Ta strona wykorzystuje pliki cookies. Korzystając ze strony, zgadzasz się na ich użycie. OK Polityka Prywatności Zaakceptuj i zamknij X

GUSTAW DANIŁOWSKI - PAMIĄTKA NOWELE 1927

16-01-2012, 18:47
Aukcja w czasie sprawdzania nie była zakończona.
Aktualna cena: 40 zł     
Użytkownik ikonotheka
numer aukcji: 2036634237
Miejscowość Kraków
Wyświetleń: 4   
Koniec: 21-01-2012 20:00:00

Dodatkowe informacje:
Opis niedostępny...
info Niektóre dane mogą być zasłonięte. Żeby je odsłonić przepisz token po prawej stronie. captcha

SPIS RZECZY.


■ ' . ; Str.
Pamiątka . / 7
Epilog ....... '. ...... 21
Gołębie świętego dziecka ......... 67
Paltocik 81
W miłości i boju 105



PAMIĄTKA



— Kazał wam to oddać na pamiątkę. Był jeszcze
list, ale tego nie udało się wynieść na wolność — mó¬
wił zagasłym głosem zmordowany młodzieniec.
Marj a zdrętwiałemi palcami ściskała zawinięty w bibułkę twardy przedmiocik, nie będąc w stanie wydobyć żadnego wyrazu, jak gdyby w czaszce wy¬sechł nagle mózg, zmieniając ją w głucho szumiącą konchę próżnej muszli.
Przybysz powolnym ruchem zdjął z krzesła zni¬szczoną pelerynę, oglądał długo i niezdecydowanie wytarty, filcowy kapelusz, wreszcie, mruknąwszy coś nakształt pożegnania, wycofał się z pokoju.
„Na pamiątkę" — zastygły wyraz, jak bryła lodu, wisiał na ustach dziewczyny.
I nagle z dziką determinacją rozdarła bibułkę: na stole zabrzęczał chrzestny, złoty krzyżyk, z misternie wycyzelowanym rysunkiem rozpiętego Chrystusa. Zamiast gwoździ u rąk i nóg były wprawione trzy drobne brylanciki, u dołu widniała zlekka zatarta data 22 maja 1885 r.
— Dwadzieścia cztery lata! — jak szybka bły-

skawica zapaliła się refleksja i wszystko znowu za¬padło w mętną ciemność,
Marja, ująwszy w ręce głowę, która w bronzowo-złotych, sczesanych na skroniach lokach wyglądała jak w hełmie z miedzi, szeroko rozwartemi oczyma wpa¬trywała się w pamiątkę.
Drgnęła, przypomniawszy sobie, iż nie jest sama, lecz zorientowawszy się, iż nieznajomy wyszedł, zno¬wu zapatrzyła się w wizerunek Męki Pańskiej i w dj a-mentowe ćwieki, które w blasku lampy stawały się to sine, to czerwone naprzemian.
Gra tych kolorów zdawała się wymieniać dwa wy¬razu: mord i krew. krew i mord — bezustannie i upor¬czywie, aż je powtórzyły struchlałym szeptem jej wargi.
Rozsunęły się bezwładne łokcie, upadła twarzą na stół i załkała. Był to płacz krótki, urywany, suchy, bez łez. Spazmatyczne wzdryganie się ramion, łopatek i pełnych piersi, nagłe, niespodziane szarpnięcia pa¬zurów boleści, które na moment do serca przypadły, targnęły i znikły.
■— Wyrok wykonano! — przecwałowało z głu¬chym tętentem dopiero teraz, choć czytała je przed tygodniem, przeraźliwe dwa słowa i podniósł się w jej mózgu zmieszany zgiełk, podobny do krzyku mnó¬stwa pędzących gdzieś ludzi, do jęku i szczękania głucho rwących się dzwonów.
— Hen... Hen,,.. — brzęczały dalekie dzwony —
ryk, ryk, — huczały odległe tłumy.
— Henryk!,,, :— zakotłowało w jej piersiach roz-

