Ta strona wykorzystuje pliki cookies. Korzystając ze strony, zgadzasz się na ich użycie. OK Polityka Prywatności Zaakceptuj i zamknij X

CZEKALSKI - NAJUKOCHAŃSZE MIASTO NOWELE 1926

25-01-2012, 11:48
Aukcja w czasie sprawdzania nie była zakończona.
Cena kup teraz: 40 zł     
Użytkownik ikonotheka
numer aukcji: 2068733481
Miejscowość Kraków
Wyświetleń: 4   
Koniec: 25-01-2012 11:48:58
info Niektóre dane mogą być zasłonięte. Żeby je odsłonić przepisz token po prawej stronie. captcha

Eustachy Czekalski, pseud. Józef Waśń (ur. 1 sierpnia 1885 w Warszawie, zm. 20 maja 1970 w Zielonce) — pisarz, dziennikarz, krytyk i tłumacz.

Jako dziennikarz związany był z Przedświtem, tygodnikiem Świat (1[zasłonięte]912-19), Kurierem Polskim (1[zasłonięte]916-19) oraz Monitorem Polskim (1[zasłonięte]933-19).


Twórczość:


Arka Przymierza
Czarodziejskie skrzypce (1958)
Duży wójt i mały Wojtuś
Milczące młyny
Najukochańsze miasto (1926)
Na Ratuszu
Oczy wilczycy
Proste drogi
Srebrne świerki
Stare sztandary
Szeroki Dunaj (1930)
W cieniu zamkowego zegara (1956)
Wśród burzy




SPIS RZECZY


Str.
Najukochańsze miasto pod słońcem 5
Porzucone brzoskwinie 13
Oczy zielone, nieodgadnione 27
Pavlicek swatem 39
Nieporozumienie wśród rycerzy okrągłego stołu 47
„Nigella sativa" 53
Ocalona perła 59
Baśń cygańskiej kawiarni 73
Wigilja na Starem Mieście 89
Figlarna maszyna 101
Odrąbane gałęzie śliwy 107
Ostatnia noc 119
Niebezpieczna kobieta 129
Fałszerz dolarów 135



NAJUKOCHAŃSZE MIASTO POD SŁOŃCEM


Mżył deszcz, dokuczliwy, zimny. Mgły gęste, szare zasłoniły góry. Od Spiszu i Orawy szły podmu¬chy gwałtowne. Na ulicach było pusto. Pochowali się nawet wytrwali furkarze zakopiańscy. Słychać było tylko dźwięki mordowanych fortepianów, echo przy¬nosiło jęki gramofonów.
Deszcz zawziął się na dobre. Padał monotonnie, miarowo, zabójczo. Grano w karty naumor, tańczono do upadłego i marzono o bliskim dniu pogodnym, by wyruszyć na wycieczkę w góry.
Deszcz padał tak zanudzająco, obezwładniająco, iż nie chciało się wyjść nawet do kawiarni, do dan¬cingu, do kina.
Po kolacji grano w karty tak, jak po obiedzie. Młodsze towarzystwo nie ustawało słńtnmować. Ludzie w wieku niebezpiecznym prowadzili zajadłe flirty. Deszcz padał bez miary i sensu. Najzdrowsi ludzie o nerwach zwierząt jucznych słaniali się, dokuczali sobie i otoczeniu. Na dusze lu¬dzi chorych położył się całun straszny, melancholijny, męczący, jak ból zęba.
Światła elektryczne prawie że nie gasły. Deszczowa rozpacz objęła Zakopane na dobre.

