Mamy przed sobą zbiór nowel Bolesława Eusta-chiewicza. Nie jest to bynajmniej pierwszy występ literacki autora. Ma on już za sobą piękną kartę w dziejach twórczości. W r. 1912 ukazał się dramat wierszowany „HANNIBAL", pozatem „STYCZNIO¬WA NOC" drukowana w r. 1913 przez Związek Te¬atrów i Chórów Ludowych, wreszcie w pismach perjodycznych i codziennych rozrzucane poezje i u-twory prozą. Liczba ich bardzo pokaźna, która już dzisiaj pozwala na nakreślenie pewnego profilu autora, wydobycie cech znamiennych jego twórczości zresztą wcale oryginalnych, zgoła swoistych. Niewątpliwie bezstronna, rzeczowa krytyka podkreśli owe, mimo¬chodem tylko podniesione walory.
Na zbiór p. t. „KOŁO ŻYCIA" złożyło się znowu kilkanaście utworów, niektóre z nich ukazywały się w druku nawet kilkakrotnie powtarzane, inne w tłu¬maczeniu francuskiem i niemieckiem. Każda z nowel stanowi zamknięty dla siebie temat, porusza specy¬ficzne zagadnienia i to, co z całym naciskiem pod¬kreślić należy, całkiem nowe-oryginalne. Autor wy-
chodzi z tego słusznego założenia, iż świat. twór" czości nie jest zamknięty żadnemi zgoła określonemi granicami, twórczość prawdziwa operuje niezwykle szeroką skałą w ujęciu tematu i rozprowadzaniu go w swoisty zresztą sposób. Nie tyłko służył tej za* sadzie, nie tyłko ją głosił wedle możności, ale prze-dewszystkiem w czyn wprowadzał w miarę swych sił i zasobów. Zbiór niniejszy jest zatem reałizacją pew¬nych światopoglądów i zasad. Każda noweła z osobna może podłegać pewnej anałizie i tuyprowadzeniu od¬powiednich wniosków, zmierzających do kształto¬wania zasłużonej oceny. Nie mamy zamiaru tego przeprowadzać. Chcemy tyłko zwrócić uwagę na nie* które znamiona zasadnicze, które będą niejako uję¬ciem ogółnem cech, jakie nasuwają się przy przeglą¬daniu tego dorobku literackiego.
Znamieniem wielkiej sztuki, każdego jej działu^ cechą oryginalnej twórczości jest przedewszystkiem prostota. Cechuje ona w dużej mierze autora. Czy to,, kiedy chwyta samo zagadnienie, czy obrabia wy¬brany problem, czy kiedy przeprowadza samą akcję i snuje wątek swego opowiadania, robi to w sposób-niezwykłe prosty i jasny. Nie komplikuje go sztucz-nie, aby tą drogą wywoływać pozory oryginalności* Za tą prostotą idzie szczerość wypowiedzenia się. Każdy temat porusza odważnie i śmiało, nie cofa się przed pozornemi tylko złudami konwencjonalnej etyki, która ileż to razy jest zaprzeczeniem podstawowe/ etyki Chrystusowej... W myśl takiej zasady nie po-
tępia agresywnie, wprost przeciwnie, wydobywa te dobre, piękne strony człowieczeństwa. Jego odruchy serca, wzloty, myśli, zawsze prowadzą ku wiecznemu dobru, do wartości niezniszczalnych. Zamiast tak często spotykanej negacji w modnej dzisiaj twórczo¬ści, wprost odmienne kształtują się walory...
Autor zna życie doskonałe, wszystkie jego prze¬jawy i odcienia — radości i smutki. Owe to szcze¬góły i drobiazgi, które dopiero w sumarycznem uję¬ciu tworzą sens życia, jego treść istotną i koloryt wyrazisty. Specjalną zdolność posiada uchwytywania7, niemał na gorącym uczynku, tych właśnie najcie¬kawszych epizodów życiowych, aby je następnie wprowadzić w tok swych zainteresowań i twórczego' opracowania samego zagadnienia.
