Ta strona wykorzystuje pliki cookies. Korzystając ze strony, zgadzasz się na ich użycie. OK Polityka Prywatności Zaakceptuj i zamknij X

JACEK BRZEZINA - WIATR Z PUSTYNI 1939

25-01-2012, 11:30
Aukcja w czasie sprawdzania nie była zakończona.
Aktualna cena: 49.99 zł     
Użytkownik ikonotheka
numer aukcji: 2052177341
Miejscowość Kraków
Wyświetleń: 10   
Koniec: 28-01-2012 20:00:00
info Niektóre dane mogą być zasłonięte. Żeby je odsłonić przepisz token po prawej stronie. captcha

TREŚĆ.


I. Ogród Allacha ^
II. Gouidorn Oaiming ......... 20
■ III. Nśiedżentelmeiiski czyn Stanieją Destroya . . 36
IV. Łysy ca^tawaek
V. I>zii(v/ne te&iiiie doiktotra Baadia 53
VI. Pogodcmy ramek po pooranej nocy 58
VII. Agamt poliltyczmy Wiiełkie,! Brytatni:! .... 66
VIII. Oiichy WBpólndik ?5
IX. JeszicEie o teoriiaich dofctoa-a Baada .... 84
X. Pustynny szlak ^3
XI. Z wilny siteiinog1© Esiaibaila 107
■ XII. Fort Mamgarct 118
XIII. UoSecaika 128
XIV. Michał Kłopot . . ; 141
XV. Pustynia wre . - 1^^
XVI. Piraed pięe™ laty -. I62
XVII. Ciskatwość, małość 'i hamdel bpaniig .... 179
XVIII. Allach poproiwadKi1 191
XIX. FarbSa po-bena 208
XX. Zbrodnia 21&
XXI. Śledsbwo 222
XXII. Fraybysa z puiatym 245
XXIII. Obirońcty Jiałiry 250
XXIV. Wyjaśjnieimla . . " ." 259
XXV. Ol, co aoBitają, i ci co odchody 272



OGRÓD ALLACHA.


Nad „rest housem" -1) w Basrze chwiały się leniwie pierzaste liście palm. W powietrzu wisiał 55-stopniowy upał, przesiągnięty wilgocią ciągnącą od Szat-el-Arabu 2) i Zatoki Perskiej. Otulone cieniem palm miasto spoczy¬wało w popołudniowej drzemce. Na spokojnych wodach chwiały się pękate statki towarowe, w ocienionych kana¬łach i zatoczkach spali w swoich „mahelach" 3) opaleni na ciemny brąz wschodni gondolierzy.
Stanley Destroy wyskoczył z wanny, prychnął niczym młody źrebak i począł wycierać się szorstkim ręcznikiem. Mimo piekielnego upału w pełni odczuwał radość życia. Drugi dzień już spędzał w kraju z „bajki tysiąca i jednej nocy" i jeszcze nie .zdołał ochłonąć z wrażenia. Znał to miasto ze swych dziecinnych lat, kiedy to spędzał wie¬czory nad grubą księgą, mówiącą o fantastycznych przy¬godach i podróżach, księgą baśni i legend. Ileż to razy wędrował wówczas po morzach Południa ze sławnym Sindbadem Żeglarzem; ileż to razy wyruszał z nim na

