Ta strona wykorzystuje pliki cookies. Korzystając ze strony, zgadzasz się na ich użycie. OK Polityka Prywatności Zaakceptuj i zamknij X

GACKI - ROZDŹWIĘKI 1903

09-02-2014, 21:23
Aukcja w czasie sprawdzania była zakończona.
Cena kup teraz: 25 zł      Aktualna cena: 19.99 zł     
Użytkownik ikonotheka
numer aukcji: 3922376589
Miejscowość Kraków
Wyświetleń: 2   
Koniec: 09-02-2014 19:50:00
info Niektóre dane mogą być zasłonięte. Żeby je odsłonić przepisz token po prawej stronie. captcha

WSTĘP - SPIS TREŚCI - OPIS:

Zaczepiła mnie. — Chodź ze mną! Odwróciłem się Stała pod latarnią i światło gazowej lampy żółtawym oblewało ją. blaskiem.
— Jestem zmęczony i głowa mnie boli. Idę do
domu, położę się do łóżka, może zasnę. Chcesz herbaty,
to chodź do mnie.
Potrząsnęła głową.
— Dasz mi kilka marek? Patrzę na nią, jest blada
i zmęczona.
— Mam zaledwie kilka fenigów w kieszeni. Ale
chodź ze mną. W pokoju będzie ciepło i ciemno, nie za¬
palę lampy i tylko maszynka spirytusowa będzie się świe¬
cić na stole. — Ale może ty nie chcesz? W takim razie
ż}'czę ci powodzenia i bądź zdrowa.
Przeszedłem kilka kroków i stanąłem.
— Tobie jest na imię Krystyna?
Kiwnęła głową.
Skąd ja to wiem ? Widzę ją po raz pierwszy, a mo¬że i ostatni w życiu. Dziwne! Odpowiedziała mi tak i moje pytanie nie dziwi jej wcale. Rozumie się, wszak ona nie może znać tych wszystkich, którzy ją znają.

Podchodzę do bramy, jest otwarta. Przeszedłem sień. Z pierwszego piętra słychać muzykę. Przystaję na chwilę. Kto może grad o tej porze ? Muzyka ucichła. Idę dalej. W przedpokoju pali się mała, niebieska lampka; w sypialni mojej jest ciemno. Łóżko jest już posłane i lśni swą białością na ciemnem tle obicia, powietrze—przesy¬cone zapachem tytoniu, zapachem gryzącym, który szczypie mnie w gardle.
Podchodzę do okna. Ulica pusta i biała, stróże w sennem odrętwieniu stoją pod murami, wśród nocy rozlegają się donośne kroki rzadkich przechodniów, zdała dochodzi mnie śpiew. Nasłuchuję i wzrok wytężam w ciemności. Jakiś pijany zatacza się, idąc środkiem uli¬cy i śpiewa przerywanym, ochrypłym giosem.
To jest tak zwany ^odpoczynek niedzielny.*
I znowu cicho, tylko dorożka wolno toczy się po bruku. Koń leniwie podnosi nogi i łeb ma spuszczony. Dorożkarz ledwo trzyma lejce i kiwa się na wszystkie strony. Gdzie on pojedzie? Na prawo, czy na lewo, albo może prosto? Zresztą, co mnie to obchodzi! Dorożka skręciła na lewo. Dlaczego? Myślałem, że pojedzie prosto.
Pod latarnią ktoś stoi.
Kto to może być? Pijany, czy jakaś zapóźniona dziewczyna? Cień poruszył się. Ach, to Krystyna. Dotąd nie znalazła nikogo, a na dworze tak zimno! Mu¬szę ją zawołać.
Otwieram okno. — Krystyna chodź, zaziębisz się. Zaraz otworzę ci bramę.
...Czy zapalić lampę? Lepiej nie; może ona jest brzydka. Tak, ale w każdym razie nie powinna w taką niepogodę błąkać się po ulicach.

