ROZDZIAŁ I.
Nie miał już siły iść dalej. Głód i przebyta niedawno choroba zesłabiły go tak, że poprostu czuł, jak nogi się pod nim uginają, rozłażą, obce jskieś nieswoje. Byle jeno do chałup dojść- Prze¬nocują i nakarmią, wzmocnieje może i będzie mógł iść dalej, do swoich...
Byle tylko...
O! ten wzgórek tylko jeszcze jałowcami za¬rosły i potem już prosta droga do wsi, do ludzi.
A przed oczyma jakgdyby nagle zapłonęła luna pożaru, krwawe, czerwono - złote koła i kółka...
Nie może dalej,-nie zdoła... Usiadł.
Szeroko rozwartemi, pół przytomnemi oczyma patrzał, jak za policą krwawiła zorza zachodu i odblaskiem purpury staczała się wdół ku rzece, barwiąc ją czerwienią i złotem.
Od wsi szedł gryzący swąd dymów, co ku ziemi lgnęły, rozsnuwały się nad polami, drapały w gardle i z oczu pragnęły wykraść Izy.
Wieczerze gotują po chałupach...
Przełyk, wędrowca skurczył się nagle, szczęki ścięły, wezbrały ślina, głodny żołądek zakruczył,
pod powiekami zjawił się obraz dymiących ziem¬niaków wywalanych z garnka na misę.
— Cóże wam to?
Pytanie wyrwało go z połowicznego omdlenia. Stała przed nim dziewczyna młoda, zgięta pod płachtą niesionego koniczu do ziemi prawie, rosła i silna, nie grzeszyła urodą, w opalonej twarzy znaczyły się usta grube, nosek śmiesznie, maty, zdawał się naklejony w środku twarzy, oczy czarne, patrzące poczciwie, ginęły prawie pod wypukłem czołem.
— Cóże wam to? — powtórzyła pytanie. —
Chórzyście?
Skinął głową, bo mówić nie miał1 sił, nagle ogarnęła go z martwotą granicznąca apatja, będzie co będzie, przyjdzie mu tu zdechnąć z głodu u progów ludzkich osiedli, to i zdechnie, wszystko jedno...
Pochowają chociaż wśród swoich. Dziewczyna patrzyła mu w twarz z miesza¬niną współczucia i obawy.
— Kto go ta wie co za jeden. — Myślała:
„Do chałupy przyprowadzi, a może przenocuje,
skrzepnie i wymorduje... kto ta wie... Rozmaici
teraz ludzie po tej świętej ziemi łażą."
Pod wpływem tej myśli zwróciła się ku dro¬dze, ale i nawróciła zaraz, „bo jakoż tak czło¬wieka ostawić, przez nijakiej pomocy", a przy-tem ta młoda, wychudzona na szkielet twarz, co odcinała się teraz od wrzosowiska martwą prawie bielą, nie miała w sobie nic z bandyty ani zbrod¬niarza, przygasłe oczy pod ciężką powieką błę¬kitne były i głębokie w tonie, jak lipcowe niebo.
Janielcia Wielgusówna przykucnęła na wrzo¬sowisku:
— Dacie rady iść, podeprę was, hań, za rzeką
nasza chałupa. Skądeście są?
Rozwarł usta i zamknął je bez dźwięku, wresz¬cie przemówić zdołał:
— Z niewoli wracam... ze Sycylji... piechotą
szedłem i... brakło sił.
Zafrasowała się.
— Wy, nie z chłopów?
— Nie.
— I nie z robotników?
Mjf.
Spojrzała ku niemu zaciekawiona, ogarnęła ubranie, rozłażące się w szwach buty, ze szcząt¬kami podeszew, czapkę zmiętą, oficerską czapkę, i uśmiechnęła się dziwnie: 1— Cie! Na co wam to przyszło... Jezusie...
On milczał, zaczynała mu ciężyć jej ciekawość, bolało go spojrzenie, stwierdzające jego nędzę. Od chałup powiał dym, woniejący jałowcem i zapach chleba kędyś pieczonego uderzył zaostrzone gło¬dem powonienie.
O! chleb, świeży, czarny, wonny chleb!
I ta męka, rozrywająca wnętrzności, skręca¬jąca je bólem. Ten głód..."
Janielcia rozważała coś, wreszcie szepnęła:
— Poczkacie tu krzynkę, jeno konicz ku cha¬
łupie zaniesę, to wrócę po was.