paczliwe wołanie i raptem stała się cisza, jak ueiąk— nic niema! Przywalił ją zimny, ołowiany ciężar, okuł w blachy żelazny sen.
Mroźny dreszcz, ostry jak szczotka, przez krzyż przesuwał się od głowy do nóg, tam i napowrót, dot¬kliwym chłodem owiewając dokoła.
Zaczęła się trząść febrycznie, jak przemarznięta do szpiku; wzdrygnęła się, jak od szorstkiego dotknię¬cia. Senność mijała, ocknęła się w skąpych łzach, mętnych, jakby wyżętych z łachmanów.
Doznawała wrażenia, jak gdyby się w niej jakaś gorycz rozpuszczała, rozpływając się po żyłach i ar-terjach, jakby ktoś szarpał na strzępy całun zapom¬nienia i wyciągał przemocą na światło przyczajone w zakątkach duszy widma wspomnienia.
Daty poznania się z Henrykiem Marja nie była w stanie ściśle ustalić,
Spotkanie nastąpiło w tłumie tylu osób, w cza¬sach kiedy zapamiętanie rysów twarzy było jedynie poto potrzebne, by nie poplątać pseudonimów, partyj¬nych numerów ludzi,
Henryk też był dla niej jednym z takich nume¬rów, czymś bezindywidualnym, drobnem kółkiem ogólnej maszyny, z którem, by załatwić jakiś szcze¬gół sprawy, to się łączyła, to rozłączała, stosownie do ruchów leżącej poza nią transmisji. Zbliżyli się do¬piero więcej po ludzku, gdy im wypadło zamieszkać we dwoje w willi podmiejskiej i uchodzić przed świa¬tem za małżeństwo.
Wówczas Marja jakby po raz pierwszy przyj-

rżała się towarzyszowi i rozróżniła, że nic są iden¬tyczni, że ona ma puszyste, długie warkocze, wciętą kibić i dorodne piersi, a on wyższą o pół głowy, słusz¬ną, dzielną postać, szerokie barki, czarną, kędzierza¬wą czuprynę i nad purpurową wargą krótkie, lecz gęste jak mech wąsiki.
I serce jej zaniepokoiło się tą odkrytą różnicą, rola domniemanej żony stała się żenującą.
Wszystkie jednak wzruszenia z tego powodu ustą¬piły wobec silnego lęku, którego doznała na widok puszek, paczek galaretowej substancji, kwasów, soli i kruchych rurek szklanych, których stłuczenie mo¬gło spowodować momentalną śmierć i nieszczęście.
Wkrótce jednak oswoiła się z niebezpieczeństwem zarówno roboty, jak roli.
Przywykła zwracać się doń po imieniu, słyszeć w jego ustach spieszczone „Maryś", widywać go z za-kasanemi rękawami, obnażać, gdy wypadło, po łokcie swe ręce,
Czasami tylko wkradało się w jej duszę pewne onieśmielenie, gdy pod wieczór, kiedy lampę było pa¬lić zawcześnie, preparować za późno, rozmowa odbie¬gała od tematów ze sprawą związanych i schodziła na tory.cichej gawędy o rzeczach błahych, osobistych, c przygodach dzieciństwa, o naiwnych smutkach, tę¬sknocie porzuconych domów rodzinnych, marzeniach i pomysłach wczesnej młodości.
Opłynięta zmrokiem, patrząc na gasnącą na liljo-wym niebie łunę zachodu, na wieszające się w sele¬dynowych polach perłowe obłoki, aksamitne wstęgi

