Fragment książki:
Co? Do choroby! Mówili mi że na wieczór zajadę do osady, a tu pustki, koń zmęczony, warto by już było gdzieś spocząć. W brzuchu kiszki marsza mi grają, dobrze by tak było zapełnić pustości brzuchowe, rozmyślałem paląc papierosy, jeden za drugim, gdyż roje komarów unosiły mi się nad głową, urządzając niezbyt harmonijny dla mego ucha w takiej chwili koncert.
Niedługo już jednak jechałem, aż ujrzałem w końcu światełko w oddali, przejechałem koło jednego domu, następnie koło drugiego. Trzeci z kolei wydał mi się podobnym do vendy. Zajechałem więc do płotu i zlazłem z konia, z przyjemnością rozprostowując strudzone i zesztywniałe członki.
– Ó, de casa! – zawołałem na cały głos, klaszcząc w dłonie.
Psy zaczęły ujadać, przybiegłszy ku ogrodzeniu; rzucały się z zajadłością w mą stronę. Drzwi otwarły się i z domu wyszedł jakiś człowiek.
– Dobry wieczór – rzekłem.
– Dobry wieczór – odpowiedział.
– Amigo, czy ja bym mógł tu przenocować? Jechałem cały dzień, koń zmęczony już mi ustaje, późno…
– Z przyjemnością bym dał panu nocleg – odparł nieznajomy – ale nie mogę. Nie mam ani miejsca w domu, ani portery dla konia.
– Głupstwo, panie. Jakoś zaradzimy. Różnie bywa w podróży a ja do niewygód jestem przyzwyczajony. Macie tu pewno jaką szopę, to się wyśpię, a konia weźmiemy na sogę. Popasie się trochę, a jutro mu damy kukurydzy i będzie dobrze.
– Kukurydzy nie mam, w szopie śpią teraz świnie…
– Ależ, proszę pana, czy pan myśli, że ja jestem jaki bandyta?… Przecie musisz pan gdzieś, u diabła, mieć miejsce!
– Różni się teraz włóczą. Kto tam wie, a ja miejsca nigdzie nie mam.
Złość mnie zaczęła brać, wyjąłem papierosa, żeby – zapalając go – zaświecić zapałkę i zobaczyć oblicze niegościnnego człeka i ażeby on mógł również mnie obejrzeć. Potarłem, światło poraziło mnie z początku, ale spojrzałem ku nieznajomemu.
Spojrzałem i… Dreszcz mi przebiegł po ciele. W błysku zapałki ujrzałem twarz, która wydała mi się potworna. Zamiast nosa czerniała jama, co nadawało jej okropny wyraz. Zapałka zgasła, a ja w jednej chwili znalazłem się na siodle.
– Trudno, jak pan nie chcesz mnie przyjąć na nocleg, to pojadę dalej – rzekłem szybko, ruszając wyciągniętym kłusem naprzód.
Pogrążyłem się znowu w ciemnościach nocnych, ale twarz tego człowieka nie schodziła mi z oczu.