Ta strona wykorzystuje pliki cookies. Korzystając ze strony, zgadzasz się na ich użycie. OK Polityka Prywatności Zaakceptuj i zamknij X

ZYGMUNT NOWAKOWSKI - GEOGRAFJA SERDECZNA 1931

16-01-2012, 18:15
Aukcja w czasie sprawdzania była zakończona.
Aktualna cena: 50 zł     
Użytkownik ikonotheka
numer aukcji: 2031997401
Miejscowość Kraków
Wyświetleń: 14   
Koniec: 15-01-2012 19:50:00

Dodatkowe informacje:
Opis niedostępny...
info Niektóre dane mogą być zasłonięte. Żeby je odsłonić przepisz token po prawej stronie. captcha

WSTĘP - SPIS TREŚCI - OPIS:

SPIS RZECZY

Str.
Autoreklama 7
Powtórka z geografji n
Masz, chłopie, redutę! czyli Mój nowicjat 22
Camping redutowy 32
Miasto królowej Bony 42
Sybilla z Ostroga 52
Zegarmistrz naprawia beczki, w dni pogodne kosi 63
Z krainy wygnania Owidjusza 73
Melpomena na popasie 84
Nieraasz, nieraasz Maryli, albo kres wędrówki 95
Łódź mego żywota 106
Miasto Arjadny H5
Tu mi słońce zeszło 124
Wrażenia z wycieczki osobistej w stronę Wilna 133
Miasto wierne i święte ]4l
Pożegnanie Wilna 149
Primavera siciliana 157
Rozkosze podróży J64
Propaganda stosowana 173
Wiosna krajowa 181


AUTOREKLAMA.


Powie może ktoś, że to geografja zanadto sub-jektywna, fikcyjna. Wyssana z palca. Zgodzę się na to. Rzeczywiście wyssana z palca. Ale z pal¬ca... serdecznegol I to z takiego palca serdeczne¬go, który, będąc człowiekiem zasadniczo sceptycz¬nym, wtykałem wszędzie po drodze razem z moim sławnym nosem. Raczej z nosalem... Temu właśnie zawdzięcza swe powstanie zajmujący w najwyższym stopniu tom podróżnych moich wrażeń. Były one drukowane już raz w krakowskim „Ilustrowanym Kurjerze Codziennym", są więc znane absolutnie wszystkim. Przeważnie nawet świetne impresje moje wycinają skrzętni czytelnicy z gazety i wlepiają sta¬rannie do specjalnych albumów. Mimo to postano¬wiłem wydać niniejszy wysoce interesujący tom. Wy¬chodzę bowiem z założenia, że czasem przez zapo¬mnienie, czy też z prostego niedbalstwa, ktoś mógł nie wyciąć jednego lub drugiego feljetonu z gazety, skutkiem czego zdekompletowany zbiór traci na war¬tości. Naturalnie, zdaję sobie sprawę z tego, że mu¬szą to być wypadki niesłychanie rzadkie, odosobnio-

ne, wyjątkowe prawie... Zdarzają się jednak z wszelką pewnością tu i ówdzie. Znana przecież jest nasza lekkomyślność.
Autorem tego tomu jestem ja sam. Jak zdarzyć się mogły sporadyczne wypadki, o których była mowa powyżej, tak samo uważam za rzecz niewyłączoną, że osoba moja mogłaby dla przygodnych czytelników być mało, albo — co dziwniejsze — wcale nieznaną. Dlatego pokrótce podaję pewne szczegóły biograficzne i fakty, dotyczące mojej charakterystyki. Oto jestem b. aktorem, trochę dziennikarzem, autorem kilku roz¬praw pófnaukowych i jednej powieści, które to dzieła rozprzedano wlot na makulaturę podczas ostatniego „taniego tygodnia książki"... Cóż dalej?... Aha, mógł¬bym jak Faust powiedzieć o sobie „Heisse Doktor gar", jednak ten szczegół wolę zataić. Napisałem dwie interesujące komedje, które padły z wdziękiem w sposób nadzwyczaj dyskretny i t. d. i t. d., ale naprawdę, z zamiłowania, jestem włóczęgą. Miałem wiele zawodów w ręce i tyleż rozczarowań w życiu. Nie wstydziłem się żadnej pracy! Do tego stopnia, że... Wszystko mi jedno, przyznam się, bo może na¬stąpiło już przedawnienie. Byłem dyrektorem teatru miejskiego przez trzy gorzkie lata, które pragnąłbym wymazać z mego życia. Wrogom życzę takiej posadyl
Na szczęście, po owych trzech latach dyrekcji uszedłem z życiem i długami. A teraz jeżdżę po Bożym świecie, wszędzie, gdzie mnie nie posiali. Jeżdżę i piszę. Powiedział zaś o mnie jakiś niewin¬ny pochlebca, że patrzę się na życie jak człowiek

