SPIS RZECZY
Str.
Wilde: Brat marnotrawny . . . .5
Siedlecki: Włamanie . . . . . .9
Szaniawski: Adwokat i róże .... 14
Krzywoszewski: Panienka z dancingu . . 21 Słowacki: Fantazy ...... 23
Hemer: Dwaj panowie B. .... 28
Goldoni: Oberżysta ...... 32
Kiedrzyński: Miłość bez pieniędzy . . ; 34
Dziesięciolecie „Qui Pro Quo" . . 39
Romain Rolland: Wilki 45
Szpotański: Król Stefan Batory ... 50
Goetel: Samuel Zborowski .... 56
Teatr Przyszłości? ...... 61
Beylin: Zakład o miłości . . . . .64
Kraszewski: Radziwiłł Panie Kochanku . . 66 Gay-Brecht: Opera za trzy grosze ... 70 Perzyński: Rozum czy głupstwo ... 75 Rapacki (syn): W czepku urodzony ... 79 Fredro (syn): Oj miody, młody ... 81 Shaw: Wielki kram . , . . , .84 Fredro: Śluby panieńskie ... . . .91
Veiler: Proces Mary Dugan . . . .96
Londsale: Koniec pani Cheyney . . . 101
Kalkowska: Sprawa Jakubowskiego . . 107
Wroczyński: Wywczasy Donżuana . . . 114 Toller; Hinkemann ...... 118
Stc.
Mickiewicz: Konfederaci barscy . . . 123
Rostworoweki: Niespodzianka . . .' 128
Szpotański: Sprawa Dra Hieronima . . . 135
Pagnol: Pan Topaz . . . . .139
Molnar: Olimpja 144
Sheriff: Kres wędrówki 149
Dymów: Bronx-express . . . . . 154
Gordin: Bóg, szatan i człowiek .... 156
O'NeiU: Anna Chiistie 159
Rapacki: Czarujący emeryt .... 163
Cogol: Rewizor ....... 166
Roj-Rytardowa i Rytard: Podhale tańczy . 168
Xanrof i Chancel: Książę małżonek . . 170
S- Miłaszewski: Bal w obłokach . . . 176
Andersen i Stallings: Rywale .... 181
T. Rittner: Wilki w nocy .... 186
G. K. Chesterton: Magja . . . .192
G. Beylin: Mąż naszej panienki . . . 202
L. Frank: Karol i Anna 206
H. Bernstein: Melodramat .... 212
B. Shaw: Związek niedobrany .... 219
Teatr Narodowy: Brat Marnotrawny, komedja w 3-ch
aktach Oskara Wilde'a, przekład B. Gorczyńskiego,
Sylwestrowe przedstawienie w Teatrze Narodowym było potrosze rachunkiem sumienia, i to nie z ubie¬głego roku, ale z ubiegłych lat kilku. Pokazano nam różne roztrwonione możliwości tej sceny. Pokazano nam —- nareszcie —~ we właściwej ramie panią Irenę Solską, która właśnie tych oistatnich kilka lat, od czasu powstania Teatru Narodowego, spędziła na przymu¬sowej tułaczce, tak jakgdybyśmy mieli tak wiele arty¬stek zdolnych ją zastąpić. Pokazano nam Osterwę, któ¬rego przed kilku laty w dość lekkomyślny sposób się pozbyto. Ale zarazem gościna ta, w pełni sezonu, wraz z tą inwazją repertuarową, ujawniła nam dorywczy, improwizowany charakter obecnego sezonu w Tea¬trze Narodowym i przekonała tem dowodniej, że, przy chaotycznej centralno-decentralizacyjnej kumulacji władzy, o ile Teatr Letni stracił swoją głowę, Teatr Narodowy jej nie zyskał.
Pokazano nam dalej p. Węgrzyna, który od kilku lat musiał odgrywać rolę jakiegoś wice-Kiepury, przy¬rządzając jedną wielką arje. operową z wszelakich Konradów, Juanów, Karolów, Agisów eta, podob¬nych do siebie jak dwie krople coraz cieńszej wody, podczas gdy pozwalano nam zapomnieć, że to jest
jeden z niewielu aktorów, posiadających bezcenny dar: silę komiczną. Nie był zapewne p. Węgrzyn idea¬łem wczorajszego Anglika, z pod którego sztywności raz po raz wyzierało „oko" urwisa nawet nie z nad Tamizy, ale wprost z nad Wisły, ale tę swoją „rodzi¬mość" —~ jeżeli ona jest wadą — okupywał tak pa-radnemi wyskokami humoru, że stał się bardzo god¬nym partnerem tej trójki — Solska, Osterwa, Wę¬grzyn — której każda scena świata mogłaby nam po¬zazdrościć.
