Trzy lata po ukazaniu się skromnego, lecz urzekającego swą muzyczną urodą i emocjonalną głębią albumu "For Emma, Forever Ago", Justin Vernon powraca albumem, który lokuje go w lidze Antony'ego Hegarty'ego, Rufusa Wainwrighta czy Sufjana Stevensa.
Pierwszy album Justin podpisał pseudonimem Bon Iver, co - biorąc pod uwagę francuską fonetykę, mniejsza o ortografię - przetłumaczyć można Dobra Zima. Rzeczywiście, tamta zima sprzed paru lat, gdy zaszył się on w głuszy w północnym Wisconsin okazała się dla niego znaczącym krokiem do światowej kariery. Dysponując minimalnymi środkami do nagrania muzyki i przetrwania stworzył małe arcydzieło, które po drobnych studyjnych retuszach jednako podbiło serca publiczności i krytyków i zapewniło albumowi „For Emma, Forever Ago" wysokie miejsca we wszystkich znaczących dorocznych ankietach na najlepszą płytę 2008 roku.
Od tamtego przełomowego momentu Justin zapisał na swym koncie szereg ciekawych i ambitnych kolaboracji z tak różnymi wykonawcami, jak St. Vincent, Gayngs czy Volcano Choir, a nawet z Kanye Westem, które znacznie poszerzyły jego pierwotnie neofolkowo-altcountry'ową paletę. To słychać wyraźnie na bogato zorkiestrowanym i świetnie wyprodukowanym nowym albumie „Bon Iver", który można odczytać jako swoistą bardzo intymną opowieść o podróży przez życie i miejsca rzeczywiste i metaforyczne, od narodzin po śmierć. Nie ma tu jednak nachalności standardowych, jednoznacznych albumów koncepcyjnych, każdy może interpretować poszczególne utwory i całość wedle swoich własnych uczuć i emocji. Tym razem w obsadzie muzycznej „Bon Iver" znalazło się - obok kilku stale współpracujących z Justinem muzyków (Sean Carey, Mike Noyce and Matt McCaughan) - wiele znakomitych postaci, by wspomnieć mistrza pedal steel Grega Leisza (Lucinda Williams, Bill Frisell), tworzących sekcję dętą Colina Stetsona (Tom Waits, Arcade Fire), Mike'a Lewisa (Happy People, Andrew Bird) i C.J. Camerieri'ego (Rufus Wainwright, Sufjan Stevens) czy odpowiedzialnego za aranżacje smyczków Roba Moose'a (Antony & The Johnsons, The National). Już tylko sam zestaw zaproszonych do nagrania „Bon Iver" muzyków świadczy, w jakim miejscu na muzycznej mapie Ameryki Justin Vernon chciałby się znaleźć, gdy wchodził do studia. Po wysłuchaniu płyty nie ma wątpliwości, iż jest to już faktem dokonanym.