Ta strona wykorzystuje pliki cookies. Korzystając ze strony, zgadzasz się na ich użycie. OK Polityka Prywatności Zaakceptuj i zamknij X

JERZY DUDEK (LIVERPOOL FC) UWIERZYĆ W SIEBIE NOWA

06-03-2012, 8:33
Aukcja w czasie sprawdzania nie była zakończona.
Cena kup teraz: 14.99 zł     
Użytkownik Jerry17th
numer aukcji: 2119612209
Miejscowość Chorzów
Wyświetleń: 37   
Koniec: 14-03-2012 18:13:16

Dodatkowe informacje:
Stan: Nowy
info Niektóre dane mogą być zasłonięte. Żeby je odsłonić przepisz token po prawej stronie. captcha


Autobiografia


okladka JERZY DUDEK
“Uwierzyć w siebie. Do przerwy 0:3”
współpraca: Dariusz KUROWSKI

Zysk i S-ka Wydawnictwo, 2005
(WYBRANE FRAGMENTY)


Kiełbachy i semafor w górę!

Z okresu występów w kadrze Janusza Wójcika, choć za wiele się nie nagrałem, najlepiej zapamiętałem jego odprawy. Zawsze były żywe, niezwykle barwne, jak i sam trener uchodzący za mistrza mobilizacji. Czekałem na nie z niecierpliwością, tyle się od chłopaków nasłuchałem na ten temat. “Wójt” nie przebierał w słowach, żeby zmobilizować zespół na Hiszpanów.

— To piękni chłopcy, ładnie wyglądają, jak grają na gitarach, gdy świeci słońce. Niech sobie grają, ale nie dzisiaj i nie tutaj w Warszawie. Nam tu nikt, kurwa, nie będzie grał! Bo od grania my dzisiaj jesteśmy. Jedziemy z nimi od samego początku. Kurwa, kiełbachy w górę i do boju!

Nie powiem, zrobiło to na mnie wrażenie, bo czułem się zmobilizowany. Wcześniej takich odpraw nie znałem.

Usiadłem na ławce, co stanowiło dla mnie pewną nowość. Od wielu miesięcy grałem systematycznie w Feyenoordzie. Nie odczuwałem więc specjalnych emocji. Emocje były na boisku. Hiszpanie strzelili dwie bramki, niby ze spalonych. Później się okazało, że to były prawidłowo zdobyte gole. Sędziowie z Rosji, główny i jeden liniowy, byli w bardzo letniej formie. Ale pewien polski działacz nie mógł się ich nachwalić:

— Tych dwóch jest w porządku. Szczególnie główny, to równy facet. Porządnie ich wczoraj ugościłem.

Rozpływał się też w zachwytach nad sędzią liniowym, który trzymał chorągiewkę w górze jak semafor przy każdym dłuższym podaniu Hiszpanów.

Ten “równy facet” z gwizdkiem kilka tygodni później poleciał na mecz pucharowy do Izraela. I trochę zawody mu się pomyliły, bo w stanie wskazującym zaczął tam kierować ruchem na skrzyżowaniu. Federacja od razu go zawiesiła. UEFA też. W Warszawie kierował ruchem na boisku w wiadomy tylko dla siebie sposób. Jednak “Wójt” żadnych uwag do jego pracy nie miał. A tym bardziej gościnny działacz ze związku.

W przerwie wyszedłem na boisko, żeby się trochę poruszać. Nie przypuszczałem, że wejdę w drugiej połowie. Usiadłem znów na ławie i gdzieś po kwadransie trener niespodziewanie powiedział:

— Jurek, grzej się, jak nadarzy się okazja, to zaraz wejdziesz.

To był już praktycznie mecz do jednej bramki. Nam się udało jakoś strzelić gola. Hiszpanie też próbowali, ale semafor był pod kontrolą. Utrzymywaliśmy prowadzenie, gdy Wójcik poszukał mnie wzrokiem i oznajmił:

— Dobra, Jurek, teraz wchodzisz...


Lekcja integracji w “Ski Hut”

Gdy tylko Leo Beenhakker został trenerem Feyenoordu, zawołał kapitana, Jean-Paula van Gastela, i zaproponował, by zabrał gdzieś chłopaków na kolację. Zależało mu na zintegrowaniu zespołu. Poszliśmy do argentyńskiej restauracji. Jadłem wtedy pyszne chudziutkie żeberka na słodko, pamiętam ich smak do dziś. Humory wszystkim dopisywały, więc postanowiliśmy pointegrować się trochę dłużej. Przenieśliśmy się do zaprzyjaźnionego baru “Ski Hut”, wystylizowanego na podobieństwo lokali dla narciarzy. Atmosfera była tam zawsze luźna. Barman potrafił wejść na bar i śpiewać folklorystyczne piosenki. Sam też na niego wchodziłem. I śpiewałem moją ulubioną “Ik heb hier een brief voor mijn moeder”, czyli “Mam list dla swojej mamy”. Nie pierwszy raz spotykaliśmy się tam całą drużyną.

Niektórzy wypili nie tylko jedno piwo za dużo, a integracja przebiegała tak dobrze, że z lokalu wyszliśmy dopiero bladym świtem. Rano ciężko się było zebrać na trening. Miałem malutkie oczki, ale się specjalnie nie martwiłem. Dzień wcześniej doznałem kontuzji łokcia. Wiedziałem, że zamiast treningu wezmę zabiegi u fizykoterapeuty. A inni normalnie musieli wyjść na boisko.

Po treningu van Gastel, potwornie zmęczony, ledwo stał na nogach, zapytał:

— A ty gdzie byłeś?

Powiedziałem zgodnie z prawdą, że mam kontuzję i brałem zabiegi. Jean-Paul strasznie się zdziwił:

— Kontuzja? Boli cię łokieć? Mnie też wszystko boli. Jak razem bawimy się do białego rana, to i razem następnego dnia wychodzimy na trening. A jeśli wiesz, że masz kontuzję i nie będziesz trenował, to nie przychodź na imprezę!