Różne jeszcze widzieliśmy cuda. Np. panią Halską, dowcipnie, inteligentnie wcielającą typ młodej an¬gielskiej miss — rola, która leży na niej jak ulał, a którą zagrała przypadkowo, podobno po trzech pró¬bach — gdy jej koleżankę, przeznaczoną do tej roli, jedynie niedyspozycja uchroniła od tego, aby się znów nie stała ofiarą niewłaściwej obsady. Przypom¬niało nam to, jak często na te omyłki patrzymy w tea¬trach miejskich i jak często niezrozumiale kaprysy obsady nie pozwalają wydobyć i tych możliwości, które się tam znajdują.
A wreszcie ostatnia uwaga. Z chwilą, gdy Teatr Narodowy wprowadza na swoją scenę komedję Wil-de'a, stosunek do tekstu musi być bardziej odpo¬wiedzialny, niż to mogło uchodzić teatrom zabawo¬wym, grywającym pod różnemi tytułami tę komedję. We wczorajszej recenzji p. Lorentowicz przytacza charakterystyczne koleje tej sztuki Wilde'a w Polsce, jak, przełożona pierwotnie z drugiej ręki, ściągnięta z czterech aktów w trzy, upstrzona dodatkami i ak-
tualnościami, grana zrazu jako płaska farsa, przera¬biana, poprawiana, retuszowana przez kilka piór, święciła mimo to sukcesy. Ale dziś, po upływie lat, obowiązki wobec Wilde'a są inne; sam pisarz stał się niemal klasykiem; interesuje nas żywo jego we¬soła wojna z kanonami społeczeństwa, które obeszło się z nim później tak okrutnie; wiemy wreszcie, że nie w farsowych sytuacjach, ale w subtelnym dowcipie słownym mieści się istota tej komedji. Jedynie zatem troskliwa i kongenialna restytucja tekstu Wilde'a wprost z oryginału usprawiedliwiałaby to nagłe wpro¬wadzenie jej na scenę, mające potrosze charakter „pogotowia ratunkowego", typowego dla bankrutują¬cych teatrów prowincjonalnych. Jak dorywczy był tu stosunek, a raczej brak stosunku do tekstu, świadczy jeden przykład. Zachowując tę tradycyjną warszaw¬ską przeróbkę, redukującą cztery akty Wilde'a do trzech podobno piórem b. dyrektora operetki, Ludwi¬ka Śliwińskiego, nie pomyślano o tem, aby nadać ja¬kikolwiek sens rzeczy, dokoła której kręci się korne-dja. Patrząc na dwie dorosłe pannice, upierające się że mogą wyjść tylko za „Ernesta", i na dwóch drybla¬sów gotowych się ochrzcić na nowo, byle to imię uzy¬skać, widz musi sobi& wyobrazić, że to jest zupełne błazeństwo, „pure-nonsens" nie-Witkiewiczowski, czy też operetka bez muzyki. Tymczasem w tym żarcie, którego znaczenie tłumacz koniecznie powinien był uwydatnić, mieści się gra słów, będąca pointą sztuki. Ernest brzmi po angielsku identycznie jak „poważny", człowiek serjo, a tytuł angielski brzmi: Importance of
being Ernest, — ważnoiść tego, aby być Ernestem — człowiekiem poważnym. Każda z tych surowo wy¬chowanych panien gotowa jest wyściskiwać się po ką¬tach z miłym wisusem, ale, aby wyjść za niego, żąda nieubłaganie, aby miał na imię Ernest: powaga jest główną troską tych ludzi, którzy wciąż grają komedję powagi i statku, jedni dla drugich i sami dla siebie, zmieniając się w pocieszne manekiny lub w artystów obłudy. I w Lady Bracknel, wygłaszającej z nieza¬chwianą powagą (cudownie wydobyła to pani Solska) karykaturalnie wyciągnięte paragrafy światowej mą¬drości, ucieleśnia się ten potwór, w którego wypusz¬cza strzały