Ta strona wykorzystuje pliki cookies. Korzystając ze strony, zgadzasz się na ich użycie. OK Polityka Prywatności Zaakceptuj i zamknij X

JÓZEF MACIEJOWSKI - TO JESZCZE NIE WSZYSTKO 1928

16-01-2012, 18:00
Aukcja w czasie sprawdzania była zakończona.
Aktualna cena: 30 zł     
Użytkownik ikonotheka
numer aukcji: 2027019626
Miejscowość Kraków
Wyświetleń: 7   
Koniec: 12-01-2012 19:50:00

Dodatkowe informacje:
Opis niedostępny...
info Niektóre dane mogą być zasłonięte. Żeby je odsłonić przepisz token po prawej stronie. captcha

POCZĄTKOWY FRAGMENT KSIĄŻKI:



T
O JESZCZE NIE WSZYSTKO, — gdy zmysły zagrają i złoto zadzwoni; To JE¬SZCZE NIE WSZYSTKO — miłość sza¬lona choć wzniosła.
Miasto, i ty, człowieku, namiętności zmysłów swoich w dzwoniących kielichach wina, przy muzyczce i tańcu podniecającym — ocknijcie się!
W oparach swoich knajp, w rozpasanm wa¬szych żądz, w zadowoleniu waszego „dziś" ro¬dzi się tragedja. Niesiecie ją do domów waszych, by je burzyć, choć nie wiecie o tym. Nosicie ją w sobie, choć zdaje się wam, że szaleństwo wa¬sze zabija szarość waszych dni.
Złuda! Ojcowie zła!
Oto podniosę kurtynę, ukażę małe miasto, a wielkie zło, jakie w nim rodzą ludzie, niech was ocknie z szału, niech przerazi. Oświetlę scenę silnym reflektorem, aby w pamięci nie za¬tarły się małe niedole, które tworzą wielkie tra-gedje.
Patrzcie I

L
Mały, jadalny, dwuokienny pokój. Pod je¬dną ze ścian łóżko, pod drugą — stara, wytarta kanapa, pamiętająca lepsze czasy. Koło niej w rogu, niedaleko okna, toaleta z flakonikami, dalej na słupku niby mahoniowym bronzowy ze¬gar. Pośrodku pokoju stół, nad nim wisząca lam¬pa. Na obdrapanych, brudnych ścianach kilka starych, zapstrzonych ,,Iandszaftów", niewiado-mo co przedstawiających. Wielki stary kredens, kilka krzeseł, jakaś mała szafka podręczna, obok komoda odwiecznej struktury — wszystko to tchnie przedziwną biedą; smutkiem szarych dni, nieustannego braku na pierwsze potrzeby życia.
Te braki, borykanie się, smutek musiały być. Wyzierały one nietylko z każdego kąta jadal¬nego pokoju, z każdego mebla, znajdującego się w nim, ale również dawały się odczuć i w sy¬pialni i w saloniku z czerwonemi, rypsowemi, wypłowiałemi meblami, otomaną w rozpaczli¬wym stanie, z fortepianem brzęczącym jak sta¬ry garnek.
Wogóle mieszkanie, zajmowane przez rodzi¬nę Kalitowiczów, ojca i dwie córki, odpychało ponurym nastrojem. Mniej było tej posępności, ponurości, kiedy jeszcze żyła Kalitowieżowa, ale to było lat temu kilka. Gdy jej zabrakło, wszystko poczęło chylić się ku upadkowi. Nie dbał o dom pan Wiktor Kalitowicz, urzędnik starostwa, zajęty pracą biurową, pozabiurową, przesiadujący w knajpce wieczorami, albo spę¬dzający czas u dziewczynek, sprzedających swoje wdzięki za dobre pieniądze.

Te dziewczynki były zawsze słabością pię-dziesięcioletniego pana Wiktora, niskiego, krę¬pego, siwiejącego już, zawsze przesadnie, ele¬gancko ubranego, twarzy ściągłej, dobrotliwej, oczu niebieskich bez wyrazu. Z Kafitowiczem do dziewczynek stale chadzał jego serdeczny przyjaciel, stary zbereźnik, lumpiarz, pan Mar¬cin Sobiski, również urzędnik nie starostwa a magistratu małego prowincjonalnego miasta fabrycznego W. W,
Marcin Sobiski należał również do elegan-tów. W tym samym wieku co Kalitowicz, kolega jego szkolny, dość otyły, łysy, z twarzą nalaną, wargami, przypominającemi wargi murzyńskie, oczu szarych, twarzy cynicznej, lubieżnej — po¬zwalał sobie na życie dość wystawne, nie ma¬jąc żadnej rodziny i rozporządzając dość zna¬czną schedą po rodzicach, która mu przynosiła duży dochody przez wysokie procenty, pobie¬rane od znajomych i przyjaciół z pożyczek.
Któryż to z kolegów nie siedział w kieszeni u Marcina Sobiskiego! Nie było bodaj takiego ani w magistraturze, ani w starostwie. Siedział też u niego i Kalitowicz, który pożyczał, poży¬czał na knajpkę, dziewczynki, kartograjstwo, często uprawiane bądź u siebie, bądź u przy¬jaciół.
Tak obu, jak zresztą wielu innym urzędni¬kom miasta W. W., upływało życie, szare życie urzędnika, bez aspiracji, bez ideałów, bez ja¬kichkolwiek dążeń wyższych, szerszej pracy czy to społecznej, czy politycznej.
Dziewczynki, knajpka, karty,..
Z biegiem życia pana Wiktora zżyły się oby-