Chciał jej powiedzieć, by przyniosła chleba, i nie mógł się zdobyć na tę prośbę; utknęła mu w gardle.
Poszła.
Opadł na wrzosowisko, zdawało mu się, że za¬miera w tej ciszy wielkiej, ogarniającej świat. Ob¬jęła go woń świeżo spadłej rosy rzeźkim powie¬wem, zapachniały jodły i świerki, szedł wieczór w górach, cichy, wonny, błogosławiony spo¬kojem.
Rozdzwoniły się kędyś dzwonki krów pędzo¬nych w doliny, zapachniało świeżym udojem, nie¬sionym w nabrzmiałych wymionach, — i znowu cisza.
Nawet uczucie głodu ustąpiło.
Jeżeli to śmierć, jakże dobra i piękna!
Zamajaczyła mu w pamięci daleką wizją, zja¬wa dziecinnego pokoju, z barwnemi figurynkami holenderskich dziewuszek, zawodzących po ścia¬nach niewstrzymany nigdy i niczem tan. Po-1 godne dzieciństwo, pieszczoty ojca, matki; ko-' chano go, psuto nawet. A potem szkoły, zawsze dobrobyt, zawsze przepych i nadmiar. Ojciec był pułkownikiem w małym garnizonie, mały Janek miał konie własne, zawsze majaczył za nim opie¬kuńczy cień żołnierza, wyprężonego jak struna. Minęło...
A potem świetny porucznik ułanów, życie buj¬ne, młode, lśniące, beztreściwe, a potem wojna, niewola, ucieczka, głód, łachmany, nędza, ponie¬wieranie się po cudzych progach i tęsknota pęcz¬niejąca do bezmiaru, tęsknota do swoich!
Wolna ojczyzna!
.Porucznik Sulimirski nie miał zbyt głęboko za¬korzenionego umiłowania Ojczyzny, mimo że staroszlacheckie nosił nazwisko i na biletach wi* zytowych z przyjemnością kazał sobie tłoczyć ro-
. -
dzinny herb Strzemię. Polska, było to dla niego coś tak nierealnego, nieznanego, nieokreślonego.... Zdziwił się też- sam sobie niepomiernie, że gdy tam, na obczyźnie, przeczytał, że Polska znowu żyje, wzruszenie go z potężną mocą schwyciło za grdykę, a oczy nabiegły łzami. Odczuł wtedy przynależność do kraju, łączność z jego dolą i nie¬dolą i chęć powrotu pchnęła go naprzód.
Do swoich!
Pisał do ojca z drogi list jeden, drugi, odpo¬wiedzi nie było, pisał do matki o pieniądze, i zno¬wu nic. Czyżby już nie miał domu? Czyżby znik-nęli'gdzieś bez wieści ci jego ukochani?
Przeszedł piechotą o zebranym chlebie Wfo-cliy, Jugosławję, Węgry... niosąc ze sobą swoje cierpienie. W czasie ostatnich walk spadł z ko¬nia; rana zagoiła się prędko, ale może odłamek kości pozostał i naciskał na mózg, powodując epileptyczne ataki, dość że coraz częściej ogar¬niał go ten straszny lęk, poprzedzający atak, a potem znikał wprost w uczuciu nieznanej roz¬koszy, budzili się z tej rozkoszy pokrwawiony i posiniony, wyczerpany i nieszczęśliwy z jedną tylko tęsknotą... do swoich!
Och! przecież jak powróci, ojciec umożliwi mu leczenie, usuną może ów odłamek kości, a tem sa¬mem chorobę.
I oto był wśród swoich.
Dziwne, tam wśród obcych, bez zająknienia1 wypowiadał swoją prośbę o chleb, a tu, wykrztu¬sić jej nie mógł, ugrzęzła ^mu w przełyku, nie mogła przejść przez drżące wargi. Tu się swojej nędzy wstydził.
O, las tu inaczej szumi, inaczej gwarzą tra¬wy, wichrem rozkołysane.
Wrócił...
O, teraz wszystko złe legnie poza nim, jak sen przykry, bolesny, jak sen tylko.
I zamarzyły mu się matki miękkie dłonie, ogar¬niające mu twarz pieszczotliwie i w poszumie lasu, gtfos mu się snuł szepczący:
— Synku.
O, do tych kolan się przytulić, wszystko za¬pomnieć, zapaść się w nicość, w niepamięć, w śmierć.
