Moja miłość do dalekich podróży narodziła się w Bieszczadach. Nie mogę, nie chcę i nie umiem się z niej wyzwolić. Mamy w genach zakodowany sentyment do miejsc, skąd pochodzili nasi antenaci. Ale tak naprawdę cywilizacja, w której żyjemy, ma swoje korzenie nie tylko w basenie Morza Śródziemnego, ale również w bezmiernych obszarach Wielkiego Stepu i himalajskich płaskowyżów. Dlatego tam mnie ciągnęło od zawsze. Najciekawsze były wyprawy w bezludne gniazda wysokich gór i na krańce Syberii. W 1967 roku prowadziłem pierwszą Polską wyprawę w Ałtaj Mongolski. Zdobywaliśmy dziewicze, sięgające nieba szczyty Tabun Bogdo (Pięciu Bogów). W Iranie byłem na Alamucie w górach Elburs. Tam, gdzie narodziła się legenda asasynów. Ich współwyznawcy siedzieli za sterami boeingów uderzających w World Trade Center. Polując na niedźwiedzie w Tuwie, dotarłem do Wrót Agharty. To tam rozpoczyna się podziemny szlak prowadzący do mitycznej krainy Szambali. Służąc czeczeńskiej sprawie, wielokrotnie przekraczałem granie Kaukazu, u podnóży którego przed dziesiątkami wieków koczowali Sarmaci. Byłem też na grobie Yuzu Asafa w Srinagarze. Są tacy, którzy uważają, że pochowano w nim Jezusa z Nazaretu. Wszyscy jesteśmy wędrowcami. Wcześniej czy później będziemy przecież musieli się przygotować do tej najdłuższej, bezpowrotnej, ale najbardziej fascynującej podróży. Witold Michałowski |