To była pouczająca lekcja integracji. Bo Jean-Paul miał rację. Już nigdy nie popełniłem takiego błędu.



Zaproszenie od Wengera

W grudniu 1998 roku Jan powiedział mi, że Real Madryt szuka bramkarza, bo Bodo Illgner ma kontuzję ręki. Zapytaliśmy trenera Leo Beenhakkera, co o tym sądzi. Przecież pracował w Madrycie i doskonale znał ten klub. Doradził, żeby lepiej zapomnieć o Realu.

- Presja wyniku jest tak ogromna, że ciężko grać. A prezes chaotyczny i niezorganizowany. To przeszkadza w utrzymaniu klubu na najwyższym poziomie - powiedział.

Ale nawet gdybym się zdecydował na grę w Madrycie, Leo i tak by mnie nie puścił. Walczyliśmy o mistrza i transfer nie wchodził w rachubę.

Rok później podobno interesowała się mną Barcelona. Szukała następcy Holendra Ruuda Hespa. Problem polegał na tym, że w klubie ścierały się poglądy pięciu osób z kierownictwa. Każdy miał inną koncepcję budowy drużyny. W tym i obsady bramki. Gdy jeden stawiał na Dudka, twierdząc, że jest dobry dla Barcelony, dwóch innych od razu przedstawiało swojego kandydata. Z Barceloną strasznie ciężko było negocjować, bo zbyt wielu ludzi podejmowało tam decyzje.

Słyszałem jeszcze coś na temat Manchesteru United. Ale Ferguson powiedział, że jestem ciut za niski, potrzebuje dużo wyższego bramkarza. I miesiąc później ściągnął Fabiena Bartheza, który jest o półtorej głowy niższy ode mnie…

Najbardziej konkretna była propozycja z Arsenalu. Dlatego w maju 2001 roku wsiadłem z Janem w samolot i polecieliśmy do Londynu na zaproszenie trenera Arsene Wengera (prezes Feyenoordu o wszystkim wiedział). Mieliśmy obejrzeć klubowe obiekty i porozmawiać o warunkach ewentualnego kontraktu. Pojechaliśmy do ośrodka treningowego Arsenalu. Zaufany taksówkarz, który nas wiózł, zadzwonił na bramę z prośbą:

- Już nadjeżdżamy, szybko otwieraj, bo wiem, że jest tam mnóstwo dziennikarzy.

I na gazie przemknęliśmy koło nich. Zostałem oprowadzony po ośrodku. Przyznam, że wyglądał imponująco. Już przy wejściu do budynku każdy zawodnik zdejmował… buty i zamieniał je na sportowe obuwie z kauczukową podeszwą, żeby nie niszczyć parkietu. Jako goście dostaliśmy specjalne ochraniacze na obuwie. W ośrodku panowała sterylna czystość, jak w szpitalu.

(...) Wszystko zrobiło na mnie niesamowite wrażenie.

Po godzinie dostaliśmy telefon, że wiceprezes David Dein i pan Wenger już nas oczekują na stadionie Highbury. (...)

Stadion podobał mi się nie mniej niż ośrodek treningowy. Wiedziałem, że czeka na nas mnóstwo dziennikarzy, nie tylko z Anglii. Każda większa holenderska gazeta wysłała za nami do Londynu swojego przedstawiciela. Jan zapytał Deina, co mamy im powiedzieć. Uzgodniliśmy następującą wersję - zostały już ustalone warunki indywidualnego pięcioletniego kontraktu. Teraz będziemy tylko czekali, żeby kluby porozumiały się co do wysokości transferu...



Czy muszę cię codziennie opieprzać?

W sobotę 4 października 2003 roku mieliśmy grać z Arsenalem. Właśnie przegraliśmy z Charltonem 2:3 i strasznie potrzebowaliśmy punktów. Poza tym każdy pojedynek z Arsenalem jest ważny dla Liverpoolu ze względu na prestiż i walkę o najwyższe miejsca w tabeli. W poniedziałek Houllier poprosił mnie na rozmowę i od razu zapytał:

— Jerzy, jak się czujesz?
— Dobrze.

— Jak to dobrze? Wczoraj było bardzo kiepsko!

— Kiepsko? Wydawało mi się, że przy golach miałem małe szanse.

— Gdybyś był w formie, wygralibyśmy 2:0!

Miałem jeszcze w głowie te sytuacje bramkowe i byłem pewny, że przy nich nie zawaliłem. Dlatego odpowiedziałem:

— Jeżeli ktoś uważa, że przy nich zawiniłem, to równie dobrze może mnie obwiniać o wszystkie bramki.

Houllier zaczął krzyczeć:

— Myślisz, że mówię tak specjalnie? Dobrze cię znam i wiem, co powinieneś obronić!

Pomyślałem, że chyba nie warto dyskutować z bossem. Po prostu szef ma zawsze rację!

Następnego dnia, we wtorek, zaczęliśmy trening od wewnętrznej gierki. Nie było w niej żadnej agresywności. Dlatego Houllier przerwał zajęcia po dziesięciu minutach:

— Co wy za popelinę odwalacie? Nie chce się wam grać? Obudźcie się!

A do mnie powiedział:

— Zacznij żyć w tej bramce. Stoisz jak słup soli.

Nie wiedziałem, o co mu chodzi. Co ja miałem robić w bramce, skoro na boisku niewiele się działo? Wybrał mnie, by opieprzyć przy wszystkich za darmo, chyba dlatego że bardzo dobrze mnie znał i liczył, że na to nie zareaguję.

Do końca treningu może strzelili mi jedną bramkę, a może nawet nie. Dostałem takiego ciśnienia, że byłem nie do pokonania. Wszyscy przecierali oczy. W szatni podszedł do mnie Corrigan:

— Boss cię prosi.

Nie wiedziałem po co.

— Znowu? Czego ode mnie chce? Wczoraj się czepiał, rano się czepiał. Niech da mi już spokój.

