Ja poprawiam włosy, Anais przygryza wargi, żeby były czerwieńsze, a Marysia przyciąga pasek o jedną dziurkę; siostry Jaubert składają ręce jak dwa obrazki od pierwszej komunii: „Otom przybytek Ducha Świętego". Panna Sergent tak gwałtownie poderwała się, by otworzyć, że aż wywróciła krzesło i stołeczek; widząc ten popłoch, skręcam się ze śmiechu, a Anais korzysta z poruszenia, szczypie mnie, robi diabelskie miny i zajada węgiel do rysowania i gumkę. (Nic nie pomagają zakazy, stale pełne ma kieszenie i usta oprawek od ołówków, ohydnej czarnej gumki, węgla rysunkowego i różowej bibuły; kreda, grafit, wszystko to zapycha jej żołądek; na pewno od tego dziwacznego pożywienia ma taką cerę szarą i ziemistą. Ja chociaż jadam tylko bibułkę od papierosów, i to wyłącznie jednej marki. Ale wielka Anais rujnuje gminę, która dostarcza nam materiałów piśmiennych, gdyż co tydzień domaga się nowych „dostaw", tak że nawet z początkiem roku władze miejskie założyły protest.) Dutertre otrząsa śnieg z futra, jakby z własnej sierści; panna Sergent promienieje na jego widok taką radością, że zapomina nawet upewnić się, czy nie mam jej na oku; doktor żartuje z nią, jego dźwięczna i szybka mowa górala rozgrzewa klasę. Sprawdzam, czy mam czyste paznokcie, i efektownie układam włosy, gdyż wizytujący zerka przede wszystkim w naszą stronę; cóż, mamy już te piętnaście lat i jeżeli nawet na twarzy wyglądam młodziej, figurę mam osiemnastolatki. A włosy warto, żebym pokazała, tę ruchliwą, falistą szopę, która, zależnie od oświetlenia, raz jest ciemna, a raz wpada w złoto i wcale niebrzydko kontrastuje z brązowym kolorem oczu; mimo że kręcone, włosy sięgają mi poniżej pasa; nigdy nie nosiłam warkoczy ani koka, od koków dostaję migreny, a warkocze zbyt ściągają włosy i nie jest mi w nich dobrze; jak gramy w „dwa ognie", żeby nie być celem zbyt łatwym, zbieram włosy i wiążę je w koński ogon. Ostatecznie, czy tak nie jest ładniej?
|