Mam kłopot z odczytaniem książki Michała Jędryki „Popkultura dla blondynek”. Autor chciał napisać przewrotny poradnik „lansu na intelektualistę”, jak informuje hasło na campowo - pop-artowej okładce. Pomysł dawał nadzieję na smakowitą i wytrącającą z dobrego samopoczucia lekturę dla człowieka uważającego się z grubsza za intelektualistę. Wyszło co innego. Chyba. Bo nie jestem pewien dla kogo jest ta książka.
Najpierw sam autor: „...wykorzystując potocznie funkcjonujący stereotyp blondynki jako zespołu cech charakteru, powstrzymywania się od inteligencji oraz niechęci do korzystania z jej przeróżnych wytworów bardziej skomplikowanych od suszarki do włosów, próbowałem tę etykietę zakwestionować, albo przynajmniej ruszyć Cię [, blondynko] z miejsca, w którym się znalazłaś przyszpilona przez potoczną opinię i męskie stereotypy”. Dodajmy, że Jędryka już na początku zastrzega, iż „blondynka” to figura, pod którą kryć się może osobnik płci dowolnej i dowolnego koloru włosów. „Blondynka” Jędryki to stan umysłu. A jednak w wielu miejscach autor ulega własnej metaforze i momentami ma się wrażenie, że pisze jednak do blondynki faktycznej. Niemniej chwyt ten, choć nienowy, wciąga: białe kozaczki mogą się okazać brązowymi mokasynami, a na blondynkę może wyjść brunet na topowym stanowisku w dużej korporacji. Ale znowu: chwilami Jędryka znów się ześlizguje, opisując blondynkę tak, że nawet do niewielu blondynek ów opis pasuje (czyniąc choćby aluzje, jakoby sposobem na rozrywkę według blondynki było LSD).
Napiszmy od razu: chwyt jest seksistowski i autor tego nie ukrywa. Tak, jak seksistowskie są dowcipy o blondynkach. Jednak założenie, że blondynka to stan umysłu, usprawiedliwia moim zdaniem ten chwyt. Rzecz jasna, etykietka „blondynka” seksistowską pozostaje i to mnie razi. Niemniej, na potrzeby tego skromnego omówienia, będę go używał, bo używa go Jędryka. Będzie na niego.
Otwierając tę książkę, miałem nadzieję - i miałem ją prawo mieć, sugerując się tytułem - raczej na przewrotną diagnozę popkultury, na przewodnik po jej wzlotach i upadkach, ikonach i karykaturach. Liczyłem na książkę, która jest też smakowitą lekturą dla kogoś, kto jednak do bycia blondynką się nie poczuwa (rzecz jasna, może to być pierwszy nieomylny symbol bycia blondynką). Bo o to aż się prosiło w tej konwencji: jeśli „Popkultura dla blondynek” miała być instruktażem dostawania się na poziom, do którego aspirujemy, chciałoby się przeczytać - do czego aspirujemy. Czym jest popkultura.
Może to był błąd mojego nastawienia, ale po lekturze pierwszych rozdziałów odniosłem wrażenie, że autor złożył mi obietnicę, a potem mnie wystawił. „Popkultura dla blondynek” okazała się... w istocie przyspieszonym kursem niewychodzenia na idiotę w każdej możliwej sytuacji.
Co więc mamy w książce? Na początek wykład o tym, jakie filmy wypada znać. Jędryka zaczyna od „Casablanki”. Ależ to nie popkultura, lecz klasyka! - chce się zakrzyknąć? Nic podobnego: „Casablanka” w swoich czasach była czystej wody utworem popkulturowym, statusu klasyki dorobiła się z wiekiem (i, dodajmy, dzięki temu, że to absolutnie wybitny film). Jędryka bardzo sprawnie i przystępnie pokazuje, czym się różni film wartościowy od bezwartościowego. Często też przewrotnie: „Filmy dzielą się na takie, które wszyscy oglądają (tu możesz wydąć ładnie usteczka i rzucić z dobrotliwą pogardą: komercja!), takie które są oglądane przez elity (wiesz, te pryszczate, w swetrach), oraz takie, które Ty w sposób twórczy i subiektywny zaliczysz do prywatnego kanonu. Tylko proszę, nie mów o nich filmy kultowe! Tak mówią w telewizji i piszą w pismach kobiecych, a to, jak się słusznie domyślasz, wydymając usteczka - komercja. Czyli obciach”.