Gdy wszedłem do jego gabinetu, zaczął ostro:

— Czy ty potrzebujesz, żeby codziennie cię opieprzyć jak dziś?

— Niby dlaczego?

— Bo byłeś taki, jaki powinieneś być zawsze. Czy później ktoś strzelił ci bramkę?

— Nie pamiętam.

— Czy naprawdę muszę cię codziennie opieprzać, żebyś dobrze grał?

— Ale ja nie wiem, o co miał pan pretensje.

— Nieważne o co. Zbudźcie się wreszcie wszyscy. Wiesz, z kim gramy w sobotę?

— Jak mam nie wiedzieć, z Arsenalem.

— I co o tym myślisz?

— Myślę, że będzie w porządku.

— To dobrze. Ty masz ten mecz dla mnie wygrać, rozumiesz?

— Jak tylko będę mógł, to wygram.

— Nie, jak będziesz mógł. Masz wygrać i koniec! Wiesz, jak potrzebne jest nam zwycięstwo? Jaki to ważny mecz?

— Z Arsenalem wszystkie mecze są ważne.

— OK.

Przez następne cztery dni o niczym innym nie myślałem, tylko co będzie, jeśli nie wygramy. A jak, nie daj Boże, puszczę jakąś głupią bramkę? Przecież trener mnie powiesi...

Szlone pomysły Robbie’go Fowlera

Kilka razy pytałem młodych chłopaków wchodzących do szerokiej kadry seniorów Liverpoolu:

— Kto jest waszym idolem? Na kim się wzorujecie? Pewnie na Michaelu Owenie?

Niemal chórem odpowiadali, że nie na Owenie, tylko Robbiem Fowlerze. Nie miałem okazji grać z nim zbyt długo. Ale zapamiętałem jego lewą nogę. Niewielu spotkałem w karierze zawodników, którzy tak fantastycznie potrafili kopać nią piłkę. Odszedł z Liverpoolu wkrótce po moim przyjściu do tego klubu. Nasłuchałem się o Robbiem mnóstwa zabawnych historii.

Kibice na Anfield go uwielbiali. Gdy po kontuzji, dochodząc do pełnej dyspozycji, siedział na ławie, od początku meczu potrafili skandować jego nazwisko. Trudno powiedzieć, czy częściej pojawiał się w tytułach gazet ze względu na piłkarskie umiejętności, czy wesoły tryb życia. Krążyły legendy na temat jego nocnych eskapad po liverpoolskich lokalach.

Robbie miał wielkie poczucie humoru. To jeden z tych zawodników, który razem z Paulem Bosveltem mógłby założyć piłkarski kabaret. Niesamowity kawał zrobił Gérardowi Houllierowi.

Fowler często wyglądał na niewyspanego. Houllier zawsze go wtedy pytał, gdzie był ostatniej nocy. Robbie spokojnie odpowiadał, że nigdzie. Ale boss i tak mu nie wierzył. Wszyscy od razu dorabiali sobie teorię do jego wyglądu. Opinia, że nic nie robi wieczorami, tylko baluje, zaczęła go wkurzać. Któregoś dnia przyszedł na poranny trening w garniturze. Poluzowany krawat, koszula do połowy rozpięta i wyciągnięta ze spodni, rozczochrane włosy. Położył nogi na krześle i poprosił dziewczynę w klubowym bufecie, żeby mu zrobiła tosta i kawę. Każdy, kto go zobaczył, pomyślał to samo:

— Tym razem Robbie przegiął. Przyjechał na trening prosto z imprezy!

Houllier na jego widok dosłownie się zagotował. Wezwał go do siebie i tradycyjnie zapytał:

— Gdzie wczoraj byłeś?

A Robbie swoje, że nigdzie i o dziesiątej grzecznie położył się do łóżka. I żeby jeszcze zdenerwować Houlliera, dodał, że trochę mu się przysnęło i dlatego zdążył włożyć byle jaki garnitur. Ten oczywiście nie chciał go słuchać.

— Zobacz, jak ty wyglądasz.

To był moment, na który Robbie czekał:

— I co z tego, że tak wyglądam. Czy wygląd zawsze musi świadczyć o człowieku?

Houllier w końcu zrozumiał, że Fowler postanowił sobie z niego zakpić. Naprawdę wieczorem poszedł grzecznie spać. A ubrał się tak specjalnie, by pokazać, że pozory mogą mylić.


Jak Świrek chciał lać chojraka

Spodziewałem się ciężkiego meczu. Ale nie myślałem, że będzie najcięższy w tych eliminacjach. Ormianie nas prowokowali, bez przerwy kopali. Sędzia naprawdę pozwalał im na zbyt wiele, mimo że w drugiej połowie dwóch zdążył wyrzucić z boiska. Aż doszło do absurdalnej sytuacji. Ktoś kopnął Jacka Bąka i zaczęła się ogólna bijatyka. I w końcu “Bączek” zobaczył czerwoną kartkę razem z jednym Ormianinem. Mecz zakończył się remisem 1:1 i dopiero zaczęły się dziać cuda.

Zostałem wylosowany do kontroli antydopingowej razem z Piotrkiem Świerczewskim. Z drużyny armeńskiej też wybrali dwóch. Z tym, że jeden zrobił, co miał zrobić bardzo szybko. A my byliśmy tak odwodnieni, że musieliśmy długo czekać. Dostaliśmy po piwie, które działa moczopędnie. I gdy tak czekaliśmy, Piotrek zaczął rozmawiać po francusku z armeńskim obrońcą, nie pamiętam, jak się nazywał. Z każdą minutą mówili coraz głośniej. W końcu zaczęli na siebie krzyczeć. Zapytałem “Świrka”, o co chodzi. Był strasznie nabuzowany.

— Ten chojrak myśli, że z kim niby ma do czynienia? Że będzie mnie tu straszył? Że jeszcze dwa słowa, to stąd nie wyjedziemy?