teatru. Widzę w niem akcję, intrygę, role,'dekoracje, światło... Podobno jednak przedewszystkiem widzę (jak pisze ten pan)... publiczność. Zaciekawiam, drażnię, mistyfikuję, uderzam nagle w czułą strunę liryzmu, aby siłą kontrastu podniecić zainteresowanie czytelnika. Humor (jak pisze ten pan) mam podobno zjadliwy i gorzki, to znowu uśmiech radosny, stu¬dencki, dziecinny prawie. Głównie jednak działa u mnie (według tego surowego krytyka) paradoks i zmysł obserwacyjny, który znalazł najzupełniejsze zastosowanie w doskonałych wrażeniach z podróży po kraju i okolicy...
Taki jestem!... A trzeba dodać, że ten pan nie napisał ani połowy tego, co powinien, co było jego najprostszym obowiązkiem!...
Zobaczycie! Na przebogatą, różnorodną treść tomu składają się pierwszorzędnej wartości spostrze¬żenia, zebrane w czasie tourne* e teatralnego z „Re¬dutą", osobno zrobione wycieczki osobiste w stronę Wilna, Łodzi, dalej pochwała rodzinnego Krakowa i t. d. Dodałem jeszcze prawie za darmo kapitalne epizody z podróży po Włoszech i — jako przyczy¬nek — „Wiosnę krajową", małe arcydzieło swojego rodzaju. Wrodzona skromność, o której często już pisałem, nie pozwala 'mi rozwodzić się zbyt szeroko nad zaletami podróżnych moich impresyj. Zresztą rzucają się one w oczy aż zanadto widoczniel Po¬wtarzam, zobaczycie!
Z. N.


POWTÓRKA Z GEOGRAFJI

Jadę na wschód. Nad Ikwę, Horyń i Cnę. Wy¬kąpię się w Muchawcu, a konie napoję w Świtezi. Szaty podróżne wypłóczę w kanale Królewskim, a zna¬lazłszy się nad brzegami Rosi, powiem do jakiegoś Fedona: „Gorąco dziś; jeżeli chcesz, to pójdziemy nad błękitny strumień — i, rozmawiając, nogi nasze zanu¬rzymy w chłodnej wodzie". I tak powstanie nowy, nieznany dialog Platfusa...
A nad kanałem Ogińskiego zatańczę poloneza, bo to zresztą jedyny taniec, który opanowałem do stopnia względnej biegłości. Poznam bieg Turji, Ja-siołdy i Szczary. W Pinie (nie w piwie) utopię me troski, a nad brzegami Prypeci zapomnę o wielu rze¬czach niemiłych. W Narwi kąpać się nie będę, bo to rzeka niepewna, wręcz narwana. Utopię się prawdo¬podobnie dopiero w głębi jeziora Narocz, jak mi prze¬powiedziała cyganka, wobec czego starannie unikać będę tamtych stron.
Jadę w kraj nieznany, o którym wiem tyle, co np. o Borneo lub Sumatrze. Zato teraz wyjeżdżę się, jak sam Pan Prezydent. Za wszystkie czasy!

Swoją drogą, ile razy czytam o podróżach Pana Pre¬zydenta, zawsze mam ochotę wnieść podanie, aby mnie przyjęto na członka domu cywilnego w charak¬terze np. rybałta. Umiliłbym Mu życie, jak nikt ze świty. Za to gwarantuję. Mam powierzchowność miłą, dobre maniery i pewien talent konwersacyjny. Poza-tem gram na lutni i w bridge'a. Oczywiście, nie na¬rzucam się...
Narazie jadę prawie samopięt z Redutą Osterwy, jako zwyczajny aktor - braciszek — (Adres: „Teatr Reduta" dla brata Zygmunta). Grać będę jakąś drobną rólkę, aby się ćwiczyć w pokorze, a przytem będę miał poglądową lekcję geografji Polski. Nawet nietylko poglądową, ale i podglądową, bo będę także i pod¬glądał, względnie zaglądał, gdzie się tylko da.