lasów, zasłuchiwała się w melodję stłumionego jego głosu, nie troszcząc się o znaczenie wyrazów.
Czasem, zdjęci melaneholją widoku, milkli i wów¬
czas doznawała uczucia tkliwego wzruszenia i dys¬
kretnego lęku z powodu tego sam na sam. Starała
się mówić cokolwiek i tłukło się jej zamierające ser¬
ce — gdy Henryk zaczynał opowiadać jakimś gło¬
sem głuchym, nieswoim, jakby idącym z nieznanej
ciemności. Czuła, że w dźwiękach jego mowy zaczy¬
nał nabrzmiewać niezwykły, hamowany widocznym
wysiłkiem woli, wibrujący ton, od którego zaczynają
jej. drżeć lekko ręce i szybciej falować słodko prze¬
rażone piersi. Zapalała wtedy szybko lampę, rzucała
się do przyrządzania herbaty, do tematów, związanych
ze sprawą — i wszystko mijało pozornie bez śladu.
Czasu do zastanowienia się nad sobą ubywało z dniem
każdym. : ?"
Zapotrzebowania rosły. Henryk nie mógł sam na-starczyć, musiała się i Marja zabrać do roboty.
Szybko posiadła wszelkie sekrety, a że zręczna była w ręku, wkrótce mogła iść o lepsze ze swym nauczycielem i w t«n sposób rozpoczęło się między niemi pozbawione wszelkiej zazdrości współzawodni¬ctwo, wesoła emulacja, podniecający stan ustawicz¬nego, żartobliwego boju. Tok tej walki oraz sam ro¬dzaj zajęć wprowadził w usposobienie Marji nowy pierwiastek ryzykownej śmiałości. W nastroju tym bezwiedna jej koldeterja przeobrażała się w wyzy¬wającą niemal zalotność, otwarcie podążającą fijoł-kami rozigranych oczu w jego jaśniejące zachwytem,

mężne źrenice; radość życia przybierała chwilami po¬stać szalonej pustoty, wrodzona żywość przeistaczała się prawie w organiczną potrzebę tańca, szybkich, po-lotnych ruchów, fizycznego wysiłku, wyścigów, go¬nitwy we dwoje,
I nieraz, gdy wszystko szło jak z płatka, gdy pra¬ca paliła się w ręku, a słońce zbyt wesoło zajrzało do przedsionka ich pracowni, na propozycję Marji rzu¬cali wszystko i biegli w las, gdzie oczy poniosą, ści¬gali się na polanie, strzelali do celu, bombardowali się szyszkami*^ wracali z pękami kwiatów i zieleni, tłumacząc sobie, że konspiracja wobec ludzi wymaga takich bajecznych wycieczek.
Potym zabierali się ze dwojoną gorliwością do roboty, podczas której trzeba było wszystkie zmysły trzymać na straży, wytężać uwagę, być serjo.
Zmęczeni, po kolacji, albo szli spać odrazu, albo popatrzeć na rzekę. Majestatyczna, szeroko rozlana, z łachami porosłemi wierzbiną, stawała się pod noc cicha, prawie tajemnicza. Siedząc na belce, śledzili pienistą żyłę, którą od płytkich płaszczyzn odgrywał kręty jej wart, potężny, zmęczony wirami.
Patrzyli oboje w ten nieustannie dążący gdzieś nurt, wsłuchiwali się w jego szmer, w zagadkowe sze¬lesty, w łagodny plusk wody, w szepty gry fal.
Było im dobrze tak razem, trochę smutno może, ale ciepło i utulnie, godziny spływały nieznacznie i lekko, jak ulotne mgły; serca kołysały się powol¬nie, jak toń, liczyli gwiazdy na niebie, odbicia ich w rzece i czuli, że piękny jest świat.