Nad teoretycznemi dowołnemi zgoła kombinacja¬mi góruje u autora zawsze to trzeźwe, rozumne od¬dawanie rzeczywistości, czy jej tłumaczenie, o ile te¬go zajdzie potrzeba. To nie wyklucza bynajmniej du~ żej dozy sentymentu, który jednak z najczystszych rodził się źródeł.
Na romantyzmie kształcił swoją młodość, zasa¬dami romantyzmu formował bieg swego życia, krąg działań nieraz tak szerokich i ofiarnych, nie innym też pozostał w zakresie twórczości. Tyłko ją na swoisty przekształcał sposób, do dzisiejszych nieraz musiał przystosowywać norm, chociaż tak trudno i ciężko przychodziło się mu z tem pogodzić. Uważny czytełnik — ileż to poruszonych mimochodem uwag
— znajdzie w tej ciekawej literaturze. Świat zainte-resowań szeroki. Więc przejścia osobiste, zagadnienia społeczne i moralne. Jak głęboko ujęte uczucie miło~ ści ziemi rodzinnej, tego głodu ziemi na dalekich ru~ bieżach zachodnich...
Jaką ofiarą bezgraniczną płonie serce matczyne do wszelakich trudów i ofiar gotowe (tak rozumieć należy „Zawitkę").
Ileż tam typów arcyciekawych, ale oryginalnych nie swemi cechami ujemnemi, lecz wprost przeciwnie, takich jasnych, pięknych, chociaż czasami naiwnych. Ileż to razy chciałoby się tych ludzi uściskać, niemi dzisiejszy świat zapełnić. Ich wizje, poczęte w szla¬chetnym akcie twórczym, przyoblec w ciała realne i światu pokazać jako typy godne zajęcia, uwagi, a czasem nawet naśladowania ,..
Ponad szarzyznę obecnego życia, co gorsza kła-mu, nieraz nieprawości, których miara tak często się przebiera — autor rzuca to'gromkie słowo, wezwanie i nakaz: — JAM JEST. . . Takie wieczne prawdy muszą zwyciężyć...
A one w skromniejszym zgoła ujęciu ukazują nam samego autora z całą skalą jego twórczych drgnień i uniesień, smutku, radości, a przedewszyst-Jciem głębokiego i uczciwego traktowania życia i dzia¬łalności z niem związanej, jako takiej.
Forma godnie odpowiada treści... taka pro¬sta, niewyszukana. Piękna polszczyzna. Umie gro~ mić, tragizm wydobywać, to znów łagodnemi paste-
lowemi kreślić barwami jasne smugi życia, czy pod" kreśląc uchwycone fragmenty pejzażu. A rytm życia .taki silny, czasami nawet mocarny. Akcja idzie w należytem tempie, przykuwa uwagę i myśl czytelnika. Czyta się je z niekłamanem zaciekawieniem. A uczu-.cie końcowe — zadowolenie po strawie duchowej czystej, nieskalanej. A takiej strawy nam tak bardzo potrzeba, stąd zainteresowania musi wzbudzić sporo. Niechaj będzie tą piękną i zasłużoną nagrodą autorat bodźcem do dalszych wyczynów twórczych, oby jak najpełniejszych.
KAZIMIERZ HARTLEB
SPIS RZECZY
1) Słowo wstępne prof. Hartleba ... 5
2) Jam jest ' " ' * 90
3) Kalikant ~
4) Lekstonowa Ziemia
5) Matka *3
6) Zawitka
7) Koło życia
8) Pośmieciuch • 14y
9) Siguranza "*
10) Wrony
11) Spirytysta
12) Odwet
13) Samowar
14) Tak chciała ona...
KOLO ŻYCIA
Miłą przytulność zacisznego gabinetu powiększał cichy wieczór letni, zapadający zwiewnym woalem cie¬nia za oknami.
W głębokim, angielskim fotelu siedział pełen zadu¬my Krzysztof Rawa i patrzał przez szyby w nieokreślony punkt na niebie.
Słodka — dziwnie słodka godzina wieczoru...