Biorę ze sobą tylko wybór pism Wincentego Pola, głównie „Pieśń o ziemi naszej", którą mam zamiar uzupełnić. Oprócz tego spory zapas „Flitu" (Kresyl..).
Jadąc na wschód, omijamy Ruś Czerwoną, wy¬brawszy trakt wołyński na Lublin, Włodzimierz, ku Łuckowi. Jest to właściwie droga Jagiełły z 1387 r., gdy jechał chrzcić Litwę z wody, co zresztą nie na wiele się zdało, bo prędko obeschli i do dziś żyją w pogaństwie, czcząc węże i inne gady. Otóż, o ile zbliżymy się do granicy, nie uważam za wyłączone, że będziemy po drodze chrzcili rzesze Litwinów z tam¬tej strony. Biorę nawet ze sobą spory zapas białych szat, które otrzymywać będą nowochrzczeńcy. Ale z tem trzeba uważać bardzo, bo już przed pięciuset laty z górą całe bandy dywersyjne Litwinów przystępowały kilkakrotnie do chrztu, a to celem wyfasowania białych szat, które natychmiast przepijali. Wielu takich dra¬bów wyłapano, a tłumaczyli się przed Witoldem iden¬tycznie tak samo, jak ten Norman z czasów cesarza Ludwika, syna Karola Wielkiego, który publicznie powiedział księżom: „Już ze dwadzieścia razy nadsta¬wiałem kark pod chrzcielnicę, a zawsze nowiuteńkie dawaliście mi suknie. Dziś, patrzcie, co za wór na mniel... Gdyby nie wstyd wracać do domu nago, od¬rzekłbym się i waszej sukni, i chrztu waszego!"... („Scriptores rerum germ." według Szajnochy). Bez¬czelne indywiduum!
Tak, tak, z temi szatami trzeba być bardzo ostroż¬nym, zwłaszcza, że sam Witold chrzcił się co najmniej trzy razy...

A gdy przypadkiem gdzieś na granicy spotkam Waldemarasa, to mu powiem, że kniaź się gniewa, aby się powiesił prędzej, i że zwłoki nie znoszę. Je¬żeli ma choć kroplę krwi litewskiej w sobie, to mnie posłucha, co daj Boże, amen!... Lecz granica Litwy jeszcze daleko, a narazie jedziemy na południo-wschód. Nie mogę się doczekać, mam „Drang nach Osten" w każdym nerwiel...
Nic dziwnego: poznam Polskęl Pięć dni wypo¬czynku w Białowieżyl... Następnie mały zjazd w Nie¬świeżu, kilka narad, i może zostanę premjerem. Nie święci garnki tłukąl Wszystko możliwe... A po Nie¬świeżu „ktokolwiek będziesz w Nowogródzkiej stro¬nie"...
Będę, będę na pewno, choć mi już mówiono, że z Płużyn ciemnego boru nie zostało ani skraweczka... W takim razie zboczę do nalibockich lasów. Będę i w Pruźanie, co napełnia mnie jakąś dziwną radością. Nie wiem, dlaczego—może przyczyną jest to, że sło¬wo „Prużana" ma jakiś niezwykły, tajemniczy urok. Ono pachnie i śpiewa... Prużana!... A w Krzemieńcu, nad srebrną Ikwą, rzucę kilka kwiatów na grób p. Słowackiej... Biedna, biedna Sally!...
I tak codziennie gdzie indziej, zatrzymując się w miastach, nieznanych mi nawet z imienia, poje¬dziemy szlakiem tatarskich najazdów, szwedzkiego i rosyjskiego potopu. Jakiś Łuniniec, jakieś Hance-wicze, jakiś Kostopoł, nie mówiąc już o Ostrogu czy Pińsku. Np. któż z cywilów wie, gdzie leżą Hance-wicze? Otóż leżą nad rzeką, która się nazywa Gna.