wmm

dalekie wyprawy w nieznane kraje i wracał z nich właśnie nie gdzie indziej, tylko tutaj — do Basry, miasta bajecz¬nych kolorów i kontrastów...
Z myślą o tych dziecinnych marzeniach zanurzał się teraz w gęstwinę włochatych, wyrastających z grząskiej, "błotnistej ziemi palm, przebiega! wąskimi ścieżkami, wi¬jącymi się wśród kanalików i glinianych, przetykanych suchymi palmowymi liśćmi i słomą chałupek, wtulonych w zieloną gęstwinę lasu. Przystawał na'pałąkowatych mo¬stkach, wodząc spojrzeniem po zwisających nad wodą złotych kiściach daktylowych lub spoglądając za wiotki¬mi, odzianymi w pomarańczowe lub żółte szaty posta¬ciami lubyłek. Zieleń niesionych przez nie na głowach pęków bananów dziwnie kontrastowała z czernią osłania¬jących twarze woalów, srebrne i złote bransolety odbi jały na tle ciemnej, niemal kawowej skóry-.T
A nad tym wszystkim rozbrzmiewał śpiew ptactwa, szum wody i palm...
Stanley włożył niepokalanej białości ubranie, nasu¬nął na tył głowy hełm, przewiesił przez ramię nieodstęp¬ną „leikę" i opuścił gościnne i wygodne progi rest housu. Tym razem nie udawał się do zanurzonego w zielonych lasach palmowych miasta słomianych domków — wyru¬szał na obejrzenie handlowego centrum Basry, a co naj¬ważniejsze starego bazaru, w którego labiryntach, ukry¬tych przed słońcem, przepojonych wilgocią i tajemni¬czością, i dziś można natknąć się na postać bohatera ba¬jek z tysiąca"! jednej nocy, Sindbada Żeglarza, dźwigają¬cego na plecach łysego, o zielonej brodzie Morskiego Star¬ca. Biada temu, kto ich spotka. Wróżą rychłą śmierć!.
Dzielnica handlowa Ashsher i leżący nad samym Szat-el-Arabem port nie przypominały w niczym sąsied-

niego, ukrytego wśród palm miasta. Wśród murowanych domów, hoteli, agencji handlowych i konsulatów nie by¬ło miejsca na śpiewny poszum palm, na złociste błyski daktylowych kiści i kraciaste cienie rzucane przez pie¬rzaste liście. Przyozdobiony białym hełmem z pruskim1 szpikulcem i srebrnymi epoletami policjant regulował ruch spod rozłożystego parasola, wokoło rozlegał się nie milknący wrzask kupców i poganiaczy, skrzyp portowych żurawi, ryk okrętowych syren.
Stanley Destroy przyglądał się temu wszystkiemu z wyraźnym obrzydzeniem. Wiele portów zwiedził w swo¬im niezbyt długim, lecz bujnym życiu i wszystkich jedna¬kowo nienawidził. Kochał wolność i swobodę, nie ogra¬niczoną nudną etykietą, pałkami policjantów lub koloro¬wymi światłami na skrzyżowaniach ulic. Czuł wstręt do współczesnego hałasu i zgiełku.
Toteż z prawdziwą rozkoszą zagłębił się w kamienne, przyozdobione pustymi już dziś wnękami i rzeźbionymi gzymsami mury starego, pamiętającego najświetniejsze czasy miasta, bazaru.
Owionęło go chłodne, przepojone wilgocią powietrze. Grube kamienie odgradzały go od hałasuj Był sam ze swo-jmi wspomnieniami o Sindbadzie Żeglarzu. ~~—"■""■""
Pochłonął go labirynt krętych uliczek i tuneli, oczaro¬wał nastrój legendy i historii miasta, które od swego po¬wstania w VII wieku po Chrystusie aż do ostatnich cza¬sów pławiło się we krwi bezustannych walk o wolność. Czuł się może jak ów pierwszy europejski turysta w Bas-rze, naturalnie Anglik i stuprocentowy londyńczyk John Newbury, który zapędził się w te strony już z końcem XVI wieku... Pragnął, by kamienne nisze zaroiły się pstro¬katym tłumem kupców, by rozbrzmiał wokoło gwar