Tamten powiedział, że zaraz nas wywiozą ze stadionu i zakopią! Już z Armenii nie wyjedziemy. “Świrkowi” dwa razy nie trzeba było powtarzać. Chciał wstawać i go lać. Aż przedstawiciel komisji antydopingowej ze Szwajcarii poprosił, żebym ich uspokoił.

Przyszedł Boniek i zakomunikował, że dłużej nie mogą czekać. Jadą autokarem na lotnisko odprawić szybciej bagaże. A my dojedziemy później. Prosiłem go, żeby się nie wygłupiał, niech jeszcze chwilę zaczeka. Kroi się awantura i może nas żywych nie zobaczyć, jak zostaniemy sami na stadionie. Nie chciał słuchać. Uspokajał, że nic się nie wydarzy, a samochód już na nas czeka. I dał na koniec dobrą radę:

— Jak już wypiliście wszystko i nie pomogło, polejcie nogi zimną wodą. To niezawodny sposób. Zaraz wam się zachce.

No to polaliśmy i po kilku minutach wreszcie coś poczułem. Zrobiłem, co trzeba, do specjalnej buteleczki. A “Świrek” nic. Zdążyłbym jeszcze pojechać z całą ekipą, ale poprosił, żebym z nim został do końca. Po jakimś czasie w końcu i Piotrkowi się udało.

Przed odjazdem posłali sobie z tym Ormianinem kilka wiązanek na pożegnanie. Wsiedliśmy do podstawionej wołgi ze Zdzisiem Kręciną i pojechaliśmy na lotnisko. W centrum miasta nie paliła się żadna lampa na ulicy. Przez 20 minut, bo tyle jechaliśmy, ręce mi się trzęsły. Taki byłem przerażony. Cały czas się zastanawiałem, czy ktoś nas za chwilę nie zatrzyma, nie wyciągnie z samochodu i rzeczywiście gdzieś nie zakopie. Nigdy przyjazd na lotnisko nie sprawił mi tyle radości, co wtedy w Armenii.


Awantura o Iwana

Absencja w kadrze Tomka Iwana natychmiast stała się tematem dyżurnym. Spotkaliśmy się w pokoju Tomka Hajty, by podjąć decyzję we własnym gronie. Próbowaliśmy znaleźć jakiś kompromis. W powietrzu czuło się napięcie. (...)

Zapytaliśmy Engela, dlaczego nie chce zabrać Iwana do Korei. Stwierdził, że powołanie każdego zawodnika musiał uargumentować Radzie Trenerów PZPN. Powiedzieć, na jakiej podstawie zabiera go na mistrzostwa. Iwan na początku rundy wiosennej złapał kontuzję, później miał problemy z wywalczeniem stałego miejsca w składzie. Mimo to grał w reprezentacji. Ale ponieważ jego sytuacja w klubie się nie zmieniała, trener nie mógł już dalej powoływać go na kredyt. Po tym, jak w prasie skomentowano kupno numerów jako oficjalne zakończenie selekcji, czyjeś głowy musiały polecieć, żeby udobruchać media i Radę Trenerów.

Nie wytrzymał Tomek Hajto i zaczął kwestionować wybór niektórych zawodników.

- Jak na treningu zaczyna się żonglerka, jednemu każę stanąć z boku, bo to dla niego za trudne ćwiczenie.

Engel się zdenerwował.

- Trochę się, kolego, zagalopowałeś! To już jest wkraczanie w moje kompetencje.

Oczywiście zgodziliśmy się z tym. Nikt tak naprawdę nie chciał się wtrącać do pracy trenera. Zależało nam tylko na poprawieniu atmosfery w drużynie, która po tych decyzjach zepsuła się strasznie. Pewnie ktoś nie uwierzy, jak to możliwe z powodu jednego zawodnika. Ale naprawdę możliwe. Oczywiście trener odpowiadał za zespół i miał prawo podejmować decyzje, jakie chciał. Jednak z drugiej strony nie powinny one rozbijać drużyny. W reprezentacji atmosfera jest czasami ważniejsza od samych treningów. Jeśli spotykamy się tylko kilka razy w roku, powinniśmy się znakomicie rozumieć. Nie ma czasu, jak w klubie, na rozwiązywanie konfliktów. Dlatego powiedziałem, że czuję się trochę oszukany. Trener był zaskoczony:

- A dlaczego?

- Bo w kwietniu przed przegranym meczem z Rumunią sam pan mówił, żeby się nie przejmować tą całą nagonką. Że nie damy się zastraszyć i na pewno sobie poradzimy. I obiecywał, że jeśli nikomu nic się nie stanie, pojedziemy do Korei wszyscy, jak tu siedzimy. Dobierzemy najwyżej kilku młodych chłopaków.

Engel jeszcze raz powtórzył, że ma nad sobą Radę Trenerów.

- Naprawdę ta decyzja nie zależała tylko ode mnie. Używałem wszelkich argumentów. Ale nie były na tyle silne, bym mógł wybronić Tomka. (...)

Kiedy spotkaliśmy się w pokoju Hajty, każdy był odważny i zabierał głos. Na spotkaniu z Engelem odzywało się już tylko trzech zawodników. Oprócz mnie i Tomka, jeszcze Piotrek Świerczewski. Reszta, świadomie czy podświadomie, wolała się nie narażać. “Gianni” się wściekł:

- Po co było nam, kurwa, potrzebnych dziewięciu obserwatorów? Jak ja teraz wyglądam w oczach trenera? Co sobie o mnie pomyśli? Ja się wykłócałem, a reszta milczała.

To tylko pogłębiło podziały w zespole i nie wróżyło niczego dobrego przed wyjazdem do Korei.


Ostatnia cena - dwa tysiące dolarów!

Byliśmy strasznie podnieceni, gdy okazało się, że będziemy lecieć do Korei prezydenckim samolotem. Wielki zaszczyt i nobilitacja! Ale tylko do momentu, gdy do niego wsiedliśmy. Okazało się, że ma trzydzieści lat. Próbowano nas pocieszać, że dostał nowe silniki Boeinga. Mimo to widać było, że to latająca historia lotnictwa.