Wiem to od wczoraj, bo kupiłem sobie ogromną mapę, atlas Romera i geografję Polski. Właściwie dwie geografje, obie popularne, dla początkujących, mianowicie Sobińskiego i Karczewskiego. Mapa nie zmieściła mi się na stole, więc ją położyłem na podło¬dze, a sam klęczę, względnie leżę na Polsce z lupą w ręce. Polska to jest wielka rzecz! Ogromna! I cóż dziwnego, że człowiek mimowoli staje się sentymen¬talny, patrząc na tę mapę, której za moich czasów szkolnych nie było... Nie „braliśmy" Polski... A dzisiaj ta mapa jest i za minimalną kwotę 2, albo nawet 1 zł. 20 gr., można patrzeć się na tę Polskę, wielką, szeroką, a namalowaną w kolorze różowym, którego używa większość kartografów. I zupełnie słusznie, bo jest to kolor miłości!...
Przez ten różowy kraj przebiega sieć niebieskich i czerwonych żył, jak krew żylna i tętnicza, przyczem wschodnie strony zdają się cierpieć na zanik czer¬wonych ciałek... Strasznie mało tych kolei... Ano, zbadamy wszystko na miejscu! Zobaczymy na własne oczy, co oznaczają te malutkie a rzadkie kółeczka o nazwach dziwnych, z których każda wydaje się być jakąś reminiscencją „Potopu". Koreą i nęcą mnie te nazwy, choć nie jest wyłączone, że kryją się pod niemi straszliwe dziury, brudne, pełne upadku i nędzy, budzące uczucie żalu i wstydu... Bo jedziemy w kraj biedy i kresowego zniszczenia!
Patrzę się na tę mapę i stwierdzam dziwną rzecz: człowiekowi jest zawsze mało! Nie byłem tam jeszcze nigdy, a już teraz budzi się we mnie jakiś niebez-

pieczny apetyt, bo mimowoli zaczynam się rozglądać na wschód i zachód, na północ i południe. I przypo¬minam sobie, jak to było dawniej i — sam nie wiem kiedy —staję się imperjalistą. Mamy „wszystkiego" 388.390 km2. To stanowczo za małol
Wślad za tem spostrzeżeniem zjawia się w dro--dze dziwnego procesu świadomości uparta a niepro¬szona myśl o podbojach... Czyby tak — będąc już niedaleko południowej granicy — nie zhołdować np. ja¬kiejś Wołoszczyzny?... Teraz są tam przecież na pewno awantury... Można nibyto dla małego, zdetronizowanego Michała, a później... Muszę o tem pogadać z Osterwą!
Albo — mamy tylu wojewodów w stanie spo¬czynku lub niedyspozycji — czy nie dałoby się obsa¬dzić wakujących od wieków posad wojewody witeb-skiego, smoleńskiego, kijowskiego?!... A ileż starostw tam było!... Możnaby to poobsadzać, po kilku zaś dniach usunąć tych ludzi i zastąpić ich jednostkami absolutnie pewnemi, a potem znowuż zmienić... Boże, ileżby to było zamieszania!...
Ale dajmy temu pokój! Cieszmy się tem, co jest! Przecież, gdy będę na wschodniej granicy, słońce wzejdzie mi o 51 (słowami pięćdziesiąt jeden) minut wcześniej, niż Warn, Czytelnicy z zachodu! Wiem, że .mi zazdrościcie, jednak niesłusznie, bo zato Wy bę¬dziecie się niem cieszyli dłużej o tę samą ilość mi¬nut... Tak, to jest właśnie ten znany, stary kawał ze słońcem, i miał rację Heine, gdy jakąś panienkę, bo¬lejącą nad zachodem słońca, pocieszał, mówiąc, żeby

się nie martwiła, bo ono od frontu zachodzi, ale wraca z tyłu...
Lecz mimo to bardzo się ucieszyłem wiadomo¬ścią o różnicy 51 minut, ponieważ była to dla mnie rzecz ciekawa, nowa i — szczerze mówiąc — tajemni¬cza. Wogóle, co tu gadać, geografja, proszę państwa, to bardzo ciekawa historja! Np. jadę na wschód i nie wiem,, jak się ubrać: zimno czy ciepło. Otóż patrzę do Sobiftskiego czy Romera i badam izotermy lipca. Najprostsza rzecz w świecie! Oczywiście, nic z tego nie wiem, zabiorę więc i cieplejsze rzeczy. Na wszelki wypadek. Ale w każdym razie widziałem te izo¬termy.
Albo np. zainteresowała mnie kwestja fauny. I dowiaduję się niezmiernie ciekawych rzeczy: Więc tam, gdzie będę, kończy się linja zasięgu ścierwnika białego i miedzianki gniewca... To znaczy, że ich także i tam nie zobaczę... Natomiast rzekotka zielona sięga dalej i bardzo będę rad ze spotkania. To samo dotyczy sielawy, którą ostatnio widziałem w Wilnie i ogromnie mi smakowała. Mniej więcej nad Bugiem przekroczę linję zasięgu chomika i pojadę dalej. — Z niewiadomych przyczyn robi mi się smutno na tę myśl... Wyobraźcie sobie: ani jednego chomika!
Lecz niezawsze takie gorzkie refleksje budzą się przy studjum fauny. Przeciwnie, np. nad Horyniem, koło Ostroga, spotkać mogę jakieś dziwne zwierzę, które nazywa się „ślepiec" (Spalax typhlus). Nigdy go nie widziałem na oczy, ale na dwadzieścia groszy ode mnie może śmiało liczyć.