Przyszła i poznała mnie.
— Ach ty?... Ja odchodzę.
Chwytam ją za rękę.
— Gdzie pójdziesz? deszcz pada. Ale uważaj, tu
są trz}^ schodki.
Wchodzimy do pokoju.
— Jak tu ciemno. Nie zapalisz lampy?
Nic nie odpowiadam; po chwili słyszę, jak zdejmuje trzewiki.
— Jak tu zimno!
— Masz kołdrę, przykryj się nią; ja będę spał na
kanapie.
Podchodzi do mnie i patrzy mi w oczy.
— Czyś ty pijany?
Nad ranem odeszła.
— Naiwny jesteś mój dzieciaku! — powiedziała mi na pożegnanie.

yjdę z domu. Oddawna już męczą mnie te cztery ściany zimne i puste; boję się samotności, która mnie zmusza do myślenia. A chodzą mi po głowie myśli, jak widma. Zimno! Przykładam zziębniętą rękę do klosza lampy i czuję, jak ciepły prąd krwi rozlewa się po moich żyłach.
Fanny nie przyjdzie dzisiaj widocznie. Zimno, mróz. Śnieg pada grubemi płatami. Lubię, kiedy w taką po¬godę zziębnięta przychodzi do mnie. Śnieżne brylanty pokrywają wtedy jej kapelusz, włosy i płaszcz; twarz czerwieni się od mrozu. Spijam z jej włosów każdą gwiazdkę śniegu zamienionego w wodę i przesiąknięte¬go wonią jej ciała. Ale dzisiaj nie przyjdzie widocznie.
Wyszedłem.
Na ulicy śnieg skrzypi pod nogami; w mgle widzę tylko trójkolorowe pasy światła rozrzucanego przez la¬tarnię. Na zakręcie mija mnie ktoś. Maska! Pójdę za nią; wszak nie wiem, co z czasem robić i wszystko mi jedno, czy w lewo, czy w prawo idę. Kobieta biegnie szybko, przyśpieszam kroku. Za chwilę zrównałem się z nią, zajrzałem pod ogromne rondo kapelusza, tak, to

■■•

ona! Krystyna, której wczoraj dałem nocleg i dziesięć marek.
— Czy nie poznajesz mnie?
— Ach, to ty, dzieciaku! Chodź ze mną na redu¬
tę. Patrz, jaki kapelusz kupiłam sobie za te pieniądze,
które mi dałeś. Pójdziesz ze mną?
Kiwam potakująco głową i nagle przypominam sobie, co mi powiedziała dzisiaj rano, odchodząc. Biorę ją wpół, całuję, ona nie stawia mi oporu —przez wdzięcz¬ność zapewne.
— Prawda, jaki ja wczoraj byłem komiczny? Wy¬
piłem za dużo. Pójdziesz do mnie dzisiaj, po reducie?
Zamiast odpowiedzi ściska mi rękę i nadstawia czoło do pocałunku.
Chwilę idę z przymkniętemi oczami, pijąc pocałun¬ki i grzejąc się ciepłem jej ust.
— Pójdźmy do Odeonu; słyszę muzykę, widocznie
i tutaj jest reduta.
Otwieram oczy. — Chodźmy!
W salach ścisk i zamęt. Woń piwa i rozmaitych potraw zlewa się z dymem i potem ciał ludzkich. Mu¬zyka gra walca, chwytam Krystynę wpół, zaczynamy tańczyć. Pierś jej opiera się na mojej. Rozpuszczone włosy łaskocą mnie po twarzy, krew uderza do głowy. Przyciskam ją mocniej do siebie i wiruję wciąż prędzej
i prędzej.
— Ciało jej coraz bardziej zwisa w moich rękach,
chwiejemy się i zataczamy.
— Dosyć, dosyć — szepce Krystyna.
Zatrzymałem się i poprowadziłem ją do drzwi.
W bufecie zamówiłem gabinet i wino.

— Prosit!
— Prosit!
— Pij jeszcze. Pij, dopóki możesz utrzymać kieli¬
szek w ręku. Ja piję, patrz! A teraz zeprzyj się na mnie,
mocno! Pragnę cię czuć całem mera ciałem. Drżysz?
—■ I ja będę pil, o tak, będę pił, dopóki nie stracę zupełnie świadomości, dopóki jeszcze rozpoznawać będę, co się wkoło mnie dzieje. Ale jeszcze dużo muszę wy¬pić. Widzę wszystko; widzę nawet delikatną mgłę w twoich oczach. Nie chcę myśleć, ani czuć, ani patrzyć. Będę pić, dopóki nie stoczę się na dywan.
— Pijmy, pij, co wolisz...? Ty śpisz?
— Nawet pijaną być nie umie.
— Chcę, żebyś szalała ze mną, a ty śpisz tylko?
— Napij się kawy, to cię otrzeźwi, a potem znowu...
Dziwne. Na mnie nic już nie działa. Piję kieli¬szek za kieliszkiem i upić się nie mogę. Brrr! Zimno mi. Nie rozgrzałem się nawet. Chwilami zdaje mi się, że mózg zamarza mi także. Pocieram ręką czoło i czuję żar. Dziwne. To byłb}^ ciekawy eksperyment: mózg zamrożony. Możnaby wtedy z pewnością chłodno rozu¬mować.
Krystyna śpi już na dobre. Strach mnie czegoś ogarnia. Wrócę do domu; nie będę przynajmniej słyszał tej okropnej muzyki, która szarpie mi nerwy.
Zostawię u kelnera pieniędze, by Krystynę odwieźli do domu i pójdę.

