Ta strona wykorzystuje pliki cookies. Korzystając ze strony, zgadzasz się na ich użycie. OK Polityka Prywatności Zaakceptuj i zamknij X

SKIBA /SABOWSKI/ - NAD POZIOMY 1-2 TOM 1910

16-01-2012, 18:09
Aukcja w czasie sprawdzania była zakończona.
Aktualna cena: 45 zł     
Użytkownik ikonotheka
numer aukcji: 2029590757
Miejscowość Kraków
Wyświetleń: 7   
Koniec: 13-01-2012 19:50:00

Dodatkowe informacje:
Opis niedostępny...
info Niektóre dane mogą być zasłonięte. Żeby je odsłonić przepisz token po prawej stronie. captcha

Władysław Sabowski ps. "Wołody Skiba", "Bolesław Bolesny", "Omikron" (ur. 29 marca 1837 w Warszawie, zm. 19 marca 1888 tamże) – polski poeta, pisarz, dramatopisarz, dziennikarz i tłumacz.

Urodził się w rodzinie urzędników. Absolwent budownictwa Szkoły Sztuk Pięknych w Warszawie. Współpracował z konspiracyjnymi pismami powstańczymi, był publicystą "Strażnicy" i redaktorem "Prawdy". Referent prasowy Rządu Narodowego. Pod koniec powstania styczniowego wyemigrował. Redaktor "Ojczyzny", w Brukseli od października roku 1864 wydawał pismo "Wytrwałość". Mieszkał także we Francji. W 1869 powrócił do Polski i osiadł w Krakowie. Od roku 1873 pracował w redakcji "Kraju". Założył dziennik "Kurier Krakowski" i dalej współpracował z wieloma pismami. W 1883 zamieszkał z powrotem w Warszawie. W latach 1[zasłonięte]884-18 redaktor naczelny "Kuriera Warszawskiego", następnie "Kuriera Codziennego".


Twórczość:


* 1859 - Wieczorek u kasjerowej
* 1860 - Ziarna i plewy
* 1867 - Samobójca
* 1867 - Igła i pióro
* 1868 - Na gorącym uczynku
* 1871 - Kręte drogi
* 1871 - Józef Hauke-Bosak (biografia)
* 1873 - Niepodobni (drugie wydanie w 1886 nosiło tytuł Na paryskim bruku)
* 1874 - Córka gajowego
* 1884 - Siedmioletnie wojny
* 1884 - Grzesiu
* 1888 - Nad poziomy


SPIS ROZDZIAŁÓW I TOMU.


I. W tej samej chwili 1
II. „TSTous bsill&mes" 19
III. Ofiara pomyłki ^
IV. Eehabilitacya. ..." *5
V. Sielanka młodości "1
VI, Rany i plasterki 89
VII. W ruinach zamczyska 105
VIII. Hasło 123
IX. Sąd Salomona 136
X. Eezygnacya i zemsta ^
XI. Samobójca ł79


SPIS ROZDZIAŁÓW II TOMU.


Str.
L W lasku . 5
II. Dwaj goście 36
III. Skwitowani. . . • 54
IV. W innej szkole- 76
V. Po muszkietergku 96
VI. Wedle rozkazu 123
VII. Przeprawa 140
VIII. Katastrofa 168
IX. Szczęście i nieszczęście ;'..,.... 177



I. W tej samej chwili.


Najrańsze ptaszę na wysokiej gałęzi zatrzepotało skrzydełkami, wzbiło się w górę, zatoczyło kilka coraz to większych kręgów w powietrzu, i wydało głos, obwie¬szczający wszystkiemu ptastwu okolicznemu, że dzień mu świta.
Ezeczywiście natura budziła się ze snu.
Na wschodnim krańcu nieba rozpoczęło się już co¬dzienne, a zawsze nowe i urocze widowisko walki świa¬tła z ciemnością. Horyzont zaróżowią!, potem zapłonął. Przestrzeń zadrgała falowaniem eterycznem, ustępowała senna martwota nocy, wszystkie tętna życia zrywały się do dnia, do ruchu.
Nareszcie z pod poziomu wychyliło swą pyzatą, czerwoną, obrzękłą jeszcze z rozespania twarz słońce.
Przetarło sobie oczy ostatnią zabłąkaną chmurką, i zaczęło rozglądać się. po ziemi.
Wszędzie wszystko dokoła było we wzorowym po¬rządku.
Żniwa już w znacznej części odbyto, o czem świad-