Przy czarnej kawie siedziało towarzystwo, złożo¬ne z ludzi wszystkich krańców Polski. Byli to ludzie różnych kondycyj. Obok czerwonego, grubego jegomo¬ścia o karku bawoła i tłustych, wybrylantowanych, wy-platynowanych łapach, siedział chudy, nerwowy, po¬prawnie ubrany pan z miną figlarza, cichy, usłużny, o oczach ruchliwych, mądrych. Papierowa jego twarz zastygała i robiła wrażenie martwej. Znalazł się też ja¬kiś przemysłowiec z typu powojennych: ordynarny, nie-kryjący się ze swojemi upodobaniami, figura pewna siebie i natrętna.
Wśród tego grona przebywał i adwokat, jego¬mość o fortunie nowego stempla, robiący dystynkcję, znający Europę, a właściwie tingle Wiednia, Paryża, Rzymu. On to zabawiał towarzystwo rozmową przy czarnej kawie. Pan ten dowodził:
— Jak tu być patrjotą, gdy człowiekowi szósty
dzień deszcz kapie za kołnierz!
— Jutro będzie ładnie... — marzył otyły grubas
o wybrylantowanych paluchach...
— Mogę się założyć, że nie będzie. Już ja mam
szczęście, A zresztą—w Polsce można zarabiać, ale żyć
należy gdzie indziej...
Aforyzm ten zaintrygował towarzystwo. Wywołał uśmiech na papierowej twarzy poprawnie ubranego je¬gomościa. Padły więc pytania:
— Gdzie? Gdzie?
— W Paryżu, w Rzymie, w Monte-Carlo...
— I w Warszawie żyje się nieźle — oponował
człek o czerwonym karku.


— Deszcz tam pada większość roku, jak i tu
w Zakopanem. Niema gdzie iść. Niema gdzie się zabawić.
— O, ja się tam dobrze bawię...—przeczył grubas.
— Jaka znów jest ta zabawal A zresztą cóżto
za miasto, ta Warszawa. Domy obdrapane, brudne.
Ulice niezamiecione. Jezdnie powybijane. Ani galerji,
jak londyńska „National" lub paryskie muzea. Nawet
zjeść niema gdzie uczciwie.
— No, to już pan przesadził! Niema, jak war¬
szawska kuchnia...
— Widać, że pan tylko jadał flaki we czwartek...
Koncept ten snadź podobał się, gdyż parsknęły
śmiechy nawet przy bocznych stolikach. Wszyscy spoj¬rzeli na grubego pana. Nie bronił się. Był pobity przez „wytwornego" mecenasa.
Galanty adwokat nie zadowolił się tylko tym sukcesem. Wywodził dalej głośno, impertynencko:
— Warszawa — to dziura wierutna. Miasto bez
stylu, obrzydliwe, koszarowe. Potwierdzają to zresztą
wszyscy korespondenci pism zagranicznych.
— Ach, to pan od tych korespondentów wziął
swoje żale do Warszawy!..—rzucił refleksję poprawnie
ubrany gentleman.
— Nie potrzeba tego brać od obcych, gdy się
zna Warszawę tak, jak ja ją znam...
—- To pan warszawianin?..
— I owszem...
— Dziwny z pana człowiek...—wtrącił młody, bla¬
dy, suchotniczy malarz, o twarzy anhellicznej, stojący
ze swoją filiżanką kawy pod sztuczną palmą.