wschodniego bazaru... pragną! wreszcie natknąć się n^r upiorną postać Sindbada, dźwigającego zielonobrodego
Starca z Mórz...
Napięte jakimś oczekiwaniem nerwy stężały, wysu¬nięta naprzód noga zawisła w powietrzu, fajka wyślizgnꬳa się z otwartych ust i z trzaskiem upadła aa kamienie... Zza kamiennego węgła, pogrążonego w głębokim cieniu rzucanym przez ponure mury, wyłoniła się straszna po¬stać. Długi, upiorny kształt, sięgający niemal kamień- . nych łuków naw, z rozwianą zieloną brodą i strasznymi, wytrzeszczonymi ślepiami...
Stanley nagle oprzytomniał.
— Duch czy nie duch, wszystko jedno, będę strze¬
lał! —■ wrzasnął groźnie,'chwytając za rewolwer.
Upiorna postać zachwiała się i runęła z trzaskiem na ziemię, a na jej miejscu ukazała się zdumionym oczom Stanleya wysmukła postać młodej dziewczyny.
— Straszny z pana człowiek —■ usłyszał sympatycz¬
ny głosik. — Chciał mnie pan zastrzelić...
Schował rewolwer i podniósł leżącą w kurzu fajkę.
„Za głupie żarty należałoby się to pani" chciał już powiedzieć, jednakże przyjrzawszy się lepiej nieznajomej skonstatował, że jest ładna, zgrabna i urocza, wobec cze¬go nie pasujące do dżentelmena słowa uwięzły mu w gar¬dle.
— Ależ broń Boże — bąknął ślizgając się wzrokiem
po jej złocistych, wymykających się spod białego hełmu
włosach. — W ogóle przez głowę mi coś podobnego nie
przeszło...
Uśmiechnęła się z całą świadomością uroku, jakiego
uśmiech ten jej dodawał.
- Nastraszyłam pana trochę. Przepraszam bardzo,

ale uczyniłam to niechcący. Po prostu zaczaiłam się tu¬taj na jednego mojego znajomego i widząc z dala nad¬chodzącego Europejczyka myślałam, że to on, no i... bar¬dzo pana przepraszam...
Wyciągnęła do niego rękę, którą uścisnął zbyt może mocno, stwierdzając równocześnie, że nieznajoma ma śliczne, niebieskie oczy, delikatne ciało i parę piegów na zgrabnym nosku.
— Allan Mac Bride — przedstawił się.
— Margaret Landon...
—• How do you do...
— Można zobaczyć to pani monstrum?
Pochylili się nad leżącym bezsilnie na ziemi upiorem. Trzcinowe tyczki stanowiły szkielet, na którym rozpięte było białe płótno. Pęk poskręcanych, pomalowanych na zielono sznurów imitował brodę, skorupy gęsich jaj —
wyłupiaste oczy.
— Z bliska to nie takie straszne —« tłumaczyła Mar¬
garet — jednakże gdy się niespodziewanie wysunie takie
coś zza węgla, wrażenie robi odpowiednie, tym bardziej
gdy ktoś zna legendę o upiorze Sindbada Żeglarza... Prze¬
konał się pan zresztą na sobie.
Śmiała się, co go trochę złościło-
— Jednak ten ktoś, zamiast którego ja padłem ofia¬
rą... hm (chciał już powiedzieć „głupiego") żartu, jakoś
się nie zjawia.
Margaret wzruszyła ramionami.
— Na drugi raz długo będzie musiał prosić, aż się
z nim znowu gdzieś umówię.
—■ Ach... więc rendez vous...
Zarumieniła się i obrzuciła Stanleya zaczepnym spoj¬rzeniem.