Marzenia przerywał im niejednokrotnie z obu brzegów nadlatujący chóralny śpiew: „Śmiało pod¬nieśmy sztandar",.. Wstrząśnięci tą pieśnią, chwytali się z dreszczem za ręce, szepcząc: „Słyszycie?!" i zdawało im się, że strofy te biją z wody i z pola, z kolebki i mogił; byli pewni, że cała ziemia to śpie¬wa, a gdy śpiewa cała, to jest już i,„ cała samodziel¬na i własna. Uroczyście pieśń konała, a oni ciągle ściskali się za ręce, jak gdyby zdjęci zachwyceniem, Marja z, tych wycieczek wracała z zawróconą głową, tajemnie szczęśliwa, i zasypiała słodko, jak w roztkliwieniu, upojona, ze ślicznemi, melodyjnemi snami o wodzie, o gwiazdach i tym dziwnym, jak cza¬rodziejstwo, życiu we dwoje.
Tak minęło około dwuch miesięcy, gdy nagle, wskutek alarmujących wieści, wypadło pośpiesznie wyjeżdżać; na pierwszej węzłowej stacji rozstać się bez słowa pożegnania, bez wymiany spojrzeń, jak obcy z obcym, z uczuciem popłochu i gorzkiem wrażeniem pogromu.
Marja, wyrzucona za kordon, przeżyła, jak wszy¬scy niemal pogorzelcy, co byli w ogniu, swój okres apatji, momenty tępego zdumienia, jakim sposobem to wszystko runąć mogło, zawalić się odrazu gdzieś pod ziemię, jak miraż się rozwiać, jak piasek rozsypać. Przemiana była tak gwałtowna, iż czasami własne jej czyny, widziane naocznie zdarzenia, gorące prze¬życia, wydawały się jej czymś nierealnym, niepraw¬dopodobnym, nlaligną, złudnym snem.
. Z przerażającą szybkością płowiały w jej
1'R

ci minione wypadki, gasły rozżarzone uczucia, odsu¬wając się w niezmierną dal, zawleczoną gęstym tu¬manem mgły.
Wysychały głębiny duszy, płomienie zamieniały się w wystygłe zgliszcza, zacichł bunt i z niemym poddaniem się losowi wracała w normalny, leniwy tok życia, w fortepianowe gamy, w „dukanie" lekcji, w nudne familijne herbatki.
Dochodzące echa z porzuconego placu boju, spo¬tykane w postaci wzmianek kronikarskich po pismach, w urzędowych relacjach przejezdnych, Wydawały się czymś tak nikłym, jak świecenie robaczka świętojań¬skiego wobec pożaru lasu.
Dowiedziawszy się, że Henryk pozostał w kraju, pomyślała: ,,Uparty!" — i jakiś drobny szczegół ich spotkania zatułał się w pamięci.
Wyczytawszy w liście aresztowanych jego nazwi¬sko, westchnęła: „Szkoda-" — i dodała w duchu w formie notatki, że trzeba się czegoś o nim dowiedzieć.
Ale około osoby Henryka zrobiła się wkrótce cisza.
,,Siedzi!" — brzmiały lakoniczne odpowiedzi na zapytania.
Henryk ciągle siedział, natomiast w Jego sprawie ruszały się obficie kancelaryjne papiery, protokoły, raporty, zdążające wolno, ale systematycznie do wy¬tkniętego -celu.
Wreszcie wśród wiadomości bieżących o przeje-chaniach, kradzieżach i kabaretach znalazła wzmian¬kę o sądzie i wyroku.

W dwa dni później dopełnienie, ź« wyrok wyko¬nano.
Mar ja wyczytała te wieści ze ściśniętem sercem, ze szczerem zmartwieniem, ale jakimś nieistotnym, podobnym do tego surogatu bólu, jaki się odczuwa wobec tragicznych losów powieściowego bohatera, ża¬lu, podrywanego świadomością iluzji, która szybko mija po zamknięciu książki.
I książka żałoby Marji po Henryku zdawała się być na dobre klamry zamknięta, gdy oto właśnie jego nieznany współtowarzysz przyniósł jej „pamiątkę".
Ten widzialny, wzruszający przedmiot, materjal-ny znak z za grobu, podziałał na nią, jak wstrząśnięcie,' Zadrżała w posadach cała jej istota, rozpękła się nawianych śmieci skorupa i wszystko jęło się wydzie¬rać jak żywe na powierzchnię pamięci.
W rozszarpanym szponami boleści sercu Marji ujrzała nagle jego wizerunek, wybity na wieki gore¬jącym stemplem miłości, która wybuchnęła gwałtow¬nym płomieniem i zaczęła szaleć w jej duszy.
— 0 Jezu, Jezu! — powtarzała w głos, ściska-
. jąc pulsujące skronie,
— 0 Jezu! — porwała się z miejsca, zatoczyła
się, upadła na kolana, wciskając twarz w poduszkę,
zaczęła jęczeć cicho, żałośnie, szarpać suknie i łkać.
Nie mogła zrozumieć, że minęła się ze szczęściem bezpowrotnie, że zniszczone kocha; zdawało się jej, że posiada władzę to wszystko jeszcze odmienić, na¬prawić, rzucić mu się z krzykiem w ramiona, wywa¬żyć cienką ścianę przepierzenia, za którą sypiał przy