— Pójdźcież.
Wzdrygnął się, jak zbudzony ze snu; to Ja-nielcia Wielgusówna podawała mu szorstką, twardą, spracowaną rękę.
— Oprzyjcie się na mnie, a mocno.
Szedł, a każdy krok stawał mu się jakimś nad¬miernym trudem.
— Rozchoruje się, czy co ? — błysnęło
w myśli.
Zatrzymał się...
— Słuchaj... zostaw mnie, może umrę, narobił¬
bym ci kłopotu. Najlepiej zostaw...
— Tyż coś! Chcielibyście wedle płotu ginąć,
jak ten pies!
Oburzyła się z głębi duszy.
— A cóż my to nie chrześcijany, czy co? Żeby
chorego ostawiać bez pomocy. A cóż my to nie
ludzie!
Niosła go prawie, silna i krzepka wlokła go, jak przedtem brzemię koniczu, pot ją oblał, ale niosła wytrwale. Posadziła go na ławce przed do¬mem, oparł głowę o ścianę.
■
Odbiegła go wszelka myśl i wszelka wola, nie słyszał, jak go stary Maciej Wielgus, zwany „bo-życzek", powitał, zdejmując wyświechtaną czap¬kę z rozkudłaczonej głowy siwej:
— Niech będzie pochwalony Pan nasz Jezus
Chrystus.
Sfary długo na gościa patrzał w milczeniu, a potem do córki się zwrócił:
— Na umrzyka patrzy, Janielciu, do świętej
ziemi go ciągnie, nima co...
— No... Dyć widzicie, niesposób go byfo w po¬
lu ostawić, możeby zmarniał do cna.
— Ano juści, i tak źle i tak niedobrze.
Stary westchnął, po głowie się poskrobał i do przerwanej roboty wrócił.
— Nalazłaś se go, to se go i opatruj — my¬
ślał. — Nic mi ta do tego, kużdy niech se swo¬
jego patrzy, Janielcia swojego umrzyka, a ja świę¬
tej Jagnieszki.
Ociosywał właśnie z grubsza świętą Aniesz-kę, co miała stanąć, hań, na Marcina Gibaly obej¬ściu, urobił już swoim zwyczajem maluśką, jako jabłko okrągłą główkę na kulistym korpusie, wy¬ciosał nos, nikiej Janielcin ku niebu sterczący dwoma otworami, a teraz oczy pomalusieńku dłu¬bał, by były wystające, jak się patrzy. O! stary Wielgus znal swój fach, wszystkie figury w oko¬licy, przy drogach i na cmentarzach, przez niego były „piknie" wyciosane, jaskrawo pomalowane, że się zdaleka w oczy rzucały swoją niesamo¬witą krasą. A już co najstraszniej rzeźbić potra¬fił, to owe Pana Jezusowe upadki, co wszędy PQ drogach ludzie pobożni fundowali. Maciek Wiel-
gus robił zawsze kapliczkę z drzewa, podobną jarmarcznej budzie, a we środku ustawiał w ka¬mieniu kutą figurę Pana Jezusową, taką strasznie boleściwą, wyglądającą przez okienko budki na ten świat „grzeszny" że każdego człowieka lęk brał, a cóż dopiero grzesznika. Talent, to talent! Zalał Maciek Wielgus całe Podhale owemi upad¬kami, jednym od drugiego straszniejszemi.
Jeno, że każdy człowiek ma zwykle swój grzech, więc i Maciej Wielgus miał swoją wódkę, jak podpił, rzeźbiło mu się lepiej, ale krzywo. W świętą niedzielę zawdy do kościoła szedł, ale potem, to gb jakoś same nogi do karczmy niosły* jako że nawykły chodzić "w tamte strony od mło¬dości. Ksiądz proboszcz nieraz wyrzucał Wielgu-sowi jego niedzielne wyprawy, stary kręcił się wtedy, wzdychał, czerwienił, jak chłopiec i po na¬bożeństwie, jak w dym do karczmy walił, trudno, proch spłókać musiał, co mu się w gardle osiadł od kamieniarskiej roboty, a ten, jego -zdaniem, jeno gorzałka spłókiwała do czysta. Wigor mu wtedy wstępował w kości, śpiewający sobie ku chałupie szedł, a że chałupa była za wodą, to się często skąpał niechcący. Żeby tylko w niedzielę, ale po¬mału coraz więcej trzeba było wódki i stary Wielgus nigdy już spać bez flaszczyny nie po-^ szedł, dusił ją pod pierzyną, jak dziecko smoczek, aż mu się po kościach rozlała ołowiem i sprowa¬dzała niespokojny, wypoczynku nie dający, pi¬jacki sen, I żarła go ta gorzałka, oczy mu świe¬ciły gorączką, wychudł na szczapę, chłop nie był jeszcze stary, bo pięćdziesiątki nawet jeszcze nie mający, a już ręce mu się trzęsły, dygotały nogi, i jak się rankiem łykiem z flaszczyny nie skrze-
pił, to już i do żadnej roboty zdolny nie był, •wszystko mu z rąk leciało.