Z zamyślenia zbudził Rawę energiczny stuk w drzwi jego mieszkania. Nie miał sił wyrwać się z ramion wie¬czornej siesty. Siedział dalej cicho. Dopiero na powtórny stuk dźwignął się z fotelu i otworzył drzwi. W progu sta¬nął jego przyjaciel Władysław Dorn.
— Jak się masz? Sam jesteś w domu?
— Tak.
— Pracujesz?
— W tej chwili nie. Raczej wypoczywałem, puszcza¬
jąc wolno myślom wodze — odpowiedział Rawa.
— Zapewne znowu obmyślasz coś tragicznego?
— Tak i nie.
— Wiesz, — mówił Dorn, zasiadając wygodnie w fo¬
telu — dawno ci miałem powiedzieć, że dziwnymi mean-
drami chadzają twoje myśli. Nieraz zastanawiałem się dlaczego specjalnie twoje tematy są tak tragiczne. Dla¬czego nie rozwijasz radości, wesela? Wszak samo życie stwarza powikłane sytuacje, które są dostateczną kaźnią ludzkości.
Krzysztof Rawa na chwilę się zamyślił.
— Dobrze, że sprowadzasz rozmowę na nurtujący
mnie oddawna problemat, jest on dla mnie zasadniczy.
W literaturze raczej w twórczości, z wyjątkiem hindus¬
kiej, od najdawniejszych czasów tematy cierpienia, te¬
maty tragiczne miały największą siłę atrakcyjną. W słu¬
chaczach czy czytelnikach budziły się stany emocjonalne,
które nie przechodziły bez śladu. Dziedzina bowiem uczu¬
cia, budzona w człowieku cierpieniami bezpośredniemi
czy wtórnemi — bezsprzecznie uszlachetnia. Jest ona
bodźcem do stwarzania takiego współżycia, któreby
umożliwiało wspólne bytowanie rodzajowi ludzkiemu.
—- Sądzę — że większą atrakcją życia jest radość niż cierpienie — oponował przyjaciel, zapalając papie¬rosa.
— Na krótką metę tak — ale pamiętaj, że radość mi¬
mo wszystko wywołuje egoizm, a cierpienie, tragizm,
reakcję przeciwko niemu: budzi w człowieku stany ideal¬
ne. Przyznasz chyba, że w dzisiejszej literaturze nastąpił
zanik idealizmu, zanik tych wartości, które zwykle uszla¬
chetniają człowieka, które stępiają ostrze walk wzajem¬
nych, które wywołują wzruszenie w najlepszem tego sło¬
wa znaczeniu.
■— Przyznam ci się jednak, że nie lubię rzeczy zbyt prostych.
Właśnie cechą wielkich wzruszeń, a więc prawdy,
są zdarzenia napozór zwykłe. Do nich też musi być za¬stosowana forma, aby wywołać nieprzejściowy stan emo¬cjonalny. Masz więcej czasu?
— Mam.
— Posłuchaj zatem, pewnej prostej, — choć tak nie
lubisz, historji.
Zaczynam.
Do drzwi nieokreślonego mieszkania, w nieokreślo¬nym punkcie wielkiego miasta, ktoś zapukał.
— Kto tam?
— Tu szklarz. Może trzeba oszklić lub okitować
okna?
— Nie trzeba — padała krótka odpowiedź, z poza
najczęściej zamkniętych drzwi.
Więc Jan Paweł Szyba, wędrowny szklarz, szedł dalej i pukał do zamkniętych mieszkań, powtarzając wciąż jedno i to samo:
— Tu szklarz. Może trzeba oszklić lub okitować
okna?
Nie zrażała go: ani szorstka odpowiedź, ani trzask gwałtownie zamykanych drzwi przed nosem natręta.
Każdy taki trzask jak celny a śmiertelny wystrzał ubijał szansę mizernego zarobku.
— Kto tam?
— Tu szklarz. Może trzeba oszklić lub okitować
okna?
— Kto was przysłał? — Padała nieraz odpowiedź,
a tymczasem badawcze oko przez wziernik w drzwiach
lustrowało przybysza.