każda komedja angielska: obłuda; w wa¬dze zaś, jaką każda z tych młodych miss przykłada do imienia Ernest, mieści się pewnik, że w każdej z nich czai się przyszła lady Bracknel i że katechizm tej nieocenionej lady będzie przechodził z pokolenia na pokolenie. Obłuda tego typu, jestto jeden z naj¬ciekawszych problemów obyczajowych. Na czem pole¬ga ta potrzeba pracowitego układania reguł gry, w której potem wszyscy silą się szachrować, to do¬prawdy jest bardzo interesujące. Bądź co bądź, kiedy się patrzy na tę Anglję, nawet w karykaturze, lepiej rozumie się postawę samego Wilde'a, prowokującą, drażniącą, posuwającą zuchwalstwo do ostatnich gra¬nic i zakończoną tak tragicznie. Ale w tej komedji nic nie pozwala przeczuwać, że jej ostatni akt będzie w życiu tak bolesny; wszystko tu jest uśmiechem, wszystko żartem, wszystko w tej satyrze na „świat" obraca się w granicach najlepszego światowego sma-
ku. I dlatego wyfraczona publiczność gotująca się za parę godzin strzelającemi korkami szampana powitać Nowy Rok, słuchała z pogodną i niezupełnie orjentu-jącą się beztroską tej mieszaniny dowcipu, ironji, ab¬surdu i pustoty, i cieszyła się, że ogląda znów na see-nie swego pieszczocha Osterwę (który, mimo swych łotewskich sukcesów, zawsze pozostanie najszczerszym i niezastąpionym w tym dawnym swoim repertuarze), i przyjęła z wdzięcznością ten noworoczny naddatek, to „post-ludjum" do Siódmego dnia spoczynku, który, jak mówią nasi żartownisie, spoczął nie doczekawszy nawet dnia siódmego.
My zaś, z Nowym Rokiem, życzymy naszej naro¬dowej scenie więcej powagi rzeczywistej w traktowa¬niu swych zadań, a mniej powagi sztucznej, mniej „benberyzmu", jak mówią w sztuce Wilde'a. War¬szawa nie jest miss Gwendoleną: nie żąda od Artura i Emila, aby się gwałtem chrzcili na Ernestów. Ani nawet od Juljusza.
Teatr Polski: Włamanie, sztuka w 3-ch aktach Adama Grzymaly Siedleckiego
Nie wiem, czy Siedlecki, pisząc, dla odmiany, tę bombę teatralną, miał na myśli przeróbkę do kina, czy też proces ten rozegrał się w mrokach podświado-
mości; ale właściwie napisał scenarjusz kinowy, z któ¬rego część tylko mogła wejść na scenę, a część osoby działające opowiadają nam przez dwa akty, co sta¬nowi największą wadę sztuki. Na scenie cierpi ona na skrzywienie kręgosłupa; w kinie, dokąd zapewne przejdzie, mogą to skrzywienie naprostować.
Zaczyna się z zacięciem. Obiad u dyrektora banku, na cześć teścia Rosjanina, b. kawalerzysty gwardji, hrabiego Łotyszyna. W powietrzu unosi się tajemnica. Piękna dyrektorowa jest ex-tancerką, ojciec nie jest ojcem, jest tu coś dwuznacznego, niedomówionego. Między gośćmi jakaś księżna, która prosi, aby jej dy¬rektor pokazał nowourządzony skarbiec banku, przy¬legającego do mieszkania dyrektora. Wietrzymy jakąś międzynarodową szajkę włamywaczy... kto wie, może ten ojciec, może księżna, może sama dyrektorowa? Poszli oglądać skarbiec. Czekamy. Naraz, alarmowy dzwonek; ktoś pędem przebiega scenę, kogcrś prze¬wracają, łapaj, trzymaj, jeden ucieka, drugiego mamy. Jest włamywacz. Posądzenia nasze były mylne: przeprośmy księżnę, która jest tylko figurą sceniczną, potrzebną dla odebrania paru zwierzeń.
