PŁYTA IDEALNA - ten opis oznacza PEŁNĄ gwarancję nieskazitelności egzemplarza. Zakup takiej płyty na mojej aukcji - to brak jakiegokolwiek ryzyka wystąpienia najmniejszego nawet odcisku palca, najmniejszej nawet ryski czy jakiejkolwiek niedoskonałości płyty lub poligrafii ( a wady te niezwykle często występują w egzemplarzach fabrycznie zafoliowanych - o czym żadnemu kolekcjonerowi oczywiście przypominać nie trzeba :)
Jeśli płyta posiada opis "nowa, bez folii", oznacza to, że spełnione są wszystkie poniższe warunki: - płyta została nabyta w takim stanie od wytwórni/dystrybutora itp, na co nie mam najmniejszego wpływu - nigdy i nigdzie nie była odtwarzana - dysk jest w stanie idealnym Płyta, która choć na sekundę wyląduje w odtwarzaczu jest przeze mnie traktowana jako używana.
Edycja – plastikowe etui. Folia z paskiem samoprzylepnym.
Wykonawca: Houle, Francois 5
Tytuł: In the Vernacular - The Music of John Carter
Wytwórnia: Songlines, 1998
Numer katalogowy: SGL 1522-2
Recenzował: Maciej Karłowski
Kanadyjski klarnecista Francois Houle jest muzykiem niemal w ogóle nie znanym w Polsce, nie przypuszczam także, aby i na świecie zbyt wielu miłośników jazzu kojarzyło jego nazwisko. Ja spotykam się z nim po raz pierwszy i do sięgnięcia po jego płytę skłoniła mnie raczej obecność w składzie znakomitego trębacza Dave’a Douglasa oraz kontrabasisty Marka Dressera. Jest niemal regułą, że płyty, w realizacji których brali udział wymienieni muzycy, są co najmniej warte poznania. Nie przypuszczałem jednak, że spotkanie z Houle okaże się tak intrygujące i pełne doskonałej muzyki.
Jazz nie od początku był jego życiową pasją. Zanim zainteresował się muzyką improwizowaną, zdążył - podobnie jak chociażby Anthony Braxton, Steve Lacy, Evan Parker oraz grający i na tej płycie Mark Dresser - odebrać solidne akademickie wykształcenie. Nietrudno też pewnie domyśleć się, że ze względu na rozległą wiedzę i świadomość muzyczną szybko zainteresował się tymi najbardziej kreatywnymi odmianami jazzu. Niemal od początku otaczał się artystami preferującymi równie wyrafinowane formy artystycznej wypowiedzi. Nie dziwi zatem sięgnięcie do muzyki Johna Cartera, artysty raczej nieszczególnie popularnego, ale dla muzyki jazzowej czy muzyki amerykańskiej w ogóle postaci ważnej i cenionej. Niestety, płyty z jego muzyką są trudno dostępne, niektóre zaś, szczególnie te wydane dla Hat Art, osiągnęły status kolekcjonerskich rarytasów.
Mamy więc rzadką okazję zmierzenia się z dziełami wielkiego mistrza klarnetu i oryginalnego kompozytora, u którego stapiały się nie tylko elementy jazzu i muzyki współczesnej, ale także fascynacja folklorem afrykańskim i amerykańskim. Houle nie tylko sięgnął po muzykę Cartera, ale także wykorzystał skład instrumentalny zbliżony do takiego, w jakim przez długi okres Carter grał (klarnet i trąbka). Gdy słucham muzyki Cartera zawsze najbardziej niesamowity wydaje mi się jej nastrój, który dość trudno opisać. Daje się w niej wyczuć duże napięcie, niewiele jest prostych melodii, harmonii, zaś rytm, poprzez swoją podskórną intensywność, nadaje jej niezwykłe brzmienie. Także paleta brzmień jest szalenie bogata i nieczęsto słyszalna w dziełach innych twórców. Carter miał sposoby, aby uczynić muzykę niecodzienną i pod kątem jej brzmienia dobierał sobie współpracowników.
Prawdę mówiąc nie sądziłem, że kiedykolwiek duch tamtej muzyki powróci w nagraniu innego twórcy. Tym milsze i nieoczekiwane zaskoczenie sprawiła mi „In the Vernacular...”. Najbliższe, choć niewykluczone, że wcale nie najtrafniejsze, skojarzenie, jakie po jej wysłuchaniu przychodzi mi do głowy, to „Castels Of Ghana” i, niestety, wycofana już z druku „Seeking”. Części improwizowane przeplatają się z zapisanymi, swoboda z rygorem, najistotniejsze jest jednak to, że całość stanowi jakby rodzaj nieprawdopodobnie intrygującej, spójnej i wciągającej muzycznej opowieści. Płyta zawiera 10 utworów (są to prawie wyłącznie kompozycje Cartera), w tym także nigdy do tej pory nie zarejestrowany „Three Dances in the Vernacular”, tylko dwa są pióra Houle. Tak na marginesie, doskonale wtapiają się one w ogólny, nieco duszny klimat całości, której słucha się jak wielowątkowej, zmiennej w nastrojach historii. Nie pokusiłbym się nawet o określenie jej jako ewidentnie jazzowej, może budzić wiele skojarzeń, jest to jednak z całą pewnością muzyka, której sercem jest improwizacja, zaś treścią relacje pomiędzy muzykami.
Oprócz wspomnianych już wcześniej Dougalsa i Dressera występują tu Peggy Lee - wiolonczela i Dylan van der Schyff - perkusja. Wszyscy oni razem zaprezentowali nie tylko doskonały warsztat, ale również godną uznania i podziwu muzykalność.
Znakomita płyta, ale stawiająca przed słuchaczem spore wymagania.