dwie jego córki, Irena i Leonja ™ podlotek pięt¬nastoletni, piątoklasistka i dwudziestoletnia kształtna jej siostrzyczka.
Podobne były do siebie, choć Leonja znacz¬nie przewyższała Irenę wzrostem, miała oczy duże niebieskie, gdy Rena piwne. Szatynki, wy¬jątkowo kształtne, pięknej cery, wesołe, zwra¬cały uwagę szczególniej mężczyzn nietylko swo¬ją urodą, zupełnie skończoną u Leonji, a zapo¬wiadającą się u Ireny, ale i wdziękiem pełnym powabu.
Po śmierci Kalitowieżowej Leonja właściwie zajmowała się domem, mniej Irena, zajęta lek¬cjami, dawaniem korepetycyj, z których ubie¬rała się zawsze zalotnie, rywalizując w tem z Leną, starającą się być wytworną i elegancką.
Podobne z kształtnych kibici, wdzięku, uro¬ku, ruchów, uśmiechów, dąsów różniły się uspo¬sobieniami. Rena należała do niezwykle żywych natur — Lena do ociężałych, leniwych, nie cier¬piących pracy, za którą przepadała Irena.
To usposobienie Leny odbijało się fatalnie na całem gospodarstwie domowem. Wszystko by¬ło nie w porządku, ani ładu, ani składu. W do¬datku ze szczupłej sumki, przeznaczonej na dom, Lena zawsze sobie coś kupowała, aby tylko gu¬stownie, modnie być ubraną. Zajęcia domowe spychała na starą Marjannę, typowego garko-tłuka, któremu do niczego nie było spieszno, który wiecznie drzemał w kuchni pod piecem, sprzątał byle jak, gotował jak chciał, przeważ¬nie czas spędzając na rajcowaniu z innemi slu-żącemi, wysiadującemi przed domem.

..

Na gospodarstwo domowe nie miała Lena czasu, za to miała go na wysypianie się do je¬denastej, na toaletę przeciągającą się do dru¬giej. Potem nieco muzyki, jakiś romans, póź¬niej obiad, spacer po mieście koło piątej, szó¬stej, wizytka u przyjaciółek, koleżanek z pensji, gdzie zawsze spotkać było można kogoś z mło¬dzieży, rzadko bywającej u Kalitowicza, który gości nie lubił, wyjątek czyniąc dla Sobiskiego i paru jeszcze kolegów, schodzących się czasem na karty.
Ten tryb życia Leny odbijał się poniekąd na życiu młodszej Kalitowiczówny, pozostawionej samej sobie. Całem szczęściem było dla dziew¬czyny, że chodziła na pensję, że uczyła się, uczyła z pasją, marząc o samodzielnej w przy¬szłości pracy. Rena nie lubiła ani ojca, ani sio¬stry. Ojca za obojętność zupełną względem niej, za okazywanie uczuć Lenie, dla której wszyst¬ko musiało być zawsze w domu, a siostry zato, że wciąż wywyższała się urodą, rozumem, zu¬pełnie ignorując ją, stale uważając za coś nie¬równie niższego od siebie. Harmonji w pożyciu domowem nie było też. Każdy żył w smutnem mieszkaniu, czy poza niem dla siebie. Nic wspólnego nie łączyło ich ze sobą, jakgdyby, ot przypadkowo zeszli się ze sobą i przypadkowo wiedli życie pod jednym dachem. Koło godzi¬ny drugiej wracała z pensji Irena i z żywością wrodzoną sobie opowiadała Lenie o tem, jak spędzała czas w szkole, później zabierała się do lekcji, aby móc wyjść po obiedzie na spacer, stale odbywany z koleżankami w głównej aleji miasteczka, gdzie spotykała się cała elegancka