— Ja tak — z własne] ochoty — odpowiadał Szyba
i czekał, aż się rozewrze przeszkoda i wpuszczą go do
mieszkania.
— Owszem. Obejrzyjcie te okna w tym pokoju
i kuchni. Powiedzcie jednak, ile to będzie kosztować?
— Niewiele, proszę państwa, — uspokajał Szyba —
niewiele! Zależy od materjału.
Lecz w dzisiejszych czasach trzeba sprawę jasno stawiać — bez niedomówień. Czuł to Szyba, a jednak nigdy nie umiał dać stanowczej odpowiedzi, zarabiając przez to o wiele mniej — od normalnie przyjętej granicy.
Zato robotę wykonywał spokojnie — z namaszcze¬niem. Wykrawywał djamentem szklane paski, które mu, tam gdzie były, z pod ręki natychmiast ciągnęły dziecia¬ki. Lubił to. To też ciągnął krajadłem uważnie, aby pa¬sek był równy i długi. Kitował dokładnie, a potem kozi¬kiem wygładzał kanty. Po skończonej czynności przyglą¬dał się robocie, przymykał okna i na chwilę, na krótką chwilę rozpromieniał twarz zmiętą i zgaszoną.
Jan Paweł Szyba uważał siebie poniekąd za okuli¬stę, który oknom wstawiał lustrzane źrenice.
— Oto teraz — mruczał przy robocie — przejrzy się
słońce w szybie i zapali ognie w martwych oczodołach.
Wracając często na przedmieście w podwieczerz, stawał nieraz wpośród tłumów i jakby urzeczony wpa¬trywał się w grę słońca na szybach okiennych.
— Cóż tu stoicie z tem pudłem przeklętem? uderzały
weń gradem wymyślania, potrącania i ześlizgiwały się
bez skutku po niesamowitej postaci. Powoli Jan Szyba
ruszał dalej, niosąc na plecach i w oczach — tajemnicę
światła.
Trzeba było wracać. W domu czekały głodne gęby. Nogi, schodów przemierzonych ołowiem nalane, dźwi¬gał z trudem.
Któregoś dnia było gorące południe.
Miasto zwolniło zawrotne swoje tempo.
Nasycone żarem powietrze dyszało jak piec ognisty, w którym wszystko, co żyło i wszystko, co się ruszało wysuszało resztki wilgoci. Choć miejskie wodziarki kro¬piły obficie rozpalone bruki — woda wyparowywała migiem.
Słońce' pławiło się we własnej rozkoszy gorąca.
Jan Paweł Szyba z trudem docierał do przedmieść, które jaskrawo odbijały od bezruchu i wszystko unice¬stwiającej gorączki słonecznej. Rozrzucone z rzadka do¬my, domeczki, baraki i budy nie tworzyły piramid,z ka¬mieni i cegły. Wiatr nie plątał swej rozwichrzonej grzy¬wy o pilastry i balustrady kamienne.
Przedmieścia miały oddech.
Nic to, że czasem fetor w nozdrzach zakręcił. Mocne, niewrażliwe nochale biedoty słabo lub wcale nie reago¬wały: ani na swoje, ani na wywożone z miasta i tu wy¬sypywane resztki rozkładających się „różności". Owszem — ciekawość niejednego wiodła na ten cmentarz odpad¬ków i kazała mu haczykiem szukać czegoś — co może być zdatne — do czegoś. Szmaty na papier, żelazo na „szmelc", pudełka na zabawki. Czasem można było zna-
leść i bucik wcale dobry, a do'niego nawet parę — choć nie z tej samej akuratnie rodziny. Bywa...
Ilekroć Jan Paweł Szyba przechodził obok śmietni¬ka — tyle razy zatrzymywał się przy nim czas dłuższy. Przez głowę przelatywały mu pytania i odpowiedzi. Snuł całe historje poszczególnych odpadków. Dawał im życie. Ogarniał okiem wielką hałdę i snujących się po niej lu¬dzi — żuków, co cierpliwie gmerali w pełnej niespodzia¬nek głębinie.
Stąd najczęściej spędzał Szybę krzyk jego żony.