stałem dzisiaj dosyć późno. Z łóżka stojącego na-wprost okna widziałem ulicę. Na dachach śnieg topniał, nastawały deszcze. Ściana przeciwległego domu, na którą patrzyłem od samego przebudzenia, zmieniła swą barwę i przybrała szary, brudny kolor.
Leżąc pod ciepłą kołdrą, czułem jej zimną, oślizgłą wilgoć. Starałem się nie patrzeć w okno, ale nie miałem siły poruszyć głową.
Wstałem wreszcie, zapaliłem spirytusową maszyn¬kę i ubierałem się powoli,
— Co się stało z Krystyną? Czy kelner kazał ją
odwieźć do domu? A może zabrał ją do siebie?
Ktoś lekko zapukał do drzwi.
— Proszę. Ach, to ty, Helu. Zapomniałem wczo¬
raj zgasić lampkę w przedpokoju. Wróciłem tak późno.
Czy przyszedł jaki list do mnie?
— Nie, ale portier mówił mi, że ktoś pytał się o pa¬
na doktora. Zaraz przyniosę kartę.
— Kto? Brunon tutaj? Przyjdę o pierwszej. Cze¬
go on może chcieć ode mnie. Po ostatniem naszem
spotkaniu w Genewie nie pisał do mnie ani razu, zapewne

uważa mnie za straconego dla sprawy. Czyżby mi wy¬baczył tę tak zwaną zdradę sztandaru? a może przyjechał mnie nawracać?
Dzisiaj mniej niż kiedykolwiek jestem usposobiony do słuchania go.
W każdym razie zastanie mnie w domu, bo wobec takiego deszczu, trudno jest wyjść na ulicę.
Uchyliłem drzwi i poprosiłem Hele, by na pierw¬szą, przygotowała kawy i koniaku.
Na ulicy pusto i cicho zupełnie. Już od dziesięciu mi¬nut stoję w oknie i nie wiem, czy naliczyłem pięciu prze¬chodniów. Tramwaje i dorożki straciły coś ze zwykłego swego zgiełku, posuwają się szybciej, ale ciszej, niż zazwy¬czaj. Szkoda, że statystyka nie zbadała wpływu pogody na ilość przestępstw. Jestem przekonany, że w taki dzień nawet zbrodnię jest trudno popełnić. Nerwy tracą swą elastyczność; szara barwa i wilgoć osłabiają ich działalność i sprawiają, że włókna nerwowe ślimaczą. się i rozprzęgają. Dzień dzisiejszy, to dzień samobójców.
Ale poco ten Brunon przyjechał? Teraz, kiedy najmocniej przekonany byłem, że walczy w kraju o po¬wszechne prawo wyborcze. Za pięć lat będzie de¬putowanym, wybierze go znowu kilkadziesiąt tysięcy ludzi.
Ja, doprawdy,- zerwałem z nimi zupełnie; stanąłem na wprost przeciwnym biegunie. Walczyć o prawo wy¬borcze! Dla kogo? Poco?
■ Jacy oni są śmieszni przy całej swej powadze. A zresztą co mnie to wszystko obchodzi. W pokoju moim jest cicho i ciepło, za żadne skarby nie ruszę się