niej w owe niepowrotne noce tak blisko, że słyszała jego ruchy, westchnienia, bicia serca, szumiącą, bujną krew.
Miłosnemi słowami, wyrazami namiętnej piesz¬czoty.jęła oplatać jego imię.
Dreszcze rozkoszy poplątały się z dreszczami roz¬paczy i biły się z sobą w jej mózgu, w jej ciele, spo¬tykały się w nerwach, rozdzierały w sercu.
To ją przenikała do szpiku kości okrutna świado¬mość, że suche, bez pocałunku, zacisnęły się czerwo¬ne jego usta na wieki, samotnie zaszły bielmem śmier¬ci świetne źrenice, zwisły puste, mocne ręce, że w grób poleciał smukły, śliczny, rneukochany.
To znów się zwidziało jej, że oto podnosi go z pod piasku, cuci na jędrnych piersiach, porywa w ramiona i daje spocząć na sobie, jak na gorącym wezgłowiu.
— Potężne twe słodkie uściski, uparty, śliczny*
gwałtowny, płomienny mój! — szeptała jak w obłę¬
dzie i zawracała się jak pijana jej głowa, by pojąć
naraz wszystko i wpleść się na nowo w koło tortury.
— Gdzie jesteś! — krzyczała zdławionym szep¬
tem,— Jakiem prawem,,, oddajcie ciało, on mój, mój,
mój! — wołała w ciemność, rozdrażniona nieubłaga-
nem milczeniem. A potym, schrypnięta, zaczęła mio¬
tać przekleństwa, obelgi, pluć spienionemi, skąsańe-
mi do krwi wargami w jawiące się jej brutalne, roz¬
juszone twarze,
— Oddajcie choć list, list, choć list.,. Co w. liście?!
— zastanowiła się jak nad odchłanią i błędnym wzro¬
kiem, wysilając wszystkie zmysły, wpatrywała się w

wyobrażanie pismo, w czarne, wijące się jak żmija zygzaki, w ruchome jak robactwo punkty nierozezna-nego kształtu — aż; wszystko zawirowało, rozlało się w mętną plamę, w kałużę krwi, w którą upadła bez zmysłów.
Leżała długo nawznak wyciągnięta, ze wzburzo-nemi, jak wrząca żywica, włosami; rozdarty stanik odsłaniał zastygłym płaczem wzdętą szyję i białe roz¬rzucone piersi.
Przeciągnęła się, westchnęła lekko, nieznacznie, leniwie.
Omdlały uśmiech rozchylił skrwawione jej wargi, błysnęły sznurki jej zębów, dreszcz przebieg, po ciele — śniła, że są z sobą, z ustami na ustach, biodrem w biodro, kolanami w kolanach.
Rozbudził ją zalew słodyczy i jednocześnie ocknął się czujny potwór rzeczywistości i chłonął chciwie urodzoną rozkosz, przywierał do niej, jak polip, wy¬sysał złudzenie i wdzierał się w serce kleszczami nie¬ludzkiej boleści.
Mar ja ścisnęła" jak do łez igłami zaszyte powieki, zacięła zęby, skurczyła palce i, jak skatowana na śmierć, stężała bez ruchu.
— Niema, zabili! — zakołatało raptem w głowie
głośno i dobitnie,
— Niema, zabili! — zajaśniała czaszka, jakby się
jaskrawym płomieniem zajęły wyrazy.
Raz jeszcze powtórzyła je ustami i zamyśliła się nad piekłem tych słów zapamiętale, długo, silnie. Przemierzała nieogarniętą ich zgrozę.

