Książkę tę napisał dziennikarz, a motywy, które go skłoniły do tego kroku nie leżą w sferze nauki przez duże N, lecz mają początek w czym innym. Mianowicie w umiłowaniu przez autora swego zawodu, którego nazwa brzmi: dziennikarz, umiejący fotografować.
Powyższe stwierdzenie pociągnie za sobą przeróżne konsekwencje.
Po pierwsze, nie napiszemy we wstępie uroczystych a tradycyjnych słów brzmiących mniej więcej tak:
„W literaturze fachowej dotkliwie odczuwa się brak naukowego opracowania zagadnienia fotografii prasowej. Tę lukę staraliśmy się wypełnić. Dalecy jesteśmy od tego aby przypuszczać, że wyczerpiemy temat...11 i tak dalej i tak dalej, jak w wielu książkach, za którymi kryją się tysiące godzin prześlęczane po bibliotekach, ba! — życia złożone w ofierze nauce. Życie człowieka znającego tajniki fotografii jest zbyt piękne, aby je składać na jakimkolwiek ołtarzu.
Po drugie — postanowimy nie rozstawać się w tej książce z uśmiechem. O tym musi zapomnieć — pisząc książkę — naukowiec, o tym może pamiętać dziennikarz.
Spróbujmy — zaczynając właśnie od uśmiechu — naszkicować założenie niniejszej pracy.
Oto pewna anegdota dziennikarska:
Gdzieś około lat 1920 wychodził w Krakowie dziennik pod nazwą Nowa Reforma. Pismo to walczyło z trudnościami finansowymi i rozporządzało tylko dwiema kliszami, które od czasu do czasu włamywano w numer. Obie klisze były portretami mężczyzn. Na jednej figurował pan z brodą, na drugiej — pan bez brody. Gdy zachodziła konieczność zamieszczenia w numerze portretu osoby aktualnej danego dnia, ustalano jedynie, czy osoba nosi brodę, czy nie. I drukowano albo jedną albo drugą kliszę z odpowiednio zmienionym nazwiskiem. Ponieważ farba i papier powodowały zamazanie rysunku, przez długie lata oszczędzano na sporządzaniu nowych klisz.