J|

i— Jaki pan domyślny... Ale co właściwie pan tutaj robi? Pierwszy raz pana widzę, a przecież w Basrze i do tego o tej porze roku Europejczycy — to niecodzienne
okazy.
— Turysta, łazik... jak pani widzi. Siedzę drugi dzień
w sławetnej stolicy daktylowej i włóczę się po jej wszyst¬
kich kątach.
—• Na rzece już pan był? Nie... To świetnie, pojedzie pan ze mną na spacer.
Podniósł ze zdumieniem brwi. Nie spodziewał się ta¬kiej propozycji z tamtej strony, w chwili kiedy ją sam zamierzał uczynić. .
— O, widzę, że już się panu Bóg wie co wydaje...
Bardzo się pan myli. Po prostu miałam jechać z owym
„kimś'*, który, jak pan widzi, skrewił i nie stawił się na
miejsce spotkania, ale to nie dowód, że przez niego mam
pozbawić się przyjemności wieczornej przejażdżki. Pan
wszedł mi w drogę, więc musi pan ponosić odpowiedzial¬
ność tego kroku. Zresztą... nie lubię sama jeździć. Zbyt
jest to nudne, no — i należy się również panu rekomr>en-_
sata za ten strach, jakiego mu niechcący napędziłam...
A może pan nie chce przejechać się ze mną?
Podczas gdy w dzień szeroki nurt Szat-el-Arabu za¬pełniony jest brudnymi i skrzypiącymi stateczkami han¬dlowymi, niewiele chyba różniącymi się od tych, które dziesięć wieków wstecz utrzymywały handel między Bas-rą a Chinami czy Zanzibarem — pod wieczór (zapewne niemniej jak 1000 lat temu) rzeka nabierała romantyzmu.
10

Pojawiają się na niej długie łodzie przypominające gon¬dole weneckie lub pirogi indyjskie, w których dojrzeć można przytulone do siebie pary lub usłyszeć wesołe okrzyki wybierającego się na piknik towarzystwa...
Stanley Destroy albo Allan Mac Bride wraz ze swoją niesjrodziewaną towarzyszką znaleźli się nad brzegiem rzeki w chwili, gdy czerwona kula słoneczna, zawisła nad postrzępioną kreską lasów palmowych, spłaszczyła się, rozlała i, jak zdmuchnięta przez powiew wiatru, zni-.kła nagle, strzeliwszy raz jeszcze ku górze, na pożegnanie zdawałoby się, smugą złocistych promieni. Nad światem zaciążyło czarne, przygniataja.ee bezpośrednią bliskością niebo. Jeszcze nie zdążyły zgasnąć różowe zorze słonecz¬ne a już gwiazdy, olbrzymie swoją południową wielko¬ścią, poczęły mrugać ku sobie, igrać i pląsać na firma¬mencie.
Wśród mrowia kiwających się u drewnianego mola
,maheli" odbijała z dala smukłością linii i niepokalaną
bielą kadłubu motorówka, ozdobiona małą chorągiewką
0 barwach brytyjskich.
Margaret wskoczyła do niej pierwsza, odtrącając wy¬ciągniętą usłużnie ręką nie mniej niż motorówka niepoka¬lanie białego marynarza, którego piegowata fizjonomia
1 rudy zarost na "wielką odległość zdradzały anglo-saskie
pochodzenie.
Stanley zatrzymał się niezdecydowanie na brzegu, spo¬glądając z pewrtvm zaniepokojeniem na trzepoczącą się brytyjską chorągiewkę,
— Czemu pan nie wsiada? Myślał pan, że pojedzie¬my zwykłym „mahelem"? — zaśmiała się, — Na to je¬stem już zbyt wygodnicka. Dziwi pana ta łódź? Prawda... zapomniałam powiedzieć, że jestem córką tutejszego bry-
11



tyjskiego konsula generalnego. Niemal oficjalna osoba ze mnie. Trzeba się mieć na baczności — pogroziła mu pal¬cem.
Czoło Stanley a przecięła na chwilę szeroka bruzda, nie namyślał się już jednak i wskoczył do łodzi, zajmując ko¬ło Margaret miejsce na wyścielonej skórzanymi poduszka¬mi ławce. Z różnych powodów nie Iubiał wchodzić w bez¬pośredni kontakt z „oficjalnymi" osobistościami. W tym wypadku jednak miał do czynienia z więcej niż uroczą kobietką...
Warknął motor i łódź wyskoczywszy gwałtownie z bez¬ładnej masy maheli znalazła się na środku rzeki.
Popłynęli z leniwym prądem wzdłuż palmowych mu¬rów, przez które przezierały białe ściany romantycznych willi.
— Pięknie tutaj, prawa? — przerwała milczenie Mar¬
garet. — Strasznie lubię pływać po Szat-el-Arab po za¬
chodzie słońca.
Stanley nie odpowiadał, zastanawiając tsię w duchu, czy towarzyszka jego te wieczorne godziny na rzece lubi je-" dynie z ich powodu czy też dlatego, że spędza je z tym czy innym towarzyszem.
— Co widzę, rekin... — wykrzyknął nagle, wskazu¬
jąc ostrą płetwę, prującą wodę tuż koło łodzi.
Margaret zaśmiała się, lecz poczuł równocześnie, że przysunęła się bliżej do niego. Nie darzyła widać sympa¬tią żarłoków morskich.
— Pełno ich tutaj jest. Przypływają za okrętami
z Zatoki Perskiej, która jest prawdziwym ich wylęgowi-
skiem. Wstrętne stworzenia — .skrzywiła się.
Już niemal zupełny zmrok zapadł, gdy skręcili w wą¬ski kanał, biegnący w głąb lądu. Pierzaste liście palm, lą-