socieła pfci obojga. Z takiego spaceru wracała Rena dość późno, prawie, że na kolację. Wie¬czorem grywała, mając duże zamiłowanie do muzyki, albo czytywała romanse, powieści, wta¬jemniczając się w życie.
Nie czuła do niego zbyt wielkiego pociągu, mało interesowała się młodzieżą w stosunku do innych swoich koleżanek. Nie była rozbudzoną zuoełme fizycznie, mimo, że inne dziewczęta w jej latach już potrafiły słać zalotne spojrze¬nia chłopcom i kokietować ich świadomie. Za¬lotność i kokieterja, rozbudzony temperament w całej' pełni zato widoczny był u Leny, stale ukarminowanej', uróżowanej, wypudrowanej. Marzyła piękna Leonka o zamąźpójściu za ja¬kiego bogatego człowieka, aby mogła nie pra¬cować i pędzić żywot raczej utrzymanki, niż żony i matki, żywot pełen wrażeń i dosytu.,
Na takich marzeniach traciła czas podczas toalety codziennej, parogodzinnej, drobiazgo¬wej, aż do przesady.
Bolała często nad tem, że jakoś nikt się nie trafiał i pocieszała przyszłością.
W miasteczku fabrycznem W, W. nie bra¬kowało zamożnych, młodych przemysłowców. Polowała też na nich zawzięcie bądź na space¬rach, bądź u znajomych i wabiła niejednego.
Z książką w ręku, przy toalecie, lub fortepia¬nie, stale marzyła Lena o innem dla siebie życiu. Tak schodził im czas póki ojciec nie przy¬chodził koło czwartej z biura na obiad, później poobiednią drzemkę, po której wychodził znów do biura, by resztę czasu wolnego spędzić poza domem.

Właśnie Lena grała, Irena kończyła lekcje na dzień jutrzejszy, kiedy do jadalni wszedł pan Wiktor w niezwykle doskonałym humorze.
— Jak się macic dzierlatki — zawołał —
wchodząc do jadalni.—No moje kochane, mów¬
cie, co której potrzeba, korzystajcie z tego, że
mam większą sumkę pieniędzy.
Lena usłyszawszy o większej gotówce, mo¬mentalnie znalazła się przy ojcu i ucałowała go serdecznie. Rena podniosła tylko pytające spojrzenie.
— A wolno, ojczulku wiedzieć skąd masz
pieniążki?
— Od Sobiskiego.
Irena mmiowoli drgnęła. Nie cierpiała tego starego Ipwelasa, przyjaciela ojca, nie znosiła jego komplementów, jego spojrzeń, którenń ją stale obrzucał, ilekroć bywał u ojca. A bywał dość często,
— I pocóż ojciec pożyczał? — spytała Ire¬
na z przekąsem.
— Ha, to dobre! Smarkacze będą się mie¬
szać do moich interesów! Widocznie potrzebo¬
wałem. Czy to magistrat darmo nam dał pla¬
ce? Czy nie spłaciłem należności? Trzymać
plac i nie budować się, uważam za głupotę. To
samo Sobiski. Miał wolną gotówkę, więc mi dał.
Teraz się będę budować,
Lena była zachwycona. Całowała co chwila ojca, głaskała po twarzy.
— Genjalny jesteś ojczulku! Będziemy więc
mieli swój domek własny! A wystarczy ci pie¬
niędzy?

— Resztę bank mi da- Z tych co mam, po¬stanowiłem tysiąc odłożyć na różne potrzebne nam rzeczy w domu. Sukienkami nic pogardzi¬cie, a pewno i coś z bielizny się przyda? Ty, Reno, zdaje się potrzebujesz pantofelków? Przyda ci się zapewne nowy mundurek, palto na zimę? Irena, widząc w perspektywie nową sukienkę, palto, lakierki, rozchmurzyła się. Na wiśniowych wargach ukazał się figlarny uśmie¬szek.
Zerwała się od stołu, pobiegła do ojca i uca¬łowała £o.
— Naturalnie, że mi się przyda, wszystko
przyda.
— Ale ojciec także musi sobie coś kupić —
słodko powiedziała Leonka.
— Już tv się o mnie nie kłopocz.
— Ten Sobiski, to poczciwy człowiek.
— Zacności człowiek.
— Wyszłabyś za niego zamąż, Lenka, za¬
możny,.,
— Za stary, za stary, tatusiu. Mógłby być
moim oicem — śm*ała się Leonka.
— No to prawda, a zresztą masz czas.
Kalitowicz, rozmawiając z Leną, wyjął
paczkę banknotów,
— Patrz ile tego/ Sześć tysięcy złotych!
Pięć na rozpoczęcie budowy, a tysiąc dla was.
Jak ci co potrzeba, Lenko do domu, to powiedz!
Trzeba nastroić fortepian, coś nie coś może od¬
nowić mebelczyny? Jak myślisz?
— Pomyślę, pomyślę, ojczulku,
— A tobie, Rena poza mundurkiem może
jeszcze ze dwie sukienki kupić I