— I znowu, niedołęgo, stoisz, jakbyś dolary zgubił,
Hybaj do domu. Dzieciskom trzeba dać żreć!
Jan Paweł Szyba nie odzywał się ani słowem. Ru¬szał przed siebie i dobijał ciężko do pobliskiej budy, któ¬ra służyła jemu i jego najbliższym za schronisko. Jak cień dreptała za nim jego żona. Przed progiem zastępo¬wała mu drogę, wyciągała rękę i rozkazywała:
— Dawaj!
Szyba gmerał jakiś czas w kieszeni — poczem od¬dawał cały swój nędzny zarobek.
— Więcej nie zarobiłem — mruczał i wchodził do
budy,
Mroczno w niej było jak w grobowcu.
Jan Paweł Szyba, mistrz od wprawiania szkła w cudzych oknach, u siebie nic nie zrobił — u siebie nic nie znaczył. Tu tracił wszelką swoją fantazję i filozofję z chwilą, kiedy kładł pod ścianę swój drewniany warsz¬tat — skrzynkę. Siedział na ławie, wyciągał nogi i bez¬myślnie wpatrywał się w ognisko, przy którem krzątała się niemrawo Szybowa.
— Masz, jedz. Zbiera się na burzę! Można będzie
zarobić.
W tej jednej chwili, podawania jadła przebijała się w Szybowej resztka kobiecości — wyzierała resztka przez życie zżartego macierzyństwa.
W tej jednej chwili nie krzyżowały się oczy obojga jak szpady.
Szybowa zabierała się zkolei do dzieciaków. Dobro¬czynne szturchańce wnet uspokajały rozwydrzoną sforę Szybowiąt. Tymczasem Jan Paweł Szyba kończył jadło, ściszając w miarę jego ubytku, głośne siorbanie. Nastę¬pnie odkładał cicho pusty garnek i milczał.
Na, jeszcze trochę — i Szybowa dolewała mu parę łyżek płynu. Czy sobie ujmowała? Kto wie!
Niczem się jednak Szyba nie przejmował; ani krzy-Ikiem czy płaczem swoich pociech, ani gniewem swej iżony.
Drżał tylko przed jednem — przed swoją skrzynką. Unikał jej widoku, jak ptak magnetyzującego wzroku węża.
— Skrzynka — tyran niepodzielnie panowała nad
jego życiem. To było źródło jego energji, bodziec jego
ruchów.
Jan Paweł Szyba ze skrzynką na plecach był dopie¬ro całością — był czemś określonem na globie ziemskim.
Za cienkiemi ścianami schroniska przeciągnął wiatr :ze świstem. W ślad za nim ze szturmem i głośnym sze¬lestem zawirowały w powietrzu papiery: a miałki kurz chmurą uderzył o małe szybki budy. Dzieci po skończo-
nym posiłku wybiegły na harce podmiejskie. Szybową jakiś czas mocowała się przy drzwiach, zamknąwszy je wkońcu — zabrała się do mycia statków.
— Będzie burza — powtórzyła i badawczo wpatry¬
wała się w Szybę. Tymczasem szklarz mocował się wew¬
nętrznie ze swoją skrzynką, która coraz bezwzględniej,,
coraz natarczywiej przyzywała go do siebie. Szyba jak
mógł tak unikał jej widoku. Poprawiał but, to znów szu¬
kał czegoś po kieszeniach. Rozpinał i zapinał kabaty
a wreszcie przemożna siła wzięła górę nad nim.
Jan Paweł Szyba wstał i podszedł do pudła.
Na mgnienie zdawało się, że tuż, tuż rzuci się nań-fzniszczy, rozbije w drzazgi wraz z kruchą zawartością — swego tyrana.
W takich chwilach rodzi się zbrodnia.
W izbie zapanowała cisza, podkreślona chwilowym-odpoczynkiem wiatru. Szybowa była nieraz świadkiem takich scen. Przywykła do nich jako do niezdrowych objawów lenistwa. Toteż zareagowała jak wiele razy przedtem.
— Nie marudź — idź!