Od razu dobrałem się z Tomkiem Rząsą, “Krzynkiem” i “Kryszałem”, zajmując jeden stolik. Bo siedzenia były poustawiane wokół stolików, co ze względów towarzyskich przy długich podróżach, stanowiło niewątpliwy atut. Natomiast samolot o nazwie “TU 154 M LUX” za wiele a-TU-tów nie miał. Nagle spomiędzy plastikowej obudowy na suficie zaczęła się wydobywać para. W niektórych miejscach kapała woda. Pomyślałem — śmiać się czy bać się?

Ale to nie był jeszcze koniec atrakcji. Przy starcie samolot rozpędzał się, rozpędzał, pas się prawie kończył, a maszyna ciągle nie potrafiła oderwać się od ziemi. Przednie koło się uniosło, ale dwa tylne nadal trzymały się pasa. Tuż przed samym końcem jakimś cudem poderwała się, choć już myślałem, że za chwilę zacznie rozbijać lampy naprowadzające samoloty do lądowania. Później, po rozmowie z pilotami, dowiedzieliśmy się, że samolot był przeciążony. Sam kucharz zabrał pół tony różnych produktów. A pewnie drugie tyle leków dopakował doktor. Trudno się dziwić, że mieliśmy problemy przy starcie.

Szybko okazało się, że wiekowy samolot ma też zalety, bo lot przebiegał wspaniale, praktycznie bez żadnych turbulencji. Niestety okazało się, że żre paliwo jak smok. W środku drogi musieliśmy lądować na tankowanie. To było w Rosji, w Nowosybirsku. Ucieszyliśmy się, że po kilku godzinach wreszcie rozprostujemy nogi i odetchniemy świeżym powietrzem. Otworzyły się drzwi. Zaczęły do nich podjeżdżać schody, jednak zatrzymały się kilka metrów od samolotu. I jakiś Saszka za kierownicą rozpoczął negocjacje — za trzy tysiące dolarów podjedzie. Nie dostanie, nie podjedzie. Wiedział, jaką ma siłę przebicia. Musieliśmy zatankować. A to można zrobić tylko po opuszczeniu samolotu przez pasażerów. Takie są przepisy.

Ktoś mu odpowiedział, że zwariował. Za trzy tysiące to wolimy skakać na płytę. Wyskoczyć może by się i udało. Ale później pewnie zabrakłoby w Nowosybirsku gipsu, żeby nas wszystkich poskładać. Wyjście było kilka metrów nad ziemią, dlatego Saszka spokojnie czekał na rozwój wypadków. W końcu zaproponował:

— Moja ostatnia cena — dwa tysiące dolarów.

Cóż robić, trzeba było płacić. Zdzisiu Kręcina tłumaczył, że PZPN chciał uregulować przed wylotem wszystkie płatności za paliwo przelewami. Ale Rosjanie od razu wyjaśnili, że muszą zobaczyć żywą gotówkę. Dlatego zabrał ze sobą walizkę z pieniędzmi, jak w gangsterskich filmach. I musiał jeszcze wyciągnąć z koperty dwa tysiące ekstra, żebyśmy mogli wyjść z samolotu. W końcu schody podjechały i stanęliśmy na gościnnej rosyjskiej ziemi.


Mój największy kibic

Jak wchodziłem na podest do papieża, o mało nie dostałem zawału. Pewnie nie starczyłoby skali, by zmierzyć, jak w tym momencie skoczyło mi ciśnienie. Zacząłem dopytywać się “Zielka”:

— Jacek, co ja mam powiedzieć papieżowi? A może ty wręczysz koszulkę?

Uspokajał mnie, jak mógł:

— Nic się nie martw. Tylko spokojnie.

Gdy byłem już przed papieżem, do końca się chyba nie kontrolowałem. Niech się schowają wszystkie przedmeczowe stresy w porównaniu z tym momentem. Byłem dosłownie zagotowany. Jakoś z siebie wykrztusiłem:

— Witam, Ojcze Święty.

I pocałowałem papieża w rękę. Pokazałem koszulkę reprezentacji Polski z numerem 1 i nazwiskiem Wojtyła, dodając szybko:

— Przyjechaliśmy do Watykanu jako delegacja polskiej piłki. Tu mam taki skromny prezencik. Ojciec Święty jest dla nas zawsze numerem jeden!

Papież popatrzył tylko na nas i pokiwał głową. Zrobił ręką znak krzyża, ale wydaje mi się, że nic nie powiedział. Przynajmniej niczego nie dosłyszałem. Widać, że był już zmęczony. Kiepska kondycja na więcej mu nie pozwalała.

Do papieża zbliżał się Jacek. Ja powinienem już odejść, ale byłem tak zszokowany, że prawie zderzyliśmy się głowami z “Zielkiem”, i szybko jeszcze raz pocałowałem Ojca Świętego w rękę. Stanąłem z boku i w kółko sobie powtarzałem:

— To jest niemożliwe, to jest niemożliwe… Szkoda, że moja mama albo babcia nie mogą tego widzieć.

Oczywiście zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie z papieżem. I po chwili wyjechał z sali swoim wózkiem na odpoczynek. A my spotkaliśmy się z działaczami Solidarności. Lech Wałęsa powitał Kazimierza Górskiego słowami:

— Panie Kazimierzu, jakąś wspólną fotkę musimy sobie zrobić. A kiedy ta reprezentacja zacznie grać jak za pańskich czasów? Może warto by było znów usiąść na ławce trenerskiej?

Górski z typowym dla siebie spokojem odpowiedział:

— Panie Lechu, na pewno dobre czasy niedługo nadejdą. To róbmy szybko te fotki, bo mnie nogi bolą.