ezące się ze sobą w górze, tworzyły jakiś czarny, pełen romantyczności tunel, pachnący wilgocią lasu,pelny re¬chotu żab.
Łódź zatrzymała się. W ciemnościach panujących wokoło błyskał tylko ogienek fajki, kurzonej przez sie¬dzącego na dziobie, milczącego marynarza. Z boku ster¬czały .szare, upiorne niemal cienie włochatych palm, w spokojnej wodzie odbijały się nieliczne, przeglądające przez liściasty dach gwiazdy.
— Nie dziwi się pan, że go w tak romantyczne miej¬
sce przywiozłam?
Nie widział jej, lecz czuł jej obecność. Czy się dziwił? Trochę, lecz nastrój panujący w tym zakątku i przesyco¬ne parną wilgocią powietrze inne zgoła myśli nasuwały.
— Chciałam panu pokazać to, co według mnie jest
najładniejsze w Basrze. Szat-el-Arab, jego ciche odnogi
i kanały- Poniekąd, jako córka reprezentanta brytyjskie¬
go na tym terenie, czuję się w obowiązku oprowadzać ro¬
daków... ale, może pan woli zgiełk i zaduch miasta?
Stanowczo nie wolał. Dawno już nie siedział tak ra¬mię przy ramieniu z ładną dziewczyną, w nastrojowym zakątku, przy świetle gwiazd, słuchając śpiewu słowików.
— Nienawidzę zgiełku — szepnął jak gdyby do sie¬
bie.
—" To coś tak jak ja. Zazdroszczę nieraz moim jaski¬niowym praszczurom wolności i swobody, jaką mieli.
— Nie zimno pani? — Nie czekając na odpowiedź ob¬
jął ją ramieniem.
Uczuł, jak zadrżała, jednak odruch samoobrony za¬hamowała bardzo szybko. Nie przytuliła się mocniej, lecz również nie wyrwała się z oburzeniem.
Chciał coś powiedzieć, jednak nie wiedział, od czego



12

13

za-cząć. Z wściekłością, konstatował, że długie pozosta¬wanie z dala od kulturalnych ludzi i kobiet nieszczegól¬nie wpłynęło na jego zdolności towarzyskie. Zdziczał po prostu, zapomniał, jak się z kobietami, ładnymi kobieta¬mi rozmawia...
— Pan długo zostaje w Basrze?
— Chciałbym jeszcze parą dni tutaj spędzić.
'— Więc jednak tylko turysta, przelotny ptak... — nuta smutku zabrzmiała w jej glosie. — A gdzie pan po¬tem jedzie?
— Wracam do Europy. Spędzałem urlop w Indiach, przyjechałem obejrzeć „Ogród Allacha", no i czas już na , mnie. Robota czeka... — blagowaS jak z nut, wściekły na to jej pytanie, które naprężyło jego nerwy, wprowadziło go w stan zaostrzonej ostrożności, rozerwało nić roman¬tyzmu.
Z rozmachem trzepnął się po karku, zabijając dokucz¬liwego komara.
— Dosyć ich tutaj macie — zaśmiał się zgryźliwie,
masując obolałe miejsce.
.-— Swojego czasu niemniej tępiły ludność tych nad-. rzecznych lasów jak krwawe wojny i rewolucje. Tubylcy jak muchy padali od malarii. Dziś jednak wprowadzono obowiązkowe szczepienia i plaga bardzo zmalała. Ale, a propos, czy pan jest ubezpieczony zastrzykiem? —■ Nie pomyślałem o tym... — skłamał. Zaniepokoiła się wyraźnie.
— Czemu mi pan tego wcześniej nie powiedział? Nie przywoziłabym pana tutaj. Komary wBasrzs są strasznie złośliwe. Lepiej już wracajmy, bo nie chciałabym mieć pana na sumieniu.
14