W Szybie bunt przygasł.
Podniósł swój warsztat z ziemi i zarzucił.go z wpra¬wą na plecy.
Z tą chwilą był już tylko szklarzem.
Na dworze wzięły go w obroty silne podmuchy wiatru. Słaniał się jak giętka żerdź wetknięta w ziemię-Szkło w skrzynce ze zgrzytem, świdrującym w nerwach, przesuwało się to w lewo, to w prawo. Z hałdy śmieci
kurzyło się jak z huty. Jan Paweł Szyba prawą ręką wraz: z kijem wparł pod jedną szleję parcianą, a drugą prze-cierai wciąż oczy z piasku.
Szedł w miasto po zarobek. A nuż...
Długotrwałe gorąca zmordowały wszystko...
Umęczeni ludzie snuli się jak cienie. Umęczony bruk. dyszał spiekotą i wyciągał jęzory ulic: suche i spękane, które wijąc się konwulsyjnie, uciekały w ciemne zaułki..
Wiatr, dźwigając ciężar upału — pracował i sam się spalał, a potem biegł ostatkiem sił i gasł z sykiem w pół wyschłych studniach miejskich.
Od czasu do czasu wciągał w rozpalone płuca od¬dech hen z przedmieść i pól z i impetem wyparskał go5 w ulice, jak lew morski.
Uderzenie jedno, drugie — krótkie a potężne — brzęk szkła zapowiadał niechybną ostateczną rozgrywkę.
Lunął deszcz...
Ulice nagle opustoszały. Biegł jeszcze kto musiał...
Wtem w rozdeszczoną, mokrą, połyskliwą ulicę,, pełną wybojów, zapadlin, powyginaną jak blacha o wy¬kruszonych nitach kostek kamiennych — wsuwał się-człowiek.
Szedł pochylony, miarowym krokiem. Nogi mocno-w kolanach podane, okryte były ciężkiem, juchtowem obuwiem, z jednego buta — pękniętego — wyglądała słoma. Woda ciurkiem spływała z całej postaci.
Był to Jan Paweł Szyba.
Pudło na parcianych pasach przewieszone — mocno przywarło do piec. — Szkło falą deszczu zmywane łyska-
ło jak oko zaszłe bielmem. Szedł środkiem jezdni wciąż dale] przed siebie. Nad nim huczały pioruny i błyskawi¬cą raz wraz pękało niebo. Pod nogami zgrzytało z chrzę¬stem gęsto rozsiane rozbite pierwszym Impetem wiatru szkło z okien. Lecz Jan Paweł Szyba na nic nie zwracał uwagi. Szedł dalej...
Burza powoli się uciszyła. Z wartkim szumem biegi strumień wody ściekami i spływał do kanałów.
Schowane słońce wychylało się zaczepnie z za wę¬gła chmur, by wreszcie jeszcze raz zajaśnieć glorją wie¬czorną.
Rozgwarzył się bruk — rozgadało, roztętniło nano-•wo miasto.
Nad małymi stawkami gromada łobuzów urządzała harce, wzbijając pierzaste miotły wody bosemi nogami.
Szybie widok ten przypomniał lata dziecięce. Tak ■ongiś młodość jego niefrasobliwa tłukła radośnie łbem kudłatym o dźwiękliwą blachę ulic miejskich.
Przechodząc obok rozbawionej gromady uśmiechnął .■się — do swojej młodości. Lecz szedł dalej. Coś go tego dnia ponosiło. Znów nic nie widział, nic nie słyszał, na¬wet najbliższych bojowych krzyków domorosłych siu-~l
— Jędrek, trafisz? :
— Trafię!
— Nie trafisz!
— O co zakład?
— O scyzoryk!
— Dobra!
Pauper, Jędrkiem zwany, zamierzył się i wyrżnął kamieniem — w oddalające się pudło.
Suchy trzask zwiastował, że pocisk był celny.
Posypało się szkło i z dźwiękiem jęło się wylewać z pudła na bruk.
Jan Paweł Szyba stanął jak wryty.
Coś się w nim raptem załamało.