W zamęcie po odkryciu kradzieży, złodziej spotyka się oko w oko z panią dyrektorowa. Oboje stają osłu¬piali. Poznają się. To on, bohater epizodu, który ona przed chwilą opowiadała zakochanemu panu, też po¬trzebnemu do odebrania zwierzeń. , Bo to jest — powtarzam — wada organiczna sztuki: ponieważ trzy czwarte rzeczy nam opowiadają, potrzeba szeregu martwych figur dla słuchania tych opowiadań.
Otóż, przed kilkunastu laty, było dwoje dzieciaków, którzy w małem miasteczku nad Czeremoszem ko¬chali się niewinną miłością. Ona piętnastoletnia dziew¬czyna, była córką pomywaczki, on — dla niej „pa¬nicz" — synem telegrafisty pocztowego, osiemnasto¬letnim maturzystą. Małą nędzarkę trawi głód blasku, wywyższenia; kiedy za szybą widzi tombakową bran¬soletę z brylantami, oczy jej do niej wyłażą. Aby móc jej dać tę bransoletę, chłopak ściąga guldena w domu rodziców kolegi. "W jakiś czas potem, dziewczyna za¬mierza uciec z domu z wędrownym cyrkiem; nie ma grosza przy duszy. „Pieniędzy, dużo pieniędzy!" wy¬dziera się jej krzyk. Aby jej dać pieniądze, chłopak kradnie poraź drugi; tym razem z włamaniem. Schwy¬tany, skazany, gubi się już bez ratunku; zostaje za¬wodowym włamywaczem. A ona jako naga tancerka wędruje po rosyjskich kabaretach, poznaje młodego ambitnego Polaka, który się z nią żeni i który potem robi w kraju karjerę. I oto para dzieciaków z nad Czeremosza spotyka się: on uwięziony włamywacz, ona świetna pani dyrektorowa.
Zrazu oczy jego płoną nienawiścią. On zmarnował się przez nią i dla niej; zemści się za swoje zmarno¬wane życie, zgubi ją, skompromituje ją na śledztwie. Tu następuje próba charakteru jej męża, z której wy¬chodzi żałośnie jako egoista, tchórz i człowiek mar¬ny. Ona pręży się jak pantera: będzie się bronić, nie da się. Ale siła jej słabnie, gdy dowiaduje się tale] prawdy, że to ona była początkiem zguby tego chłtt >ca, że ta pierwsza kradzież była dla niej, że to onti swą
żądzą wywyższenia pchnęła go w nieszczęście. I oto szlachetny zwrot. On, wyładowawszy się w słowach, mówi: „Żyj sobie bez obawy, nie powiem nic". Ale i w niej następuje przemiana; ten chłopak to była jedyna miłość jej życia, które teraz przedstawia się jej jako pustynia. Mąż, którego wprzód szanowała, kochała, okazał się nicością. Z całego gmachu szcz꬜cia zostaje ruina...
Wszystko to ujrzelibyśmy na ekranie w ruchu: i miasteczko nad Czeremoszem, i dwoje dzieciaków, i bransoletę, i pierwszą kradzież, i Kaukaz, i nagą tancerkę, i wszystko; tu tyłko opowiadają, ciągle opowiadają; nie znam sztuki, w którejby tak nadużyto opowiadań. A przytem i psychologja i morał są raczej kinowe; nie wytrzymują próby słowa: brzmią fałszy¬wie i sztucznie. To, że piętnastoletniej pomywaczce spodoba się bransoletka, to jeszcze nie stwarza ko¬nieczności, aby ośmnastoletni maturzysta kradł. To. że ta dziczka powie, że chciałaby dużo pieniędzy, to nie powód, aby on się włamywał, w każdym razie nie ona jest temu winna. Świat byłby pełen włamywaczy, gdyby każde westchnienie kobiece miało taki skutek. Może się. to zdarzyć, bo wszystko może się zdarzyć: ale jest za wątłe, za dowolne, za wyjątkowe, aby, opo¬wiedziane, mogło, w wiele lat potem, wydać dramat. Obciążanie całą tą historją piętnastoletniej półdzikiej smarkuli wydaje się nam doprawdy zbyt sztucznym wymysłem. Kino znosi takie dramaty, bo tam bardziej pytamy o fotogeniczność zdarzeń, niż o ich logikę i sens. Przytem w kinie się nie gada; tutaj mamy ga-
danie bez końca, w którem wciąż tremoluje się imię „matki", i nie oszczędza się słuchaczowi ani jednej czułostkowej banalności. W rezultacie dramat toczy się na innej płaszczyźnie, między autorem a widzem: autor ciągnie widza wprost za flaki, aby mu wyrwać jakieś wzruszenie, widz zaś kategorycznie broni się przeciw temu „włamaniu".