Stosunkowo mniej zainteresowania budzi we mnie flora, chociaż i ta wiadomość, że na t. zw. Niżu północno-wschodnim występuje pewien zanik dębu bez-szypułkowego, sprawiła mi rzetelną przykrość.
Siłą faktu na Wołyniu, Polesiu, Podlasiu, jak i na Litwie, zwrócę główną uwagę na same stosunki. A zaj¬rzę wszędzie, zobaczę wszystko na własne oczy, do
każdej dziury wetknę swoje trzy grosze, nos, może nawet i paiec. Przede mną nic się nie ukryje! Drzyjcie, niesumienni rządcy, bo ludność będzie mi składała petycje i memorjały, które przedstawię potężnemu „Ku¬rierowi". Nawet kupiłem sobie (skromny zresztą i dy¬skretny) buńczuk, który zatknę w oknie mego prze¬działu w wagonie, aby wiedziano, kto jedzie. Ale

darów nie biorę absolutnie i z zasady, chyba w wy¬jątkowych okolicznościach.
Przyjmę posiłek w chacie włościańskiej i u sta¬rosty, o ile zaprosi. Naprzód mam apetyt. Na Polesiu, jak pisze w swej geografji p. Karczewski, las dostarcza zwierzyny. Owszem, niechże dostarczył Podobno jeziora i rzeki dostarczają ryb. Lubię ryby. W szuwarach zno-wuż roi się ptactwo wodne. Zobaczę, czy to prawda, i nie pogardzę. Trafiają się i bobry, może więc trafi się jaki na kołnierz. Są podobno rysie i wilki. Dzię¬kuję. Natomiast w Białowieży spróbuję pogłaskać żu¬bra i napiję się źubrówki, bo lubię zwierzęta.
Na Wołyniu znowuż ludność uprawia chmiel i ty¬toń. 2 chmielu robi się piwo, a tytoń będzie na pewno lepszy niż włoski. Może uda się sfinalizować jakąś wewnętrzną pożyczkę tytoniową!...
Przygotowując się starannie do tej Anabasis, badam rozmaite rzeczy, a gęstość zaludnienia kresów interesuje mnie szczególnie żywo. Na takiem Polesiu, jak podaje p. Sobiński, wypada zaledwie 21 mieszkań¬ców na jeden kilometr kwadratowy. To dziwne, tylu aktorów Reduty jeździ tamtędy od lat!... Przecież dzi¬siaj we Francji można dokładnie zrekonstruować linję wędrówek trupy Moljera na podstawie metryk pa-rafjalnych, które są wymownem świadectwem poby¬tu i daleko idącej popularności zespołu. Powinna i Reduta pomyśleć nad tem! Byłaby to — bądź co bądź — zasługa obywatelska. A choćby tam potem kobiety wzdychały, czy klęły, mówiąc „masz, babo, Re¬dutę", to w każdym razie przypadałoby za kilka lat