W miarę ubytku ciężaru rwały się w nim wewnętrz¬ne wiązadła, a postać jęła się kurczyć — aż wreszcie opadła jak zmięty łachman na krawężnik chodnika.
W rozsypanych kruchych tabliczkach zapaliła się krwawa łuna zachodu. Wyglądało to jak rozlana krew purpurowa — wyciekła z człowieka, siedzącego naprze¬ciw rozbitego szkła.
Jan Paweł Szyba, po chwilowem odrętwieniu, czuł obecnie jakąś dziwną lekkość, ogarniała go fala błogości.
Zatracała się w nim powoli świadomość granicy mię¬dzy twardą rzeczywistością, a tym jakimś nieokreślonym nowym bytem.
Zapadł mrok. Gasły ognie zachodu. Szarzała i coraz bardziej rdzewiała rozlana krew słońca na rozpryśnię-tych, szklanych tafelkach — a z nią szarzała i ciemniała ziachmaniona postać wędrownego szklarza — Jana Pawła Szyby.
— Hej, wstań, Janie Pawle Szybo. Wielu, bardzo wielu czeka po burzy, abyś przyszedł i wstawił szyby, a ty nic?
Na granicy mroku i nocy rozświetlał się jeden za drugim szmaragd lamp gazowych i wytyczał długą aleję ciemności, nakrapianą zielonem światłem.
W odległej perspektywie przesuwały się tajemnicze cienie, które w kręgu promieni świecącej się lampy na¬bierały wyraźnych konturów sylwetki.
Wtem — z przeciwnej strony chodnika, w polu najbliższego światła gazowego zarysowała się — zgar¬biona postać człowieka z pudłem na plecach.
Życie zaczynało swoje nieśmiertelne „da capo al fine"... Niepowstrzymanem kołem potoczyło się dalej... ubijać nowe nawierzchnie żywota ludzkiego.
Krzysztof Rawa zamilkł i spojrzał na przyjaciela. Ten siedział cicho. Niedopalony papieros spalił się, a popiół srebrzył się w mroku białem pasemkiem.
— No i cóż? — zapytał ściszonym głosem Rawa.
Towarzysz milcząco skinął ręką...
— Pozwól! — Jeszcze trochę...
Zapanowała więc cisza. Przerwało ją nagle puka¬nie.
Rawa i przyjaciel spojrzeli na siebie pytająco.
Wreszcie Rawa powstał i podszedł do drzwi.
— Kto tam?
— Tu szklarz. Może trzeba oszklić lub okitować
■okna?
Zwyciężyłeś — zawołał przyjaciel do Rawy, który drżąc otwierał drzwi przed przybyszem.
WIELKOŚĆ 18,5X12,5CM,TWARDA INTROLIGATORSKA OPRAWA,LICZY 299 STRON.
STAN :OKŁADKA DB,STRONY SĄ POŻÓŁKŁE,POZA TYM STAN W ŚRODKU DB .
WYSYŁKA GRATIS NA TERENIE POLSKI / PRZESYŁKA POLECONA PRIORYTETOWA + KOPERTA BĄBELKOWA ,W PRZYPADKU PRZESYŁKI ZAGRANICZNEJ PROSZĘ O KONTAKT W CELU USTALENIA JEJ KOSZTÓW / .
WYDAWNICTWO BIBLJOTEKA KRESOWA LWÓW 1935.
INFORMACJE DOTYCZĄCE REALIZACJI AUKCJI,NR KONTA BANKOWEGO ITP.ZNAJDUJĄ SIĘ NA STRONIE "O MNIE" ORAZ DOŁĄCZONE SĄ DO POWIADOMIENIA O WYGRANIU AUKCJI.
PRZED ZŁOŻENIEM OFERTY KUPNA PROSZĘ ZAPOZNAĆ SIĘ Z WARUNKAMI SPRZEDAŻY PRZEDSTAWIONYMI NA STRONIE "O MNIE"
NIE ODWOŁUJĘ OFERT KUPNA!!!
ZOBACZ INNE MOJE AUKCJE
ZOBACZ STRONĘ O MNIE