— Jeżeli ojczulek łaskaw — miękko odpo¬
wiedziała.
— Krótko mówiąc, daję wam trzysta zło¬
tych. Lence dwieście, Rence sto.
Odłożył trzy setki i wręczył córkom. Obydwie dziewczęta ściskały go, całowały i dziękowały, aż się im wyrwał,
— Udusicie ronię! Bójcie się Boga!
Był zadowolony, w świetnym humorze.
— Ale, ale, Irena, skoczno do kupca i kup
mi sześć weksli po tysiąc złotych. Masz tu pie¬
niądze. Sobiski dał mi gotówkę i prosił, abyś
mu, Renko odniosła weksle. To wiele z jego
strony, że dał mi gotówkę bez natychmiastowych
weksli.
— Prawda, ojcze — zawołała Lena.
Pan Wiktor dał córce kilka złotych i Re¬na pobiegła po weksle.
Była tak zajęta swojemi pieniędzmi i tem co ma sobie kupić za otrzymaną setkę, że ani przez myśl jej nie przeszła wizyta u Sobiskie-go, którego nie lubiła, a miała iść.
Wkrótce weksle zostały wypełnione i ojciec z córkami, żywo rozprawiając o potrzebach do¬mowych, zasiadł do obiadu.
— No! — zawołał — dziś możemy śmiało
napić sie wódeczki.
Lena podała czystą.
Kalitowicz wypił parę kieliszków, poczem, jedząc z apetytem, wtajemniczał córki w pro¬jekty budowy willi na placu, który lat temu kilka, mając pierwszeństwo, jako urzędnik ma¬gistratu, nabył spory, płacąc ratami, potrącane-mi z pensji.

I Leonka i Rena słuchały z przejęciem. Wszak "to miał być ich posag w przyszłości. Plac, willa, bądź co bądź, to jest zawsze coś, chociaż byłoby obdłużone,
— Przynajmniej będziecie miały za lat kilka
jakąś posesyjkę. Łatwiej wam będzie wyjść za-
mąż.
Dziewczęta śmiały się.
— Mamy czas! — zawołały obydwie.
— No to też przez ów czas spłaci się dłu¬
gi. Zaraz jutro zgodzę majstrów i podam się do
banku o pożyczkę, Jak działać, to działać!
Sam upajał się myślą, że będzie miał na starość swój własny kąt.
Myślał głośno, opowiadając córkom jaki ma zbudować dom, na ile pokojów, ile może mieć z niego przypuszczalnego dochodu.
Tak zeszedł obiad,
Kalitowicz jak zwykle udał się na swoją drzemkę, Lena wyfrunęła z setkami do saloni¬ku, gdzie się zawsze ubierała, aby i tym razem uzupełnić toaletę, skoro miała iść do sklepów, a Rena ubrała się, by zanieść weksle Sobi-skiemu.
— Dziś, Renko, załatwię swoje sprawunki,
a jutro tobie, bo już czasu nie będę miała. Ju¬
tro pójdziemy razem,
Rence zrobiło się markotno, że to nie dziś a jutro dopiero pokupujc sobie sprawunki, ale nie odezwała się ani słowa i włożywszy kape¬lusik wyszła do przyjaciela ojca.


WIELKOŚĆ 17,5X12,5CM,TWARDA INTROLIGATORSKA OPRAWA,LICZY 144 STRONY.

STAN :OKŁADKA DB,STRONY SĄ POŻÓŁKŁE,POZA TYM STAN W ŚRODKU DB- .

KOSZT WYSYŁKI WYNOSI 8 ZŁ - PŁATNE PRZELEWEM / KOSZT ZRYCZAŁTOWANY NA TERENIE POLSKI,BEZ WZGLĘDU NA WAGĘ,ROZMIAR I ILOŚĆ KSIĄŻEK - PRZESYŁKA POLECONA PRIORYTETOWA + KOPERTA BĄBELKOWA / .

WYDAWNICTWO BIBLJOTEKA DOMU POLSKIEGO 1928.

INFORMACJE DOTYCZĄCE REALIZACJI AUKCJI,NR KONTA BANKOWEGO ITP.ZNAJDUJĄ SIĘ NA STRONIE "O MNIE" ORAZ DOŁĄCZONE SĄ DO POWIADOMIENIA O WYGRANIU AUKCJI.

PRZED ZŁOŻENIEM OFERTY KUPNA PROSZĘ ZAPOZNAĆ SIĘ Z WARUNKAMI SPRZEDAŻY PRZEDSTAWIONYMI NA STRONIE "O MNIE"

NIE ODWOŁUJĘ OFERT KUPNA!!!

ZOBACZ INNE MOJE AUKCJE

ZOBACZ STRONĘ O MNIE