Uświadomiłem sobie, że w towarzystwie pana Kazimierza, jednego z ostatnich niekwestionowanych autorytetów polskiej piłki, miałem okazję spotkać się z papieżem, moim wielkim autorytetem. I jak te dwie wspaniałe osoby, z zachowaniem wszelkich proporcji, wiele łączy. Trener Górski, podobnie jak Ojciec Święty, potrafi prostymi słowami trafić w sedno. Mówi krótko, ale dobitnie. I jednego, i drugiego słucha się z przyjemnością.

Polski ksiądz pracujący w radiu watykańskim poprosił mnie o wywiad. Gdy odpowiedziałem na jego pytania, niespodziewanie zagadnął:

— Czy wiesz, ilu Liverpool ma w Watykanie kibiców? Jak gracie mecz, wszyscy się tu modlimy na kolanach za ciebie i drużynę! A największym twoim kibicem jest papież!!!

Prawie się rozpłakałem. Cały się trząsłem z wrażenia.


Nawet klawisze oszaleli

Gdy chłopaki w szatni zobaczyli, jak odebrałem większą partię listów, poradzili, żebym się tak nie przejmował. Prośby o pieniądze dostają wszyscy zawodnicy Liverpoolu. Nie tylko od kibiców. Także od różnych fundacji. Zawsze staram się im wysłać pamiątki z moim autografem. Wiem, że sprzedadzą je na aukcji i pieniądze pójdą na szczytny cel.

Najbardziej zwariowany list dosłałem po meczu z Manchesterem United. Jego autor twierdził, że światem steruje ekipa, która elektro-biomechanicznie przesyła impulsy wpływające na człowieka. Pod ich wpływem popełnia on błędy i może popaść w depresję. Ta zmowa wymierzona jest w ludzi odnoszących sukcesy. Chciał mi podpowiedzieć, jak mam się tego ustrzec. List miał objętość dwudziestu kartek formatu A4. Przestraszyłem się i szybko go wyrzuciłem.

Otrzymałem też niezwykły list od matematyka. Przekonywał, że jest w stanie wyliczyć, w który róg będzie uderzany rzut karny. Dzięki temu może poprawić moją skuteczność ich obrony nawet o 60-70 procent! Wszystko zapisane odpowiednimi wzorami. Jeśli tylko kupię od niego pomysł, dosłownie nikt nie będzie mi w stanie strzelić karnego. Przedstawił ofertę z gwarancją! Gdyby metoda się nie sprawdziła, zwróci pieniądze. Już nie pamiętam ile, bo jak to czytałem, tylko się śmiałem. Chyba w Stambule mu udowodniłem, że są jeszcze inne skuteczne metody.

Przychodzi też do mnie mnóstwo normalnych listów od najróżniejszych ludzi. Wszystkie bardzo serdeczne i sympatyczne. Pewna pani napisała:

“Za miesiąc biorę ślub. Mój przyszły mąż jest wielkim fanem pana i Liverpoolu. Czy mógłby mu pan przysłać odznakę tego klubu, w którym jest zakochany?”

Wysłałem odznakę i kartkę z życzeniami wszystkiego dobrego na nowej drodze życia. Dostałem później serię zdjęć pana młodego z tym znaczkiem.

Napisał też do mnie “prawie” znajomy. Mniej więcej tak:

“Ty mnie pewnie nie pamiętasz, ale jestem ze Szczygłowic. No dobra, napiszę ci prawdę. Jestem z Knurowa. A do Szczygłowic tylko przyjeżdżałem. Miałem tam dziewczynę. I wszyscy pokazywali mi, gdzie mieszkałeś. Teraz niestety siedzę za narkotyki. Po prostu wpieprzyłem się w aferę. Ale resocjalizacja idzie mi bardzo dobrze. Każdy popełnia błędy. Mam nadzieję, że wyjdę za dwa, trzy lata. Chciałbym, żebyś mi przysłał jakąś pamiątkę. Bo my tu też gramy w piłkę”.

Wysłałem swoje rękawice i parę zdjęć. Gościu znów napisał po kilku tygodniach:

“Jak dostałem od ciebie odpowiedź, to nawet klawisze oszaleli z radości! Chcieli mi zabrać twoje zdjęcia. Nie wierzyli, że odpiszesz”.

Takie listy sprawiają mi więcej radości, niż gdybym sam dostał od kogoś prezent.


Z kasyna do Stambułu

Skorzystaliśmy z zaproszenia do nowo wybudowanego w Liverpoolu kasyna “Leo”. Właściciel fundował nam jedzenie i picie. Akurat mieliśmy aż dziesięć dni wolnego między meczami, więc termin pasował idealnie. (...)

Po kolacji z lekką nieśmiałością zaczęliśmy podchodzić do stołów. Wielkim fanem kasyna nie jestem. Kilka razy je odwiedzałem głównie po to, żeby się zrelaksować. Dlatego od razu przeznaczałem sobie sumę, którą mogę… przegrać. I wtedy już na luzie siadałem do stołu, nie nastawiając się absolutnie na żadną wygraną. I teraz też miałem pewną gotówkę z góry zapisaną na straty. Usiadłem do stołu z Black Jackiem, który moi koledzy już zdążyli rozgrzać. Muszę przyznać, potrafili rozgrywać partie dobrze taktycznie. Przystąpiliśmy do meczu w ustawieniu — ja w środku, po lewej stronie Milan Baroš z Igorem Bišcanem, a na prawym skrzydle John Arne Riise z Didim Hamannem.

Milan miał tego wieczora ogromne szczęście. Co piąte rozdanie kart biegł obok do stolika z ruletką i stawiał tysiąc funtów na czarne. Osiem razy na dziesięć kulka zatrzymała się na tym kolorze. Tylko odbierał wygraną i wracał do nas.

