|
Żegnaj, laleczko - Raymond Chandler
więcej:
zwiastun filmu (R.Mitchum)
|
Prywatny detektyw Philip Marlowe spotyka przypadkowo osiłkowatego, pstrokato odzianego gangstera, zwanego, adekwatnie do gigantycznej postury - Myszką Malloyem. Malloy usycha z miłości do niejakiej Velmy, rudowłosej piękności, która za dawnych lat śpiewała w knajpie Floriana – w murzyńskiej dzielnicy, gdzie właśnie dochodzi do inicjującego powieść spotkania. Gangster, na skrzydłach miłości, zabija ochroniarza i okalecza właściciela lokalu, stawiając detektywa w niedwuznacznej roli świadka. Przesłuchiwany przez porucznika Nulty’ego zostaje namówiony do rozeznania się w sprawie tajemniczej Velmy, w międzyczasie zaś przyjmuje zlecenie od ekscentrycznego Lindseya Marriota. Ma mu asystować w przekazaniu szantażystom okupu za skradziony, bardzo cenny naszyjnik – podczas spotkania Marlowe zostaje ogłuszony, Marriot zabity, a na miejscu pojawia się jeszcze – najwyższy czas – kobieta, Anne Riordan, która doprowadzi naszego bohatera do nie mniej ekscentrycznego małżeństwa, państwa Grayle. A ci już – także najwyższy czas – w prostej linii powiążą intrygę z Malloyem i rudowłosą Velmą. ImageMarlowe, ikona nie tyle Chandlera, co całej historii kryminału, jest tu przedstawiony w pełnej krasie i z całym, jakże charakterystycznym inwentarzem: przystojny, lecz mimo powodzenia u kobiet wiecznie samotny (czy raczej – trzymający się na bezpieczną odległość). Cyniczny, cedzący przez zęby przemyślane ping-pongi słowne, a z offu komentujący dla nas fabułę kwieciście i nieraz osobliwie poetycko (... za wstążką kapelusza tkwiło kilka farbowanych piór, i to już była przesada - wyglądał dyskretnie jak tarantula na biszkoptowym cieście). Z podręczną butelką burbona, papierośnicą, gotową do użycia bronią i stale aktualizowaną nieufnością do przeżartego od środka blichtru wyżyn Los Angeles. Uczciwy wedle własnych reguł i kodeksu pracy. Skuteczny stuprocentowo, przede wszystkim jednak przez wzgląd na siebie. Każda sprawa to dlań ponadto wyzwanie i dreszcz... poczucia życia. Brzmi w tym swoisty romantyzm, „czarny” romantyzm, lecz de facto taki jest ów chandlerowski bohater; powiada się nieraz, iż lektura Chandlera warta jest poznania nie tyle dla rozwikłania kryminalnej zagadki, ile dla smakowania owego specyficznego klimatu, aluzji języka, wizji miejskiej dżungli, dla identyfikacji z tym, wiecznie mokrym od deszczu bohaterem, który czytelnika oczyszcza, bo bezpiecznie pozwala gardzić za nas wszystkim i wszystkimi. Marlowe nie gra dedukcją Holmes’a, a raczej prowokacją, flegmatycznym oczekiwaniem na rozwój wydarzeń, zerkaniem spod kapelusza na podejrzane tropy, które niejako same podpowiadają mu dokąd się udać, kogo śledzić, od kogo – dla sprawy, rzecz jasna – warto oberwać po łbie. Marlowe trafia w najmniej oczekiwany czas i w najmniej oczekiwane miejsce. I – robi swoje. Parafrazując finał powieści: a gdy z damskiej torebki wychynie dłoń z wycelowanym weń pistoletem, on – poprzestanie na tym, że nie zrobi nic.
|
|
|
|
|
|