Janielcia z matką obie dbały" o to, by fiasz-czyna ojcowska nigdy próżna nie była, robota szła i spokój był w domu, a że się człowiek rów¬nocześnie spalał, źe z każdym kieliszkiem wódki do grobu się staczał, to o tem nie myślały.
Ot, byle spokój był.
Więc Maciej Wielgus pił i rzeźbił, rzeźbił i pU, a że mu się przed oczyma dwoiło, więc kuł na wieczna rzeczy pamiątkę koślawe litery i jeszcze koślawsze figury i odziewał swoje „Bożyczki" szatami tak jaskrawemi, malował im takie ru¬mieńce równiutkie jak kółka, że można było świat zejść, a drugich takich nie spotkać.
Janielcia wyniosła z chaty chleb i mleko i swo¬jemu umrzykowi podetkuęła pod nos.
■— Pijcież.
Jan Sulimirski przywarł do garnka, jak dziec¬ko do piersi matczynej i pił, pił... zdawało mu się, że życie pije.
Maciek Wielgus przyglądał mu się z coraz większem zaciekawieniem, ręka z dłótem opadła.
— Tyż, żeby tak mliko chlapać.
Janielci oczy zwilgotniały:
— Jaki to głodny...
Odwróciła się i poszła do krów, aby ukryć Izy, co się jej ciurkiem z oczu puściły.
— O świecie, świecie! Tylochna niedoli na tej
ziemi świętej, a człek nie poradzi, nie poradzi...:
Wielgus kuł, w zapadającym mroku wyglądał, jak olbrzymi pająk przykucnięty na białym ka¬mieniu, nagle łypnął oczyma w kierunku milczą-
cego gościa, co zdawał się już myślą wybiegać w świat inny,
— Przenocuje was, matka w izbie wam po¬
ściele; bez lato to letnicy mieszkają, ale tera już
pojechały. Izba czysta, widna, spać se będziecie,
jak król. Zdaleka Pan Bóg prowadzi?
— Ze Sycylji...
— Italjański kraj... Ho! ho! Daleko...
—. Daleko.
Echo zadzwoniło od przyzby.
— Gdzie to ta wojna ludzi nie zagnała. Mie¬
liście jaką siarze?
— Byłem nadporucznikiem.
— E?! •
.-. Stary spojrzał niedowierzająco: ■ — Niby oberlajtnantem?
Przypomniana mu się kasarnia w dalekiej mło¬dości i jak stał wyprostowany, jak drąg, z ręko¬ma ptzy szwach od spodni, przed takim nadpo¬rucznikiem właśnie. A teraz... pan nadporucznik u niego po żebrach... Splunął.
— Cie, jakie to życie marne, moiściewy, straś-
nie marne... Do swoicn wracacie?
— Do swoich... Czy ja wiem, czy żyje jeszcze
kto z moich...
— Młodziście jeszcze, może ta i żyje ojciec
abo matka. Mieliście ojca? Dyć głupio pytam,
kużde dziecko na tym świecie ojca mieć musi,
taki już porządek, jak kuźda figura swojego rzeź¬
biarza. Jeno czyście mieli ojca, co o was zadbać
może?
— Jeżeli żyje, to zadba...
— A no juści, jeżeli żyje.