Mnie poszło jak zwykle, czyli przegrałem to, co miałem przegrać — tysiąc funtów. Stanąłem z boku, obserwując, jak chłopcy sobie świetnie poczynają. Z jednej strony im zazdrościłem, a z drugiej cieszyłem się, że tak im dobrze idzie. Milan wygrywał już 7,5 tysiąca funtów. A Didi po mistrzowsku rozgrywał taktycznie partie, chyba nawet lepiej niż “Rafa” Benitez na boisku. Zaczął też grać za Johna Arne Riise, który poczuł się trochę zmęczony po kolacji (wersja oficjalna — jedzenie było niesmaczne…) i musiał się na pewien czas oddalić do toalety. Zostawił na stole około trzech tysięcy funtów w żetonach. I Didi obstawiał za siebie i jeszcze za niego. A robił to tak dobrze, że gdy Johny wreszcie wrócił, czekał na niego czek na 10 tysięcy funtów!

W grze zostali tylko Milan z Didim i tak rozpracowali stół, że zaczęliśmy ich prosić, by dali już spokój, bo jeszcze kasyno przez nich zbankrutuje. Wreszcie zlitowali się i poprosili o czeki. Milan skasował 7,5, a Didi ponad 30 tysięcy! Gdy wszystko podliczyliśmy, okazało się, że piłkarze Liverpoolu w sumie wygrali około 50 tysięcy funtów. Zaczęliśmy się śmiać, że będziemy mieli teraz zakaz wstępu do tego kasyna. I może lepiej, bo z przybytkami hazardu jest zawsze tak, że jutro możesz stracić wszystko, co zarobiłeś wczoraj. Dlatego nigdy mnie tam nie ciągnie.

Ale drużynie wizyta w kasynie z pewnością wyszła na dobre. Staliśmy się po niej jeszcze lepiej zintegrowaną grupą. A jak bardzo, przekonaliśmy się w Stambule.


Klątwa Gołoty

Mam kilku przyjaciół, prawdziwych fanatyków sportu. Jeżdżą za mną dosłownie wszędzie — i na mecze Liverpoolu, i na spotkania reprezentacji. Jak nie mogą sobie załatwić biletów, staram się im jakoś pomóc. Zawsze mają ze sobą ogromną flagę z napisem — “Tychy”. Była na olimpiadzie, gdy Otylia zdobywała złoto. I na skoczniach, kiedy wygrywał Małysz. Przyjechali z nią i do Stambułu. Dzień przed meczem zadzwonił do mnie Łukasz Jachym, jeden z tych zwariowanych kiboli, i powiedział:

— Przywiozłem tu nowego chłopaka. Czy możesz wyjść, bo ochrona nie chce nas wpuścić do hotelu. Dosłownie na moment. Dwie fotki pstrykniemy i znikamy.

Zszedłem do nich po kolacji. Zrobiliśmy zdjęcia. I na pożegnanie wykonałem gest, ostatnio dość modny — prawą pięścią uderzyłem się w serce. Łukasz zaczął lamentować:

— Coś ty zrobił?! Nie widziałeś Gołoty? Przed swoją walką chodził po ringu, walił się pięścią w klatę, wskazując później na kibiców. I po 53 sekundach było już po nim.

Od razu na niego wskoczyłem:

— Co ty mi tu za bzdury do głowy wkładasz? Przestań opowiadać bajki. W piłce nożnej nie ma nokautów. Ja mam jutro gwarantowane 90 minut w bramce. Do miłego i jak zwykle trzymajcie za nas kciuki. Pa, pa…

Wyszedłem z tego z twarzą. Zapomniałem oczywiście o wszystkim, gdy zacząłem się koncentrować do meczu. Ale dobrze się jeszcze nie zaczął, a Milan już prowadził 1:0. Rzut wolny z lewej strony, Paolo Maldini sam w polu karnym (nie sprawdziło się, niestety, nasze krycie strefą), pięknie uderzył i piłka wylądowała w siatce. Spojrzałem na zegar. Była 53. sekunda. I o czym od razu pomyślałem? O 53. sekundzie Gołoty i tym popularnym geście. Czyli klątwa dosięgła i mnie. A w głowie aż mi huczało:

— Łukasz, ja ciebie i tego twojego kumpla, jak wrócę do Polski, powieszę!

Najpierw musiałem jednak dograć mecz do końca. Strzał Maldiniego był nie do wyjęcia. Piłka bardzo szybka, po koźle dostała jeszcze przyspieszenia. W takich sytuacjach zawsze mam do siebie pretensje, bez względu na okoliczności. Byłem wściekły. Nie zastanawiałem się, czy któryś z obrońców nie pokrył Maldiniego. Emocje zastąpiły rozum i trzeźwą ocenę sytuacji.

— Chłopie, ty musisz takie bronić, szczególnie na początku meczu. Musisz ratować zespół właśnie w beznadziejnych sytuacjach — zacząłem sobie wmawiać, choć naprawdę byłem za krótki, by wyjąć tę piłkę.

Później padła druga bramka. A przed przerwą jeszcze trzecia. Zupełny dramat...


Ale jaja! Zrobiłeś to...

Chyba Pan Bóg, patrząc na te męczarnie w pierwszej połowie, postanowił się nad nami zlitować. I w przerwie zafundował wycieczkę “last minute” na ceremonię wręczania pucharu. A ja miałem jeszcze swoje dodatkowe “last minute” na samym końcu. A teraz patrzył na mnie z góry, gdy wariuję ze szczęścia, i mówił:

— Masz tu, Dudek, nagrodę za swoją nieustępliwość, cierpliwość i wiarę w to, co robiłeś od wielu lat. A przy okazji dostali ją i ci, którzy zawsze w ciebie wierzyli, także po pierwszej połowie w Stambule. Kilkadziesiąt tysięcy na stadionie, miliony w Polsce i w Anglii…

Jakieś pozytywne fluidy musiały natchnąć nas energią, bo przecież tego, co stało się po przerwie, zbyt racjonalnie wytłumaczyć się nie da.

Gdy zobaczyłem, jak Jon Dahl Tomasson odbiera medal za występ w finale, myślałem, że zaraz przywali w zęby prezydentowi UEFA. Tyle miał złości w oczach. Nikt nie lubi przegrywać. A już na pewno Jon. (...)