przynajmniej 22 mieszkańców na kilometr kwadrato¬wy. Nic nie przyrzekam, ale im przemówię, dajmy na to, do sumienia i, jak się da, to się zrobi! Dla wzmożenia żywiołu polskiego na kresach.
Również i ludność miejska stanowi poważny przedmiot mej troski. Np. u Romera wiele miast na wschodzie ma niebieskie kółeczka, co oznacza, że tam żydzi przekraczają 50%- T. zn. tak samo jak uLourse'a w Warszawie albo w krakowskim Grandzie. Nie jestem antysemitą, ale zdaje mi sią, że przesa¬dzili, gromadząc się tak na jednem miejscu, i że musi im być niewygodnie. A może prof. Romer się pomy¬lił, bo wydaje mi się niemożliwe, aby prawie całe miasto składało się wyłącznie z Ghetta (Spartanie mó¬wili Tajghetto).
Wszystko zobaczę i skontroluję na miejscu. Autopsja to najpewniejsza rzecz! Zaletą tej podróży jest to, że w każdem mieście, z wyjątkiem wypo¬czynkowych, zatrzymujemy się tylko jeden dzień. Czyli, że nigdzie nie padnę ofiarą zemsty mieszkań¬ców. Chyba, gdyby się puścili za mną w pościg... Zresztą oprócz mego wiernego „Underwood portable", zabieram na drogę różowe okulary. Chcę widzieć ten daleki kraj tak, jak go namalował p. Karpowicz, t. j. na różowo. Na wszystko, co brzydkie, zamykam przy¬najmniej jedno oko, a i drugiem będę patrzył przez palce. Bo nie chcę widzieć nic złego! Sam Poi byłby przy mnie żółciowcem i czarnym pesymistąl „A priori", zgóry podoba mi się pejzaż i architektura, a ludzi już pokochałeml Wszystkich. I bez wyjątku. Byłbym nawet

skłonny, jak to zrobił pewien generalissimus na po¬czątku wielkiej wojny, ogłosić manifest p. t. „Do moich kochanych żydów"..,
Narazie jednak ogłaszam moratorjuml Niema mniel Wypłaty zawiesiłem na haku od lampy i mam pełną nadzieję, że się same umorzą do dnia mego po¬wrotu. Och, iluż ludzi mi zazdrości, zwłaszcza, że je¬steśmy obecnie świadkami pewnego „odprężenia", jak to niedawno pięknie określił jeden z ministrów. Są nawet poważne symptomy poprawy na rynku pieni꿬nym i za kilka dni ma być już zupełnie dobrze... Na wszelki jednak wypadek jadę daleko w tę różową podróż. Szukajcie wiatru w Podolu, Polesiu i Podla¬siu!... Jak sam struś skryję głowę w tysiącmorgowym łanie złotej pszenicy wołyńskiej, albo dam nurka na jednym brzegu Świtezi, aby wypłynąć z jakąś Świte-zianką na drugim. A wtedy ludzie zaraz pomyślą sobie o niej coś złego i powiedzą o mnie: „Jakiż to chło¬piec piękny i młody...
Bo ludzie zawsze muszą coś gadać!...


WIELKOŚĆ 18x12CM,MIĘKKA OKŁADKA,LICZY 191 STRON,31 ILUSTRACJI KAMILA MACKIEWICZA.

STAN ;OKŁADKA DB-,OKŁADKA I BLOK KSIĄŻKI NIE SĄ PRZYCIĘTE DO RÓWNA,STRONY SĄ POŻÓŁKŁE,OD STRONY 130 DO KOŃCA ZAPLAMIENIE DLN.ROGÓW STRON,POZA TYM STAN DB/DB+.

KOSZT WYSYŁKI WYNOSI 8ZŁ - PŁATNE PRZELEWEM / KOSZT ZRYCZAŁTOWANY NA TERENIE POLSKI,BEZ WZGLĘDU NA WAGĘ,ROZMIAR I ILOŚĆ KSIĄŻEK - PRZESYŁKA POLECONA PRIORYTETOWA + KOPERTA BĄBELKOWA / .

WYDAWNICTWO GEBETHNER I WOLF WARSZAWA 1931.

INFORMACJE DOTYCZĄCE REALIZACJI AUKCJI,NR KONTA BANKOWEGO ITP.ZNAJDUJĄ SIĘ NA STRONIE "O MNIE" ORAZ DOŁĄCZONE SĄ DO POWIADOMIENIA O WYGRANIU AUKCJI.

PRZED ZŁOŻENIEM OFERTY KUPNA PROSZĘ ZAPOZNAĆ SIĘ Z WARUNKAMI SPRZEDAŻY PRZEDSTAWIONYMI NA STRONIE "O MNIE"

NIE ODWOŁUJĘ OFERT KUPNA!!!

ZOBACZ INNE MOJE AUKCJE

ZOBACZ STRONĘ O MNIE