Jan Sulitnirski głowę zpowrotem o ścianę wsparł, s/aby się czuł, znużony nad miarę, w sko¬łatanym mózgu zaczął się snuć projekt, rozwijać, przybierać kształty. Zostać tu w tej chacie wieś¬niaczej, do swoich stąd pisać, dowiadywać się, starać się^o pensję przynależną, okryć się potem i dopiero do swoich wracać, tak niesposób prze¬cież... Spojrzał'na kamieniarza, czy mu uwierzą? Czy go przygarną? Czy nie powiedzą jutro: idź z Bogiem, takim' oberwańcom, jak ty nie ma co wierzyć, zresztą co nam do ciebie i do twojej doli? Biedni jesteśmy sami i niema u nas nad¬miaru chleba. Wszakże gdyby przyszedł do mia¬sta, nikt, na pewno nikt, nie przyjąłby go do sie¬bie, gdyby nie miał czem zapłacić. Legitymacje ma... cóż z tego, oprócz legitymacji nic więcej^ Ach, co tam myśleć, może już śmierć idzie i wy¬bawi od wszystkiego.
— Piśmienny jesteście gospodarzu?
— Tyż.! — obraził się Wielgus. — A któż na
świątkach napisy ryje, jako nie ja.
— Przeczytajcie.
Sulimirski podał mu swoją legitymację. Wielgus przeczytał, głową kiwnął i oddał:
— A no, prawdeście mówili, nima co...
Do twarzy Jana Sulimirskiego uderzyła łuna rumieńca, błękitne* oczy rozgorzały.
— Pozwólcie mi tu u was zostać jakiś czas,
wystarać się o pensję należną, do swoich napi¬
sać. Co na mnie wydacie, wrócę, odwdzięczę się
wam. Ale popatrzcie gospodarzu, czy tak mogę
do miasta iść, gdzie mnie niegdyś znano, do matki,
do ludzi?
Stary ramiona stulił:
— Juści, że niebardzo, portki z was lecą
przez obrazy, a buty trzymają się chyba cudem
fcoskim... Ale widzicie, i my nie bogaci, a jedna
więcej gęba do żywienia, to tyż nie byle co...
Trza se wszystko piknie rozważyć, z babami się
poradzić, widzicie, co nagle, to po djable. O! psia
para, dłóto mi krzynkę na lewo poleciało i oko
się skrzywiło, ciemno już... Siende se przy was
i pogadamy, jeno fajkę przyniese,, bo tak po próż¬
nicy siedzieć nie lubię... A wy palęcy?
— Oduczyłem się.
— A to można?
— Widzicie, że można...
— Hym...
Wielgus fajkę nałożył, palcem przygniótł i py-1tać zaczął, dym* zagłuszył woń pól i lasów, chmurą snuł1 się i w oczy gryzł.
Sulimirskiego z nastaniem wieczoru zaczęła ogarniać coraz potężniej gorączka", mówił, opo¬wiadał, gubił wątek, zaczynał na nowo. Wielgus słuchał, głową kiwał, ale nagle na swojego gościa z pod oka spojrzał, bo zauważył, że gada „przez .sensu" i że mu kanyś rozum światami chodzi.
— Ot bida...
Podniósł się wreszcie.
— Poczekajcie no krzynkę, jeno do chałupy,
ku. babom zajrzę.
Ogarnął go jakiś niesamowity strach, bo „wen-drowny" gadał dalej z kimś niewidzialnym, przed¬kładał, prosił1, płakał...
— O, bida...
Wielgus do izby wszedł, paliło sie już buko¬we drzewo na otwartym kominie i gotowała
17
w żelaznym garnku warzą dla bydła. Anielcia z matką skrobały kartofle i gwarzyły sobie, jako co dnia o wszystkiem i o niczem, ot byle ciszę przerwać.
Jak Wielgus wszedł, prysnęła mu z pod nóg gromada królików białych, co sobie na obierzy-nach używały, a teraz do dziur umykały spło¬szone, świecąc czerwonemi latarenkami oczów.
— Janielciu, cóźe zrobimy z tym wędrownym?
Pan to jest, jeno na dziady zeszedł; mówił, że co
się na niego wykosztujemy, to i wróci, jak swoich
najdzie... Ale czy ta najdzie? Niejeden już panem
był, a jak dziadem ostał, to już i do dawnego
państwa nie wrócił. Zawdy łatwiej człowiekowi
grzysznemu z góry zlecieć, jak się na górę zpo-
wrotem wygramolić, i w tętn moiściewy s§k. Po-
kazował mi Iegitymacyje, prawda jest, że przy
ułanach oberlajtnantem był, ale cóż, kiedy na psy
zeszedł, bez te wojnę. No więc co?
Anielka głowę podniosła i spojrzała mu w oczy uważnie:
— A ojciec co myśli?