Trzymałem puchar w rękach, a na szyi miałem złoty medal, lecz ciągle nie mogłem w to uwierzyć.

— Ale jaja! Zrobiłeś to, zrobiłeś — powtarzałem sobie w kółko.

Po raz pierwszy w życiu naprawdę byłem z siebie dumny! Teraz nikt niczego nie może mi zarzucić. I nie muszę się już martwić, co będzie dalej. Spokojnie pojadę na wakacje. A potem? Z tym medalem na szyi za Ligę Mistrzów stać mnie będzie na wszystko.

Byłem tak szczęśliwy, że prawie zrobiłem coś szalonego. Pobiegłem w kierunku trybuny, na której siedzieli znajomi kibice z Tych. I chyba diabeł mnie podkusił, żeby dać im ten puchar na chwilę! Skoro wszędzie za mną jeżdżą, to niech też się nim nacieszą, jak ja. W ostatnim momencie jakaś niewidzialna ręka złapała mnie za koszulkę i usłyszałem głos rozsądku:

— Nie wygłupiaj się, chyba trochę przeginasz!

W końcu pucharu im nie dałem, tylko wziąłem od nich flagę z napisem “Tychy”. Ale po drugiej stronie stadionu zauważyłem innych polskich kibiców. Mieli piękną i wielką flagę z orłem. Rzucili mi ją i biegając po murawie, mogłem podkreślić, że ten finał miał też polski akcent.

Próbowałem wrócić do chłopaków z drużyny, by dalej cieszyć się razem z nimi. Już wtedy otoczyli ich kordonem ochroniarze. Gdy chciałem przejść, jeden złapał mnie i zrobił taką minę, jakby chciał powiedzieć:

— A ty gdzie? Tu tylko piłkarze.

Pokazałem mu na migi, że jestem jednym z nich. Ale dalej mnie trzymał za rękę. Cofnąłem się i przeskoczyłem reklamy, przy których to się działo. Już byłem znów razem z zawodnikami Liverpoolu. Chciałem nawet pokazać medal na szyi:

— Zobacz, ja naprawdę jestem piłkarzem. Zostaw mnie wreszcie w spokoju.

Próbował za mną skakać i pewnie zaczęłaby się zadyma. Ale inny ochroniarz zatrzymał go i przekonał, że zdobyłem ten puchar.


Dzwońcie po ambulans!

Na treningu do wykonania pozostało jeszcze ostatnie ćwiczenie — symulacja sytuacji sam na sam. Połowa zespołu poszła już do szatni. Ochotorena miał piłkę i przekazywał, co będzie robił:

— Idę na ciebie i mogę od razu strzelić. Stoisz pewnie na nogach i starasz się bronić. Ale jak ucieknę w jedną stronę, masz krokiem dostawnym pójść za mną.

I poszedł w prawo. Rzuciłem się, by prawą ręką wybić mu piłkę spod nóg. Zahaczyłem dłonią o trawę. Rękę miałem wyprostowaną w łokciu. Nie wytrzymała takiego przeciążenia i napięcia. Wygięła się w drugą stronę. Nastąpiło zwichnięcie stawu. Nie chcąc przygnieść ręki całym ciężarem ciała, w ostatniej chwili zdążyłem wykonać zwrot i upaść na lewy bark. Gdybym tego nie zrobił miałbym na pewno otwarte złamanie z przemieszczeniem. Nawet boję się o tym pomyśleć.

Kiedy się odwróciłem i zobaczyłem, jak wygląda prawy łokieć, zacząłem wołać doktora. Byłem przekonany, że ręka jest złamana. Zauważyłem panikę wokół siebie. Ochotorena wrzeszczał:

— Doktor, doktor!

W ciągu dwóch sekund przebiegła mi przed oczami cała kariera. Nie zdążyłeś się jeszcze nacieszyć Stambułem, zastanawiałeś się czy odejść, chciałeś odpocząć, to masz złamaną rękę i tyle wolnego czasu, że spokojnie zastanowisz się, co robić dalej!

Łokieć był nienaturalnie wygięty o 45 stopni w drugą stronę! Nie czułem jeszcze żadnego bólu. Ochotorena krzyczał:

— Nie, nie… Niczego nie dotykaj. Wołajcie doktora.

Ale złapałem lewą dłonią za nadgarstek. Zdecydowanym ruchem przekręciłem go do siebie, wpychając kość z powrotem do stawu łokciowego. Usłyszałem tylko odgłos “klik”, upewniając się, że wróciła na swoje miejsce. Zostawiłem prawą dłoń przyciśniętą do pasa i zdołałem powiedzieć:

— Dzwońcie po ambulans!

Przybiegł doktor.

— Nie wiem dokładnie, co się stało, ale wołaj ambulans — powiedziałem.

— Na razie się uspokój.

— Nie “uspokój”, tylko dzwoń po ambulans. Czuję, że stało się coś poważnego.

— Co się stało?

— “Docky”, chyba złamałem rękę w łokciu. Najpierw daj mi się napić. Strasznie chce mi się pić.

— Nie, nie. Na razie nie.

Czułem, że zaczynam tracić świadomość.

— Chyba cię powoli gubię, przestaję cię słyszeć, nie mam na nic siły. Daj mi się napić.

— Nie, nie mogę.

— Dawaj, kurwa, mi się czegoś napić, rozumiesz!

I w końcu dał. Wypiłem od razu pół butelki i jakby wróciło we mnie życie. Doktor później tłumaczył, dlaczego nie chciał mi niczego podać do picia. Bał się, że poziom cukru przekroczy niebezpieczną dla organizmu granicę. Wreszcie mogłem spokojnie odetchnąć. Powiedziałem, że prawdopodobnie złamaną rękę wrzuciłem sobie z powrotem do stawu.

Rozciął mi rękawice, zdjął je i pomógł wstać. Szedłem drobnymi kroczkami, mijając kolejne blade z przerażenia twarze. Powtarzałem pod nosem:

— To już koniec...