stąd, gdyby nawet Brunon przyrzekał mi tekę ministra przemysłu i handlu.
Ten deszcz drażni mnie okropnie; wiecznie ten sam monotonny szum spadającej wody, ta sama szara mgła.
Jeżeli tydzień jeszcze potrwa taka pogoda, ucieknę stąd gdzieś daleko, gdzie ciepło będzie i słonecznie.
Zmiana otoczenia, widoków i klimatu podnieca mnie zwykle i ożywia. Pojadę na Rivierę, nad morze, odnowię dawne wspomnienia, napiję się słońca.
Już pierwsza. Brunon przyjdzie za chwilę—oni są zawsze punktualni.
Z przyjemnością uniknąłbym tej wizyty. Ktoś zadzwonił — to pewnie Brunon.
— Entrez!
Przywitaliśmy się chłodnym uściskiem ręki.
— Nie spodziewałeś się mnie? — zaczął. — Jadę
do Londynu i zatrzymałem się tutaj na kilka dni. Chcia¬
łem cię odwiedzić. Co porabiasz? Myśleliśmy, że przy¬
jedziesz do kraju podczas lata.
Obserwował mnie z pod oka, bawił się brelokiem od zegarka i widziałem, że nie chce poruszać sprawy, któ: ra go tutaj sprowadziła.
— Ach, byłbym zapomniał — zaczął wreszcie. —
Przywożę dla Ciebie ukłony z fabryki « Merkury. > Pa¬
miętasz, byłeś tam podczas ostatnich wyborów. Dopy¬
tują się tam ciągle o ciebie i powtarzają rozmaite ustępy
z twoich przemówień. Czy nie wybierasz się_ do kraju?
Za dwa miesiące wybory. «Merkury» ma obecnie dzie-

sieć tysięcy robotnika, jest to bardzo ważny punkt wy¬borczy. Znają cię tam i lubią. Jestem przekonany, że gdybyś postawił swoją kandydaturę, zostałbyś napewno wybrany.
— Mówił to wszystko jednym tchem, badawczo
wpatrując się we mnie. Był zakłopotany i czuł, że po¬
wiedział za dużo. Przynajmniej ostatnie zdanie musiało
mu się wyrwać zupełnie niechcący. Po ostatecznem
zerwaniu nie powierzonoby mi mandatu. Nie dowie¬
rzano mi.
Niepokój jego bawił mnie i chłodnym tonem odpo¬wiedziałem na wszystkie jego pytania.
Heła weszła z zapaloną maszynką i butelką ko¬niaku.
Brunon uspokoił się trochę i, chcąc widocznie zmie¬nić temat rozmowy, zapytał mnie, czy mam zamiar zo¬stać na stale w Niemczech? Nie umiałem mu odpowie¬dzieć; wszak sam jeszcze nie wiem.
— W każdym razie tutaj nie zostanę. Znasz mnie
przecież i wiesz, że długo najednem miejscu usiedzieć
nie mogę. Ale wróćmy do poprzedniej rozmowy. Czy
wiesz, że ja już wtedy w «Merkurym» bardzo często mie¬
wałem chwile, kiedy nie wierzyłem w to, com mówił.
Jedno zdanie wypychało mi z ust drugie, prawie bez mo¬
jej woli. Następnie unosiłem się już własnemi słowami,
w głowie rysowały mi się coraz to nowe obrazy, coraz
inne rodziły pomysły. Kiedym kończył, oprzytomniały
mnie oklaski i często nie umiałem sobie zdać sprawy
z tego, że ja i ten ktoś, co stał przed chwilą na mównicy,
są jednym i tym samym człowiekiem. Coraz częściej
odczuwałem pustkę w sobie i koło siebie, aż uciekłem

sam jednego poranku bez pożegnania, bez zawiadomie¬nia, że wyjeżdżam.
Mówiłem prawie do siebie; stanęła mi w pamięci ta noc przed wyjazdem. Spędziłem z nimi cały wieczór, nudząc się, tłumiąc ziewanie. Ja znałem ich już na wy¬lot; zanim otworzyli usta, wiedziałem, co każdy z nich powie.
Chwilami zazdrościłem im, jak biedak zazdrościć musi bogaczowi. Robili coraz to nowe projekty, zacie¬rali ręce, zapalali się do przyszłości. I uczułem się w po¬śród nich intruzem, uciekałem przed ich pełnemi życia twarzami. Wyjechałem.
Brunon zwolna popijał herbatę, marszczył czoło i podkręcał wąsy.
Zapukano do drzwi. Hela podała list.
Rozdarłem kopertę: Fanny zawiadamiała mnie, że przyjdzie dzisiaj wieczorem. Ucieszyłem się tem bardzo. Nie widziałem jej już od kilku dni i zląkłem się, kie¬dym poznał jej pismo. Więc przyjdzie do mnie, chwała Bogu!
Chciałem ukryć przed Brunonem zadowolenie, wstałem z krzesełka, kręciłem się po pokoju, zapaliłem znów maszynkę. — Chcesz jeszcze herbaty? A może wo¬lisz samego koniaku?
I do niego czułem teraz sympatyę.
— Rozchmurz się! Pojechać z tobą nie mogę, czu¬ję, że niewiele bym wam pomógł, ale może potrzebuje¬cie pieniędzy. Podobno pismo stoi nieświetnie. — No, rozchmurz się, podaj mi rękę. Ja, doprawdy, nie jestem stworzony na działacza. Nie mam stałych podstaw, wy-