Następnie trafiamy na rozdział o tym, jak być sobą i dlaczego warto być oryginalnym, oraz co to właściwie znaczy. Jędryka prowadzi swój weberowski typ idealny blondynki przez rozmaite strategie: od no logo do koneserstwa, tłumaczy czym się różni oryginalność od autentyzmu („Nawet jeśli zamieszczone tu poglądy nie zawsze są niepowtarzalne - w końcu autor też na ogół za kimś powtarza - to jednak są poglądami. Zapewne zgodzisz się ze mną, że blondynka z poglądami to niepowtarzalne zjawisko!”).
Trafiam na rozdział trzeci: „Dlaczego książki są takie grube, skoro można je sprowadzić do paru zdań?” - i jest mi dziwnie. Najpierw jestem instruowany, dlaczego warto być oczytanym, a potem otrzymuję streszczenie (owszem, krotochwilne)... licealnego kanonu: Trylogia, Lalka, Proust, Noce i dnie, Dostojewski... To moment, kiedy „Popkultura dla blondynek” przestaje być książką, której się spodziewałem, i staje się podręcznikiem dla aspirujących nieco wyżej nieuków.
Utwierdzam się w tym przekonaniu, czytając kolejne rozdziały: o filozofii, o znaniu się na polityce, a wreszcie... o seksie, o prowadzeniu samochodu i o radzeniu sobie ze stresem. Dla kogo Jędryka napisał tę książkę? - mogliby ją czytać uczniowie szkół średnich, żeby nabrać w ostatnim momencie przekonania, że jednak warto czasem wyłączyć telewizor. Ale z okładki nie dowiedzą się, że mogłaby to być propozycja dla nich. Mogłyby ją czytać blondynki (przypomnijmy: niezależnie od płci i koloru włosów). Ale pewnie nie przeczytają. Ludzie, którzy spodziewają się książki o popkulturze, znudzą się po pierwszym rozdziale. Szkoda.
Ale - bo jest też ale - próbuję przeczytać tę książkę inaczej. Po pierwsze, zastanawiam się po co, u licha, rozdział o prowadzeniu samochodu, o stresie, czy poradnik nieobciachowego randkowania. Jędryka bardzo trafnie pokazał w ten sposób, że termin popkultura nie obejmuje tylko medialnych produktów dostępnych w w kinie, telewizji, w radiu, na CD i w księgarni. Że rozciąga się znacznie szerzej: na całe spektrum aktywności w świecie, w którym przyszło nam żyć. Elementem kultury popularnej jest posiadanie i prowadzenie samochodu, który staje się ikoną statusu i elementem dyskursu władzy. Elementem kultury popularnej są metody radzenia sobie ze stresem, bo tabletka nie jest tylko lekarstwem: jest obietnicą handlową niosącą konkretne konotacje i spełniającą aspiracje (bierzesz prozac - przynależysz do pewnej grupy). W tym sensie ultra-popkulturowy bywa też seks. A Jędryka szuka sposobów na to, jak się uwolnić od sprzedażno-partycypacyjnej logiki odnajdywania się w kulturze rozumianej w najszerszym sensie.
Jednak żeby ten trop odnaleźć w książce Jędryki, trzeba się przebić nie tylko przez kolejne rozdziały przeznaczone dla zupełnie innego czytelnika (bezpieczniej powiedzieć: odbiorcy, bo rzadko bywa on czytelnikiem), a - co gorsza - przez mentorski ton autora. Ów, bez wątpienia biegły erudyta, nie pozwala o tym ani na chwilę zapomnieć. Jest belfrem, mentorem, tutorem - ale nie partnerem. Popatrz, mówi, ja się od tego wszystkiego wyzwoliłem, ty też, droga blondynko, możesz. Piekielna inteligencja i bardzo zaraźliwy humor autora w tej konwencji nazbyt często giną.
Drugi sukces Jędryki, który wynika z poradnikowego charakteru jego książki, to demaskacja. Czuję się zdemaskowany tym, że świadczący o obyciu kanon daje się streścić w kilku filuternych zdaniach. Czuję się zdemaskowany orientując się, jak niewiele treści wystarczy, żeby uznać kogoś za przynależącego do świata ludzi mieniących się inteligentnymi. Jędryka pisze ABC oczywistości i w jakiś sposób dowodzi, że z tych kilku rozdziałów oczywistości składa się zadowolony z siebie uczestnik kultury. Kultury, która - czy tego chcemy czy nie - jest i będzie popularna.
W tym celu czytelnik, który nie uważa się za blondynkę, może po „Popkulturę dla blondynek” sięgnąć. Żeby - jeśli zdoła w ten właśnie sposób książkę Jędryki odczytać - zweryfikować swoją pewność.
Trochę żal, że musi najpierw zdołać.
popkulturalni.blog.onet.pl (2[zasłonięte]009-12)