Stary się po głowie poskrobał:
— Abo go na drogę wyprowadzić i niech se
Idzie kędy go oczy poniosą.
— Jezusie! I ty człowiecze krześcijanin jesteś!
— oburzyła się Marcjanna Wielgusowa.
— O, jakaś ty, czekajże aż skończę, nie pom¬
stuj naprzód, albo go do łóżka położyć i opatro-
wać w chorobie, bo gorąc od niego bucha, jak
z pieca. Gadajcie wy teraz co robić, bo ja ta na
pieniądzach nie siedzę, o zarobek trudno, coraz
to mni ludzi znających się na porządnej robocie.
Dymy.
— A co masz, to ci na wódkę potrzebne.
— Nie dogaduj Marcyś, na wódkę nie na wód¬
kę, ale zima za pasem, a komora tale jakby pusta.
— To ta już nasza rzecz. Ostanie i już, wróci,
tó wróci, a krześcijańską dusze wyganiać precz,
to grzych...
— A no juści grzych... ale jedna gęba więcej..-
— Dopust Boży i już.
— Ano pewnie. Nie mogło go to chocia o dwie
chałupy dalej zanieść do Marchwiaków abo do
Gibałów, bogacę, to zawdy szczęście mają.
— Cie! Myślisz, żeby go Marchwiaczka prze¬
zimowała, albo Gibalka? Bogacz to zawdy łako¬
my, wszelaką biedę wyżenie, byle mu z komory
nie ubyło.
— A biedak przygarnie, bo sam wie, co to
bieda. Oj wie, cafe życie jeno tyle, co z łyżki
do gęby.
— Idźże, Janielciu, a łóżko mu nagotuj jako
się patrzy, a ty, stary, ogarnij się i do księdza
proboszcza przejdź, albo do jegomości do za¬
rządu, możeby doktora przysłali...
Wielgus po kapelusz sięgnął i ręce wytarł w spodnie:
— Jeno Janielci pomogę, do izby tego wę¬
drownego zatarabanić, bo se sama może rady
nie da.
— Tyż! Janielcia ze dwa centnary dźwignie
a takiego chudziakaby do łóżka nie zaniesła...
Zafrasowana się jednak na moment Marcjanna Wielgusowa, gdy w izbie sama została, przyszła jej na myśl zima, co już się tam gdzieś czaiła
u szczytów i że w izbie palić będzie trzeba, przy¬szło jej na myśl, że krowina jedna w oborze, a wieprzaczek też jeden...
— Ano, będzie co będzie. Kogo Pan Bóg stwo¬rzy, tego nie umorzy. Dopust Boży i już, a jak ona z Janielcią kapkę mniej zjedzą, to się i ten nieboraczek pożywi.
Przeżegnała się, westchnęła i garnuszek z mlekiem do ognia przystawiła, dla „wendrow-nego". -
WIELKOŚĆ 17x12CM,TWARDA INTROLIGATORSKA OPRAWA ,LICZY 130 STRON.
STAN :OKŁADKA DB/DB-,STRONY SĄ MOCNO POŻÓŁKŁE,POZA TYM STAN W ŚRODKU DB- .
KOSZT WYSYŁKI WYNOSI 8 ZŁ - PŁATNE PRZELEWEM
/ KOSZT ZRYCZAŁTOWANY NA TERENIE POLSKI,BEZ WZGLĘDU NA WAGĘ,ROZMIAR I ILOŚĆ KSIĄŻEK - PRZESYŁKA POLECONA PRIORYTETOWA + KOPERTA BĄBELKOWA / .
WYDAWNICTWO KSIĘGARNI ŚW.WOJCIECHA 1926.
INFORMACJE DOTYCZĄCE REALIZACJI AUKCJI,NR KONTA BANKOWEGO ITP.ZNAJDUJĄ SIĘ NA STRONIE "O MNIE" ORAZ DOŁĄCZONE SĄ DO POWIADOMIENIA O WYGRANIU AUKCJI.
PRZED ZŁOŻENIEM OFERTY KUPNA PROSZĘ ZAPOZNAĆ SIĘ Z WARUNKAMI SPRZEDAŻY PRZEDSTAWIONYMI NA STRONIE "O MNIE"
NIE ODWOŁUJĘ OFERT KUPNA!!!
ZOBACZ INNE MOJE AUKCJE
ZOBACZ STRONĘ O MNIE