— Dlaczego dziwny?—cynicznie zapytał adwokat
— Bo dla mnie Warszawa jest najpiękniejszem,
najukochańszem miastem pod słońcem!
— Nie widział pan pewno innych miast...
— Widziałem. 1 żyłem w nich. Żadne nie wy¬
trzymuje dla mnie porównania z Warszawą.
— A to ciekawe! Ha, ha, ha... To kapitalne.
Blady, suchotniczy malarz nie zwracał uwagi na
te wykrzykniki. Spokojnie, dobitnie mówił:
— I ja błądziłem po zaułkach starego Rzymu.
Wałęsałem się po londyńskich parkach. Nasłuchiwałem
podszeptów współczesności w Paryżu. Pogwizdywałem
lekkomyślnie piosenkę przedwojennego Wiednia. Lecz
kimże i czemże tam byłem? Przechodniem i tylko
przechodniem. Byłbym nim też i na ulicach bogatego
Amsterdamu, czystej Hagi, uczonej Leydy. Dopiero
w twoich progach, Warszawo, miasto matczyne, rosły
mi skrzydła, grało mi serce, jak organy. Tu wśród
twoich zaułków stawałem się wszystkiem. Byłem w ka¬
mieniu chodnika, czułem swoją obecność w starym
murze świątyni, błądziłem z gołębiami po mansar¬
dach staromiejskich i dachach Woli czy Pragi. 2 od¬
dali i zbliska widziałem twoje piękno, rosła mi w du¬
szy dostojność, czarowała królewska'wyniosłość. I jak
zaklęcie życiodajne a święte wymawiałem twe imię.
Pieściłem wspomnienie każde, modliłem się do lat
dzieciństwa, spędzonych wśród omszałych, dostojnych
murów Starego Miasta. Czemże są te dalekie, zimne,
może nawet i piękne mury—wobec wyzłoconych słoń¬
cem, wysrebrzonych śniegiem, wyróżowionych jutrzenką

czy zmierzchem ścian Zamku czy Łazienek? Nie od¬dałbym zanic, za żadne skarby świata dumnej wizji Żółkiewskiego, prowadzącego do stóp pańskich upo¬korzonych carów. W oczach moich rośnie cwał koni kozackich, napierających przed szpitalem św. Rocha na bezbronny tłum. A oto jestem na placu Działyń-skich: nowa opowieść sercu bliska, tajemna, szkarłatna krwią dziadów.
Gdy zabrzmią poranne sygnaturki dzwonów — słyszę, jak biją w mej piersi echa miljona tętnic serc praojców, ojców i tych, co znów jak ja ujrzą w tem mieście jedynem i świętem światło słońca.
Kto śmie mówić o twoim brudzie, Warszawo?! Myła cię krew moich braci, co kładli głowy w obronie twego honoru i dumy. Płókały wielokrotnie łzy matek, wyczekujących pod więzieniami. Szorowały opuchnięte, spracowane nogi skazańców, pędzonych w dalekie śnieżne tajgi.
I kładę swe ucho na rozkisłej, zakurzonej jezdni: o radości nieziemska, słyszę tętent skrzydlatej jazdy, przelewa mi się pobrzęk artylerji, rośnie glorja miaro¬wego, rytmicznego marszu pokoleń.
Gdy stanę u mostu Kierbedzia i ujrzę dalekie dymy, ścielące się na polu grochowskiem z kominów fabrycznych praskich—przeżywam poemat zaślubin dni starych z pod Olszynki z tem, co jest, co tworzy bo¬gactwo Rzeczypospolitej.
Warszawol Matko, piastunko, kochanko—spowita w gronostajowe płaszcze dnia i nocy, wyzłocona słoń-

cem wolności, jak Cię nie sławić, jak Cię nie ubó¬stwiać, jak nie opiewać!
Przechodzień bez serca widzi tylko twoje ścieki. Gorszy się nieporządkiem, jakgdyby w Hadze panował ład i tylko ład. Powojenny cham zachwyca się beto¬nową czystością i stać go na to, nałupił się na pobo¬jowiskach, nahandlował życiem i honorem. Komiwo¬jażer wygody, niezwiązany z tradycją, przebiegający miasta Europy, spotwarza rany święte, kochane. Czyż pojąć jest w stanie, iż każdy obdrapany mur, każda dziurawa jezdnia, każdy urwisty strup pobrzeża rzecz¬nego—to stacja naszej Kalwarji, prowadzącej ku słońcu? Nikt nie zrozumie twego piękna, Warszawo, kto nie jest twoim synem!
Jesteś stolicą wielkiego -państwa, jesteś sercem bohaterskiego narodu, jesteś mózgiem wszystkich racyj i nieracyj polskiego stanu — to byłby ten najprostszy, najoczywistszy powód dla szacunku i sławy. Powód słuszny i przekonywający, bo mnożący się przez trzy¬dzieści miljonów istnień ludzkich, gotowych na twoje skinienie na śmierć i ciężką, wytrwałą, znojną pracę dla twego imienia. Ale są racje i takie, które wymy¬kają się z pod definicji słów, z pod klamer nazw...
Czy widziałeś w noc listopadową gołe konary drzew łazienkowskich, zastygłe w majestacie, a osre¬brzone białym szronem? Czy spostrzegłeś, jak na wiosnę pękają olbrzymie, stare kasztany przed pałacem prymasowskim? Czy byłeś na Bielanach i tuliłeś się do rozkwitłych, królewskich liści bzu w dzień zesłania Ducha Świętego?