zbyłem się dogmatów, nie wiem gdzie, ani kiedy; odpa¬dły ode mnie, ale dlaczego, jak, tego nie wiem.
Brunon nic mi nie odpowiedział.
Po chwili zaczął mnie wypytywać o warunki mia¬sta, o moje życie; mówiliśmy o literaturze i polityce.
Zegar wybił godzinę czwartą. Brunon zerwał się z krzesła, i żegnając się z pośpiechem, obiecał odwiedzić mnie jeszcze przed wyjazdem.
Fanny! Ach, jak to dobrze, że ona dzisiaj przyj¬dzie. Zmęczyła i wyczerpała mnie ta wizyta.
Wyjąłem zegarek i liczyłem sekundy i minuty, dzielące mnie od jej przyjścia.
Więc przyjdzie, przyjdzie, a ja tyle już się nacier¬piałem! Czy bałem się, że już nie przyjdzie? Nie, ja ba¬łem się myśleć o tej obawie. Teraz będę siedzieć w fo¬telu i czekać na nią. Te dwie godziny muszą kiedyś przejść, aż wreszcie Fanny zapuka do drzwi. Znałem już te chwile oczekiwania, kiedy każda minuta ma swą dłu¬gą historyę i mieści w sobie nieraz całe gmachy obaw, zwątpień, nadziei i przypuszczeń. A kiedy, po przebyciu całego tego piekła, zbliżymy się do tej chwili, której tak gorąco pragnęliśmy, czujemy, że przedwcześnie wyssa¬liśmy z niej wszystko, co ona dać mogła.
Wziąłem książkę do ręki i czytałem ją z uporem, z jakim inni liczą do sześćdziesięciu, by się upewnić, że czas idzie, i znowu jedna minuta zsunęła się w przeszłość. Każda przeczytana kartka oznacza siedem minut — ach, żeby tych kartek było jak najwięcej!
Ktoś dzwoni. — Czy to już Fanny?

— Entrez.
Podała mi rękę; zauważyłem, że była wzburzona. Nerwowym ruchem zdjęła kapelusz, okrycie i usiadła nie mówiąc ani słowa.
Patrzyliśmy na siebie.
— Słyszałeś, że Roza się otruła?
■— Co? nie wierzyłem. Żarty.
— Wcale nie żarty. Dzisiaj rano wstąpiłam do
niej i trafiłam na wynoszenie trupa. Jak ci się to po¬
doba? Co? Wczoraj miała podobno scenę z Romanem.
On uciekł z domu, a kiedy wrócił nad ranem, znalazł już
tylko trupa.
Mówiła dziwnym gardlanym głosem i mieniła się na twarzy.
— Romana widziałaś?
— Nie. Od drzwi zawrócił się podobno i pije teraz
w Minerwie. Ale jak ci się podoba ta historya...
Śmiała się złym, urywanym śmiechem.
Wziąłem ją za rękę i chciałem pocałować.—Uspo¬kój się!—Wyrwała "się i odskoczyła. Widziałem jej błyszczące oczy, jakby przez strach rozszerzone.
— Nie dotykaj mnie. Ja nie chcę. Ja się ciebie
boję.
— Fanny moja, uspokój się, błagam cię.
I mnie zaczął opanowywać jakiś dziwny lęk. Fan¬ny przeszła się kilka razy po pokoju i gestykulowała rękami.
— To raz się musi skończyć. Ja nie chcę ani wi¬
dzieć cię, ani słuchać. Twoja choroba i mnie się udzie¬
la. Ja chcę żyć, być żoną i matką. Widzisz. Roza
otruła sie.

