Image Marlowe, ikona nie tyle Chandlera, co całej historii kryminału,
jest tu przedstawiony w pełnej krasie i z całym, jakże charakterystycznym
inwentarzem: przystojny, lecz mimo powodzenia u kobiet wiecznie samotny
(czy raczej – trzymający się na bezpieczną odległość).
Cyniczny, cedzący przez zęby przemyślane ping-pongi słowne,
a z offu komentujący dla nas fabułę kwieciście i nieraz osobliwie poetycko
(... za wstążką kapelusza tkwiło kilka farbowanych piór, i to już była przesada
- wyglądał dyskretnie jak tarantula na biszkoptowym cieście).
Z podręczną butelką burbona, papierośnicą, gotową do użycia bronią
i stale aktualizowaną nieufnością do przeżartego od środka blichtru wyżyn Los Angeles.
Uczciwy wedle własnych reguł i kodeksu pracy. Skuteczny stuprocentowo,
przede wszystkim jednak przez wzgląd na siebie. Każda sprawa to dlań ponadto wyzwanie
i dreszcz... poczucia życia. Brzmi w tym swoisty romantyzm, „czarny” romantyzm,
lecz de facto taki jest ów chandlerowski bohater; powiada się nieraz,
iż lektura Chandlera warta jest poznania nie tyle dla rozwikłania kryminalnej zagadki,
ile dla smakowania owego specyficznego klimatu, aluzji języka, wizji miejskiej dżungli,
dla identyfikacji z tym, wiecznie mokrym od deszczu bohaterem, który czytelnika oczyszcza,
bo bezpiecznie pozwala gardzić za nas wszystkim i wszystkimi. Marlowe nie gra dedukcją Holmes’a,
a raczej prowokacją, flegmatycznym oczekiwaniem na rozwój wydarzeń, zerkaniem spod kapelusza
na podejrzane tropy, które niejako same podpowiadają mu dokąd się udać, kogo śledzić, od kogo
– dla sprawy, rzecz jasna – warto oberwać po łbie. Marlowe trafia w najmniej oczekiwany czas
i w najmniej oczekiwane miejsce. I – robi swoje. Parafrazując finał powieści:
a gdy z damskiej torebki wychynie dłoń z wycelowanym weń pistoletem, on – poprzestanie na tym,
że nie zrobi nic.
|