A wartość społeczna sztuki? Z każdym innym au¬torem bomby scenicznej pytanie takie byłoby, może niewczesne. Co innego z Grzymałą-Siedleckim, który wszystko sądzi (i najczęściej fałszywie) z punktu spo-łeczno-etycznego. Pamiętamy jego kampanję po Dzie¬jach Grzechu Żeromskiego, w której wzywał niemal do demolowania tego samego Teatru Polskiego, któ¬rego dziś jest zadomowionym klijentem i chwalcą. Jak gdyby poprawiając Żeromskiego, napisał tedy swoje Dzieje Grzechu. Otóż, biorąc „społecznie", sztuka ta jest opłakana. „Woda na młyn komunistów", powie¬działby Siedlecki-publicysta. Fałszywie romansowa apoteoza włamywacza, jedynego szlachetnego czło¬wieka w sztuce, obok najsympatyczniejszego ze wszyst¬kich Moskala-szubrawczyny. Serce, duszę, widzi autor jedynie w mętach społeczeństwa, wobec których nor¬malny jego przedstawiciel, burżuj, „działacz naro¬dowy", typowy sobie czytelnik feljetonów Grzy-mały, sponiewierany jest i opluty ponad wszelką miarę. Krwawy choć mimowolny (raczej wynikły z pogoni za sensacją) wziął odwet Siedlecki na tych, którzy jego samego znieprawili i zmarnowali.
Z figur żyje na scenie jedna: to stary Moskal Loty-
szyn; postać dowcipnie wyzyskana, opatrzona zabaw-nemi powiedzonkami, dająca materjal dla aktora; grana też była kapitalnie przez Junoszę-Stępowskiego. To było arcydzieło charakteryzacji, życia. Rola Ka¬roliny jest trudna, bo niecierpliwi ciągiem opowiada¬niem o sobie i o swem dzieciństwie („Pamiętam, kie¬dy miałam piętnaście lat, dziesięć lat, pięć lat..."); ubrała ją w cały swój skończony ale zimny nieco kunszt pani Przybyłko-Potocka. Leszczyński był apa¬szem jak malowanie, ale tekst nie dał mu nic poza konwencją. Wszyscy zresztą grali dobrze; a nowy znajomy pan Dominiak wybił się w maleńkiej roli siłą charakterystyki. Reżyser ja Stanisławskiego bez zarzutu.
WIELKOŚĆ 18X12,5CM,DODATKOWA TWARDA INTROLIGATORSKA OPRAWA /ZACHOWANA ORYGINALNA PRZEDNIA OKŁADKA/,LICZY 226 STRON.
STAN:OKŁADKA DB,STRONY SĄ POŻÓŁKŁE,POZA TYM STAN W ŚRODKU DB.
KOSZT WYSYŁKI WYNOSI 8 ZŁ - PŁATNE PRZELEWEM
/ KOSZT ZRYCZAŁTOWANY NA TERENIE POLSKI,BEZ WZGLĘDU NA WAGĘ,ROZMIAR I ILOŚĆ KSIĄŻEK - PRZESYŁKA POLECONA PRIORYTETOWA + KOPERTA BĄBELKOWA / .
WYDAWNICTWO RÓJ WARSZAWA 1930.
INFORMACJE DOTYCZĄCE REALIZACJI AUKCJI,NR KONTA BANKOWEGO ITP.ZNAJDUJĄ SIĘ NA STRONIE "O MNIE" ORAZ DOŁĄCZONE SĄ DO POWIADOMIENIA O WYGRANIU AUKCJI.
PRZED ZŁOŻENIEM OFERTY KUPNA PROSZĘ ZAPOZNAĆ SIĘ Z WARUNKAMI SPRZEDAŻY PRZEDSTAWIONYMI NA STRONIE "O MNIE"
NIE ODWOŁUJĘ OFERT KUPNA!!!
ZOBACZ INNE MOJE AUKCJE
ZOBACZ STRONĘ O MNIE