Zawarczał motor. Wysunęli się na rojną od maheli i rekinów rzekę. Z dala rysowały się sylwetki strzelających w niebo minaretów.
Czar nocy letniej prysł.
-*- Pan mieszka w rest housie? Odwiozę pana moim samochodem. Te brudne taksówki arabskie nie są zbyt przyjemnym środkiem lokomocji.
Zgodził się chętnie. Ostatecznie nie wstydził się tego, że chciaiby z nią jak najdłużej przebywać.
— Nie można powiedzieć, by był pan rozmownym
człowiekiem — zauważyła Margaret zatrzymując swoje¬
go małego Fiata przed jasno oświetlonym rest housem..—
Przez całą drogę ani jednego słowa pan nie wy¬
ksztusił.
Zmieszał się.
— Widzi pani, po prostu byłem onieśmielony...-
— Co? Nie wygląda pan zupełnie na nieśmiałego
młodzieniaszka — zaśmiała się głośno.
— Źle mnie pani zrozumiała. Byłem 'onieśmielony
moim brakiem ogłady towarzyskiej, no i pani... uro¬
kiem.
— Brakiem ogłady? — zdawała się nie dosłyszeć dru¬
giego powodu onieśmielenia Stanleya. — Siedzi pan prze¬
cież w Anglii, najbardziej towarzyskim kraju na świecie,
a chyba krótki pobyt w Indiach nie wpłynął znów aż tak
deprymująco na pana.
Ugryzł się w język. Zdawało mu się, że jednak zbyt dużo powiedział.
—' Różnie bywało... •— mruknął niezbyt uprzejmie.
15

W drzwiach rest housu ukazał się portier. —■ Depesza dla pana, mister Mac Bride. Stanley rozerwał białą kopertę.
„Przyjeżdżaj natychmiast Gordon"—odczytał w świe¬tle reflektorów samochodowych.
— W jaki sposób najprędzej dostanę się do Bagda¬
du? — spytał portiera.
— Niestety pociąg odszedł już pół godziny temu.
Samochodem zajedzie pan w osiemnaście godzin, czyli
na jutro w południe. Samolotem zaś, który przylatuje ju¬
tro rano z Buszyru, doleci pan do Bagdadu w dwie go¬
dziny, czyli na 9 rano.
Stanley nie namyślał się chwili.
— Proszę zamówić dla mnie na jutro miejsce w sa¬
molocie.
—■ Musi pan jechać?
Teraz dopiero przypomniał sobie, że rozmawiał z por¬tierem w obecności Margaret Landon. Zaklął w duchu.
— Niestety. Otrzymałem ważne wezwanie.
—- Szkoda... A więc, good by!
Wyciągnęła do niego rękę, którą uścisnął mocno i długo-
— Bardzo pani dziękuję za towarzystwo i wycieczkę.
Przepraszam za moją mrukliwość, ale... już taki jestem...
trudno. . j; .
Uśmiechnęła się.
— Nie szkodzi. Ja też dziękuję za towarzystwo i mam
nadzieję, że się może jeszcze spotkamy.
— Może... — chciałby tego, ale wiedział, że będzie to
niemożliwe.