Ważyła długo olbrzymi ich ciężar i wreszcie spró¬bowała się dźwignąć, wspierając się rękami o mur, ścigając nogami umykającą podłogę.
Podniosła się, stanęła sztywno i zapatrzyła się W pozieleniałe od świtu szyby zaognioną źrenicą.
Wprost ich rysowały się ostro, jak wyrzezane, szczerbate, dzikie, srogie zwaliska głazów, poryte żlebami piargów, poszarpane, spiętrzone, jak po trzę¬sieniu ziemi, rumowska — niby jej własne, skamienia¬łe ruiny uczucia.
Blada jak gips, wpijała się posępnem badawczem spojrzeniem w potrzaskane urwiska. Odarte, zasę¬pione wirchy zapalały się różową pozłotą; wyżej, w głębinie, tonęła zagasła gwiazda. Było cicho, bezwie¬trznie i tylko jakiś jędrny dreszcz, ostry, jak chrzęst zbroi legiendarnych rycerzy, szedł od ponurych, zje-żonych, ogromnych gór,
Marja, roztrąciwszy okno, wciągała w zgorzałe piersi zimne i czyste, jak kryształ, powietrze. Oddy¬chała długo, gwałtownie, aż. wypieki życia wróciły na pobladłe policzki. Zmarszczyła czoło, wstrząsnęła głową, jakby pragnąc strącić ostatnie szczątki zasty¬głych na długich rzęsach łez.
Machinalnie ręką szukała po stole i, namacawszy krzyżyk, przycisnęła go silnie do ust, a potym, m꿬nie wyprostowana, z rozwichrzonemi włosami, wpół-naga, podobna do zbuntowanej Walkirji, podniosła groźnie ku granitowym szczytom ostatnią po nim pa¬miątkę — i na ich nieskruszoną moc i wiecznotrwałą

potęgę symbolu męczeństwa zaczęła składać sama przed sobą straszliwe, niezłomne przysięgi.
I serce dziewczyny w tej chwili jakby się rozpadło na dwie części, by: jedną kochać zawzięcie, drugą nienawidzieć śmiertelnie.


WIELKOŚĆ 17,5X12CM,TWARDA OKŁADKA,LICZY 142 STRONY.

STAN :BRAK GRZBIETU OKŁADKI /GRZBIET WZMOCNIONY KLEJEM/,STRONY SĄ POŻÓŁKŁE,POZA TYM STAN W ŚRODKU DB .

KOSZT WYSYŁKI WYNOSI 8 ZŁ - PŁATNE PRZELEWEM / KOSZT ZRYCZAŁTOWANY NA TERENIE POLSKI,BEZ WZGLĘDU NA WAGĘ,ROZMIAR I ILOŚĆ KSIĄŻEK - PRZESYŁKA POLECONA PRIORYTETOWA + KOPERTA BĄBELKOWA / .

WYDAWNICTWO BIBLJOTEKI DZIEŁ WYBOROWYCH
WARSZAWA 1927.

INFORMACJE DOTYCZĄCE REALIZACJI AUKCJI,NR KONTA BANKOWEGO ITP.ZNAJDUJĄ SIĘ NA STRONIE "O MNIE" ORAZ DOŁĄCZONE SĄ DO POWIADOMIENIA O WYGRANIU AUKCJI.

PRZED ZŁOŻENIEM OFERTY KUPNA PROSZĘ ZAPOZNAĆ SIĘ Z WARUNKAMI SPRZEDAŻY PRZEDSTAWIONYMI NA STRONIE "O MNIE"

NIE ODWOŁUJĘ OFERT KUPNA!!!

ZOBACZ INNE MOJE AUKCJE

ZOBACZ STRONĘ O MNIE