Słowem kluczem do rozgryzienia produkcji People Can Fly jest "pulpa". W innych czasach i mediach, takie historie jak przygody Graysona Hunta kupowalibyśmy pod postacią komiksów lub wydrukowanych na lichym papierze książek w miękkich okładkach, ilustrowanych wizerunkami facetów z dużymi karabinami i piersiastych babek w opałach. Zwijane w rulon, chowane do tylnych kieszeni spodni pod niepozorną, budżetową formą skrywały dawkę prostej, niewymagającej rozrywki, która po prostu robiła dobrze.
I taki jest właśnie Bulletstorm.
Główne danie to system strzałów specjalnych, skillshotów, rzecz, która zachęca graczy do zabawy swoimi przeciwnikami i eliminowania ich w możliwie najciekawszy i najbardziej widowiskowy sposób. Im lepsza akcja, tym więcej punktów, za punkty można zaś kupić sprzęt i amunicję do wykonywania kolejnych strzałów i tak w kółko. Skillshoty są jednak integralną częścią mechaniki i bez nich nie byłoby po prostu Bulletstorm. Na początku myślałem, że to atrakcja, która wystarczy na pierwsze kwadranse, ale dziewięć godzin później, w finale, nadal sprawiała mi frajdę.
Cena skąpstwa
System wymusza zupełne inne podejście. Dla przykładu: specjalny pocisk do strzelby kosztuje 1000 punktów. Zwyczajne zabicie wroga daje tych punktów jedynie 10. Nagle gracz zaczyna kombinować, co też musi zrobić, aby zakup mu się zwrócił i starczył na następny. To nie jest, co może zawieść niektórych, Painkiller 2 czy Serious Sam 3, gdzie radośnie mordowałoby się hordy wrogów bez większego zastanowienia. Choć akcja potrafi być równie intensywna, to przeciwników jest mniej i trzeba się zastanawiać, jaki sposób okaże się najlepszy, by zrobić komuś krzywdę. Zachęcanie gracza do sadyzmu mogłoby niepokoić, gdyby nie to, że przemoc została tutaj ujęta w porządny, niedający się ominąć nawias.