Trupie blaski księżyca położyły się na wodach Szat-el-Arabu, wdarły poprzez liście palm w głąb najtajniej¬szych gąszczy, wypełniły „Ogród Allacha" jakimiś cienia¬mi wspomnień i tajemnicy.
Stanley nie mógł zasnąć. Marzył na jawie o wędrują¬cym po ścieżkach i drogach Basry Sindbadzie Żeglarzu, wspomniał piękną towarzyszkę minionych godzin... Wła¬ściwie o niej ciągle myślał. Podobała mu się jak mało która kobieta. „Tylko po jakiego diabła jest córką kon¬sula?" — kląJ w duchu.
■— Pytała, gdzie jadę. Oczywiście przez ciekawość — a jednak, nieomylny dotychczas instynkt ostrzegał go przed czymś. Czyżby to całe niespodziewane spotkanie z Margaret było uplanowane? Któż jednak i w jakim ce¬lu nasyłałby mu piękną córkę konsula brytyjskiego. Było rzeczą niemal wykluczoną, by w Basrze ktoś mógł odkryć, kim naprawdę jest Allan Mac Bride.
Nonsensem było myśleć o Margaret jako o kome-diantce. Ładna jest.,, pragnąłby ją mieć przy boku, tak jak tam na rzece objąć ramieniem, przytulić. Może by teraz znalazł więcej słów w swoim miłosnym słowniku.
Za późno... Sięgnął do wiszącej przy łóżku marynar¬ki, jednak depeszy od Gordona nie znalazł. Musiał ją zgubić na dworze. Machnął ręką. Mogą sobie ludzie zna¬leźć i czytać. I tak nic się nie dowiedzą.
Tylko czego Gordon od niego chce? Dwa tygodnie temu dostał list, wzywający go do Bagdadu. Nie ozna¬czono pośpiechu, flegmatycznie więc spakował manatki, pożegnaj, Bombaj i etapami, po wolutku jechał do swego szefa. Nie miał pojęcia po co. Po ustaniu walk w Abisynii ruch w interesie zupełnie podupadł. Panował sezon ogór¬kowy. Po co więc Gordon siedział w Bagdadzie i jego,



Wiatr z pustyni—2

17

Stanleya, wyciągał z tak miłych pod każdym względem Indii?
I ta depesza... Coś musiało zajść...
Przewrócił się na drugi bok, raz jeszcze wspomniał złote włosy i niebieskie oczy Margaret i zapadł w niespo¬kojny, jak zwykle przy takich upalnych nocach, sen.
Do startu brakowało paru minut. „Hore", jeden z naj¬lepszych samolotów linii „Airways" łączącej Australię z Londynem, stal jeszcze na gładkiej, asfaltowej jezdni, lśniąc w promieniach porannego słońca stalowym kadłu¬bem, przypominającym z dala jakąś apokaliptyczną be¬stię.
Stanley skonstatowawszy z zadowoleniem, że zarezer¬wowano mu miejsce, na czworakach niemal wszedł do kabiny i usadowił się wygodnie w fotelu.
Nasunięta na oczy cyklistówka, czarne okulary i długi, spiczasty nos sąsiada znamionowały jakiegoś uczonego muchołapa lub handlarza niewolnikami. Przed nim roz¬parło się wygodnie dwóch poruczników pułku królew¬skich lansjerów, dalej dwie niespokojnie kręcące się i ter¬kocące jak ogony grzechotników lady i wreszcie na sa¬mym przodzie totumfacka, ozdobiona licznymi wstążecz¬kami orderów, czerwonym nosem i sumiastymi wąsami postać pułkownika armii indyjskiej. Jedno miejsce tuż, przed Stanleyem było wolne. Pasażer najwyraźniej spó¬źniał się.
Destroy, zlustrowawszy współtowarzyszy podróży, wyciągnął z kieszeni fajkę i jako szanujący się dzentel-
18