Jeżeli nie oddychałeś zapachami szarej Wisły, jeżeli nie kąpałeś się w potokach słońca lipcowego na wirydarzach placów warszawskich, jeżeli nie błądzi¬łeś po księżycu w ciemnych, uroczych zaułkach ulic, co wiesz o Warszawie, jak śmiesz o niej mówić!
A jeżeli w cieniu jakiegoś krzaku Agrykoli nie pozostało zbudzone miłością twoje serce młode, na¬dziei pełne, światoburcze, wdzięczne za pocałunki so¬czyste, kradzione ustom dziewczęcym — cóż cię łączyć może z tem miastem, jak pieśń poety, jak rapsod rycerza?
Nic nie może cię obedrzeć z uroku, Warszawol Twój płaszcz jest godniejszy od starych purpur Ma¬drytu, nasiąkłych krwią ludów podzwrotnikowych.
Gdy skończył swoją orację blady, suchotniczy malarz, dowcipny adwokat zadokumentował:
— Nie wiedziałem, że pan jest taki poeta.
— Nie wiedziałem, że pan jest taki prozaik —
odparł malarz...
Przy fortepianie już zasiadła jakaś starsza jej¬mość. Już płynęły dźwięki fox-trotta.
Zaczęły się tańce. Puścił się po posadzce i ma¬larz. Do piersi jego przytuliła się śliczna panna Mimi i rozmarzona pytała:
— Czyżby pan naprawdę tak kochał Warszawę?
— Jest to dla mnie najpiękniejsze, najukochań¬
sze miasto pod słońcem.


WIELKOŚĆ 18,5X12,5CM,TWARDA INTROLIGATORSKA OPRAWA,LICZY 141 STRON.

STAN :OKŁADKA DB,STRONY SĄ POŻÓŁKŁE,POLUŹNIONE PIERWSZA I OSTATNIA KARTKA,POZA TYM STAN W ŚRODKU DB .

KOSZT WYSYŁKI WYNOSI 8 ZŁ - PŁATNE PRZELEWEM / KOSZT ZRYCZAŁTOWANY NA TERENIE POLSKI,BEZ WZGLĘDU NA WAGĘ,ROZMIAR I ILOŚĆ KSIĄŻEK - PRZESYŁKA POLECONA PRIORYTETOWA + KOPERTA BĄBELKOWA / .

WYDAWNICTWO GEBETHNER I WOLF 1926.

INFORMACJE DOTYCZĄCE REALIZACJI AUKCJI,NR KONTA BANKOWEGO ITP.ZNAJDUJĄ SIĘ NA STRONIE "O MNIE" ORAZ DOŁĄCZONE SĄ DO POWIADOMIENIA O WYGRANIU AUKCJI.

PRZED ZŁOŻENIEM OFERTY KUPNA PROSZĘ ZAPOZNAĆ SIĘ Z WARUNKAMI SPRZEDAŻY PRZEDSTAWIONYMI NA STRONIE "O MNIE"

NIE ODWOŁUJĘ OFERT KUPNA!!!

ZOBACZ INNE MOJE AUKCJE

ZOBACZ STRONĘ O MNIE