Biegała po pokoju, wreszcie padła na kanapę i twarz zakryła rękami; za chwilę słyszałem jej łkanie.
Stałem na środku pokoju, nie wiedząc, co począć. Niezdecydowanym ruchem zwróciłem się do niej:
— Masz racyę; nie powinniśmy się już nigdy wi¬
dzieć. Uciekaj ode mnie. Wy, kobiety, szukacie w m꿬
czyźnie siły, na której wam samym zbywa; potrzebujecie
energicznej dłoni, któraby was prowadziła. Ja nie umia¬
łem ci dać tego wszystkiego. Idąc ręka w rękę, zatacza¬
libyśmy się ciągle w życiu. Ja cię nie będę zatrzy¬
mywał.
Mówiłem to wszystko jak skazaniec, który czuje, że umrzeć musi i nie broni się przed śmiercią, drwi z życia i nie pragnie go, bo nic mu już oprócz niego nie zostało.
Na biurku spostrzegłem jej list — nie przypuszcza¬łem, co mi zwiastował.
Fanny łkała ciągle. Podałem jej szklankę wody.
— Napij się, uspokój. Ja cię nie będę zatrzymywał.
Nie mamy sobie wzajem nic do wyrzucenia; daliśmy so¬
bie kilka chwil szczęścia, nie spekulowaliśmy naszą mi¬
łością, dzisiaj pójdziemy każde w inną stronę, bez żalu
jedno do drugiego. Rozstajemy się, jak dwoje ludzi roz¬
sądnych, którzy ocenili, że rozstać się muszą.
Staliśmy naprzeciw siebie. W jej oczach malowało się bezgraniczne wyczerpanie.
— Wyrzucasz mnie?!—wybuclmęła znowu.—Więc
dobrze, więc pójdę. Sprzykrzyłam ci się, chcesz być wol¬
nym. Daliśmy sobie kilka chwil rozkoszy, a teraz roz¬
stańmy się. Dobrze!
Schwyciłem ją mocno za ręce i przycisnąłem do siebie.

— Fanny moja, co tobie? Uspokój się, proszę cię.
Chodź, pójdziemy gdziekolwiek.
Czułem, że ciało jej nie stawia żadnego oporu. Na rękach poniosłem ją do kanapki, usiadłem, trzymając na kolanach, przyciskałem mocno do piersi i całowałem jej czoło i oczy.
Fanny powoli otwierała powieki, na jej twarzy za¬uważyłem rumieniec, oddychała głęboko, piersią swą biła mnie prawie.
Wyciągnęła jedną rękę i opasała nią moją szyję.
— Och, jak jabym chciała umrzeć. Ja się już
wszystkiego boję i ciebie i życia i tego dnia, który jutro
wzejdzie i siebie samej —wszystkiego, wszystkiego!
Przytuliła się rzewniej i pocałowała mnie w usta. Ręce nasze zaciskały się coraz bardziej, powieki ciążyły.
— Fanny, ja cię nie puszczę!


WIELKOŚĆ 21X15CM,
TWARDA INTROLIGATORSKA OPRAWA /GRZBIET SKÓRZANY/,LICZY 252 STRONY.

STAN :OKŁADKA DB,STRONY SĄ POŻÓŁKŁE,KILKA KARTEK JEST NIEZNACZNIE ZAPLAMIONYCH,JEDNA KARTKA JEST LUŹNA,POZA TYM STAN W ŚRODKU DB .

WYSYŁKA GRATIS NA TERENIE POLSKI / PRZESYŁKA POLECONA PRIORYTETOWA + KOPERTA BĄBELKOWA ,W PRZYPADKU PRZESYŁKI ZAGRANICZNEJ PROSZĘ O KONTAKT W CELU USTALENIA JEJ KOSZTÓW / .

WYDAWNICTWO JAN FISZER WARSZAWA 1903.

INFORMACJE DOTYCZĄCE REALIZACJI AUKCJI,NR KONTA BANKOWEGO ITP.ZNAJDUJĄ SIĘ NA STRONIE "O MNIE" ORAZ DOŁĄCZONE SĄ DO POWIADOMIENIA O WYGRANIU AUKCJI.

PRZED ZŁOŻENIEM OFERTY KUPNA PROSZĘ ZAPOZNAĆ SIĘ Z WARUNKAMI SPRZEDAŻY PRZEDSTAWIONYMI NA STRONIE "O MNIE"

NIE ODWOŁUJĘ OFERT KUPNA!!!

ZOBACZ INNE MOJE AUKCJE

ZOBACZ STRONĘ O MNIE