DUŻA SALA
Jacoba Van Velde
„Duża sala” to minipowieść, do przeczytania maksymalnie w dwie godziny. Ale ładunek emocjonalny, jaki się w tym minitekście zmieścił, niewiele ma sobie równych.
Opisana w nim historia rozgrywa się w ciągu paru miesięcy roku 1952. Truus van der Veen ma siedemdziesiąt cztery lata i mieszka w wynajmowanym mieszkanku w Hadze. Sama, bo mąż zmarł przed dziesięciu laty, a jedyna córka jeszcze przed wojną wyjechała do Paryża. I nagle pewnego dnia budzi się w obcym miejscu, wśród obcych ludzi. Przebyty „atak” (w którym łatwo rozpoznać udar mózgu) pozbawił ją pamięci o wydarzeniach bezpośrednio poprzedzających tajemniczą zmianę i mocno ograniczył jej sprawność ruchową. A więc czyżby była w szpitalu? Nie, ta dziwna placówka, w której prócz personelu przebywają same stare (stare? Czyżby? Są tam przecież i młodsze od Truus, a jakże można ją nazwać staruszką, skoro dziś w niektórych krajach Unii Europejskiej rozważa się już uznanie osoby w tym wieku za zbyt młodą, by mogła pobierać emeryturę?!) i schorowane kobiety, to… „dom wypoczynkowy”[1]. Ech, chyba nikt nie wierzy w to szyte grubymi nićmi kłamstwo dyrektorki! Cóż to za dom wypoczynkowy, do którego nie przybywa się z własnej woli, a tym bardziej nie można go z własnej woli opuścić (Truus jeszcze wierzy, że gdy tylko odpocznie po chorobie, znów znajdzie się w swoim apartamenciku u pani Lindeman, ale współlokatorka rychło wyprowadza ją z błędu: „tak się zawsze mówi, ale to się nigdy nie sprawdza. (…) Wszystkie przychodzimy tu na krótki czas, ale wychodzi się stąd nie po to, żeby wrócić do swoich”[2])? Jakiż to wypoczynek, co prócz leżenia w łóżku nie obejmuje żadnych aktywności zaliczanych do wypoczynkowych, a nawet leżąc, zamiast kontemplować ciszę lub szum wiatru za oknem, musi się nasłuchiwać cudzego oddechu, chrapania, kasłania, wzdychania, nie mówiąc o mniej przyjemnych odgłosach? Nie ma co dłużej udawać: Truus jest w domu starców, najpodlejszym, najtańszym, na który zresztą i tak nie wystarczy jej renty (dotychczas spokojnie pozwalającej na wynajem mieszkania i utrzymanie jednoosobowego gospodarstwa!), a wobec fatalnego statusu materialnego Heleny, już zupełnie pozbawionej funduszy przez kilkutygodniowy pobyt z chorą matką, trzeba podjąć pewne przykre kroki…
Ten dramat rozpisany jest na dwa głosy; monolog Truus co jakiś czas przerywa krótsza i zwięźlejsza relacja Heleny, boleśnie przeżywającej nieszczęście matki, choć jednak w jakiś sposób od niego zdystansowanej – bo przecież to nie ją pozbawiono wszystkiego, co miała, nie ją odarto z intymności, to nie ona musi być świadkiem upokarzających swarów o miejsce w lepszej sali czy o ukradzione cukierki… Ale i jej wynurzenia dokładają swoje do tego przeraźliwie smutnego obrazu starości, cierpienia i osamotnienia, po którego projekcji długo jeszcze nie można dojść do siebie.
To świetna (niemal doskonała, jeśli pominąć nieco irytujący sposób rozpisywania dialogów) proza, unaoczniająca czytelnikowi beznadziejność położenia, w którym i on sam teoretycznie mógłby się znaleźć, prowokująca pytania, na jakie niełatwo się odpowiada.
Czy na miejscu Truus potrafilibyśmy zachować godność w sytuacji automatycznie – choć nie z rozmysłem – nastawionej na odbieranie człowiekowi godności? Czy postawiwszy się w roli Heleny, umielibyśmy oszczędzić naszym rodzicom tego, co musi przeżywać Truus? A może trzeba sobie powiedzieć: taka jest kolej rzeczy, raz na wozie, raz pod wozem, i z czego tu robić dramat? Albo: to nie ma znaczenia, módlmy się i prośmy o szybkie i bezbolesne przejście w zaświaty, gdzie nie będzie już bólu, upokorzenia i samotności?
Wydawnictwo: WL 1961
Ilość stron: 115
Stan: dobry- (otarcia, zagniecenia, przybrudzenia)
Pochodzenie: Zbiory własne
|