"The Boxer" jest logiczną kontynuacją fascynacji elektroniką lidera Bloc Party. Okereke opuszcza tonący statek pod nazwą "Intimacy" i w przebraniu didżeja serwuje solowy debiut będący najdramatyczniejszym pokłosiem "new rock revolution" od czasu "ambientowej" płyty Black Rebel Motorcycle Club. W zamierzchłych czasach cała Polska śpiewała nieśmiertelny przebój L.O. 27 "Mogę wszystko". Śledząc uważnie losy frontmanów zespołów, z których na początku ubiegłego dziesięciolecia media zrobiły bogów dochodzę do wniosku, że większość z nich refren Kuby Molędy uczyniło swoim artystycznym credo.
Tonący brzytwy się chwyta, a przyznać trzeba – Kele spada z wyjątkowo wysokiego konia. W 2005 roku wydał z Bloc Party genialne "Silent Alarm", które brzmiało jak brawurowe połącznie Gang Of Four i starego U2 (plus najlepsza sekcja rytmiczna ze wszystkich popularnych wtedy kapel). Potem było "A Weekend In The City" z pierwszymi przejawami żenady oraz "Intimacy", które w 2008 roku wydawało się ostatecznym uderzeniem Brytyjczyków w dno. Jeżeli wtedy w ramach masowej akcji pastwienia się nad ostatnim longplay'em Bloc Party wszyscy przypuszczali, że gorzej już być nie może – teraz rzeczywistość przerasta wyobraźnię.
"The Boxer" łączy koncepcję didżejskiego, niby w stylu Chemical Brothers setu (nostalgia za "Believe"?) z czymś brzmiącym jak domorosłe remiksowanie wstydliwych odrzutów Bloc Party i być może także misternym planem załapania się na eurodance'ową modę.