men począł szukać po wszystkich kieszeniach zapałek. Nie było mu jednak przeznaczone ich znaleźć," gdyż ktoś, najwidoczniej bardzo śpieszący się, nadepnął mu na nogę.
...Już miał jakieś, nieprzyjemne słowo na ustach, gdy wzrok jego padł na sprawcę tego występku i przekleń-. stwo uwięzło w gardle.
Niebieskie oczy Margaret Landon tak rozbrajająco prosiły o przebaczenie, że trudno im było tego odmówić.
— Halo, mister Mac Bride!
— Halo — odmruknął zdumiony. —. Pani też jedzie
do Bagdadu?
— No widzi pan. Jeszcze wczoraj myślałam, że dużo
wody w Szat-el-Arabie upłynie, nim się znowu zobaczy¬
my, a tu w nocy dostałam wiadomość, że moja ciotka
mieszkająca w Bagdadzie ciężko zachorowała;.. Biedactwo
sama leży, muszę więc jechać zaopiekować się staruszką...
-Usiadła do niego bokiem, poprawiając zgrabnie spły¬wające jej na karczek włosy. Wydała mu się jeszcze ła¬dniejsza niż wczoraj, równocześnie jednak instynkt (jakże go przeklinał w tej chwili) przestrzegał przed czymś. Dzwonki alarmowe dzwoniły w mózgu...
— Doprawdy, strasznie mi miło, że mogę jeszcze na •
panią patrzeć...
Warknęło śmigło i po stalowym kadłubie przeszedł gwałtowny dreszcz. Samolot już miał ruszyć wzdłuż asfaltowej alei lotniska, gdy od strony budynków porto¬wych ukazała się jakaś postać; wymachująca gwałtownie ■ rękoma. Start wstrzymano. Zdyszany boy dopadł drzwi¬czek kabiny i krzyknął zachrypniętym głosem do środka:
— Depesza dla pana Mac Bride.
Stanley z rezygnacją schował do kieszeni dopiero co
19

znalezione zapałki i odebrał ćwiartkę papieru. „Czego znowu ode mnie chcą?"
„Nie jedź — FIo".
Samolot poderwał się ciężko z ziemi, zachybotał na dwie strony i wyrównawszy lot poszybował ukośnie ku górze.
W dole zostawały ukryte w palmowych lasach słomia¬ne domki Basry, lub jak ją dawniejsi podróżnicy zwali Bassory. „Biały Kamień", Wenecja Wschodu, największy na świecie port daktylowy — „Ogród Allacha" znikał w tumanach porannej mgły i niesionego z pustym piasku.


WIELKOŚĆ 18x12CM,TWARDA INTROLIGATORSKA OPRAWA,LICZY 277 STRON.

STAN :OKŁADKA DB-,BRAK KARTKI 225-226,KILKA KARTEK JEST LUŹNYCH,CZĘŚĆ POLUŹNIONA,STRONY SĄ POŻÓŁKŁE,POZA TYM STAN W ŚRODKU DB-/DST+ .

KOSZT WYSYŁKI WYNOSI 8 ZŁ - PŁATNE PRZELEWEM / KOSZT ZRYCZAŁTOWANY NA TERENIE POLSKI,BEZ WZGLĘDU NA WAGĘ,ROZMIAR I ILOŚĆ KSIĄŻEK - PRZESYŁKA POLECONA PRIORYTETOWA + KOPERTA BĄBELKOWA / .

WYDAWNICTWO M.ARCTA WARSZAWA 1939.

INFORMACJE DOTYCZĄCE REALIZACJI AUKCJI,NR KONTA BANKOWEGO ITP.ZNAJDUJĄ SIĘ NA STRONIE "O MNIE" ORAZ DOŁĄCZONE SĄ DO POWIADOMIENIA O WYGRANIU AUKCJI.

PRZED ZŁOŻENIEM OFERTY KUPNA PROSZĘ ZAPOZNAĆ SIĘ Z WARUNKAMI SPRZEDAŻY PRZEDSTAWIONYMI NA STRONIE "O MNIE"

NIE ODWOŁUJĘ OFERT KUPNA!!!

ZOBACZ INNE MOJE AUKCJE

ZOBACZ STRONĘ O MNIE