ożyły ogołocone z bujnych kłosów oziminy ścierniska i długie rzędy jeszcze nie pozwożonych do stodół snop¬ków, poukładanych w mendle. Do sprzętu jarzyn miano już przystępować tu i ówdzie.
— Dzień będzie ładny, gorący, jak należy... słota
ani wichura nie zaszkodzą pracy w polu, — myślała so¬
bie zadowolona z przeglądu gospodarczego gwiazda
dzienna.
Na' drzewach sadów dojrzewały owoce. Śliwki już się okryły niebieskawą powłoką dojrzałości, jabłka i gru¬szki dochodziły szybko.
— I owocu dość będzie tego roku, — dumało słoń¬
ce, nie bez pewnej chluby, że to i ono także punktual-
nem a troskliwem doglądaniem do pomyślności tej się
przyczyniło.
I, ukończywszy przegląd ogólny, wzbijając się co¬raz wyżej nad horyzont, zaczęło się przypatrywać szcze¬gółom.
W Pokrowcach, pięknej wiosce, leżącej niedaleko od brzegów Warty, która wązkim jeszcze w tej okolicy wije się wężykiem, zdawało się zanosić na coś niezwykłego.
Oprócz tych, którzy codzień z obowiązku służby wstają przed świtem, zerwał się także równo z dniem, śpioch zawołany, młody panicz Adaś, i w zupełnem ubra¬niu wyszedł przed dwór.
Chłopiec to był młody, kilkunastoletni zaledwie.
Z twarzy jego tryskała krew i mleko, z oczu strze¬lał zwykle ogień i życie.
Był jednakże dnia tego dziwnie poważny i smutny. Ubrał twarz swoją w taki wyraz żałości, że aż się za¬sępiło na chwilę spoglądające nań słońce.
Zbliżał się do stajni, to pośpieszając, to zwalniając

kroku, widocznie pod wpływem rojami tłoczących się do głowy posępnych i czarnych myśli.
Przed stajnią posiwiały stajenny stał, jakby ocze¬kując na panicza, i patrzył w jego stronę z współczu¬ciem.
Gdy Adaś był już tylko o kilkanaście kroków, stary
sługa zagadnął:
— "Wyprowadzić bułanka, paniczu?...
Adaś skinął głową i ręką.
—■ Dobrze, Wincenty, wyprowadźcie.
W: chwilę potem stajenny wyprowadził przed mło¬dego chłopca ładnego, dziarskiego konia.
Panicz popatrzył nań przez chwilę, potem przystąpił doń żywo i zaczął głaskać, karesować, pieścić.
— Bądź zdrów, koniku, bądź zdrów, mój bułany ■—
powtarzał.
—■ Osiodłać go, paniczu? —■ wtrącił Wincenty — panicz się przejedzie?...
— Me, nie, nie! — odparł młody chłopiec z tra¬
gicznym gestem, ■— nie. nie... dajcie pokój!...
— Taka śliczna pogoda i tyle czasu jeszcze — per¬
swadował sługa.
— Me namawiajcie, dajcie pokój!... — Serceby mi
pękło, gdybym go dosiadł!... Już wczoraj wieczorem,
wracając do domu, powiedziałem sobie, że to po raz osta¬
tni... I rzeczywiście, nie chciałem go już widzieć. Ale
nie mogłem... nie mogłem... musiałem przyjść i popa¬
trzeć... , ■
Zwrócił się znów do konia z pieszczotami. Wincenty szarpnął się za wąs. Żal mu się zrobiło pańskiego dziecka.
— I, proszę panicza, — rzekł, nastając jeszcze,—
jak się panicz na koniku rozrusza, to smutek przejdzie.

— Nie ,nie, nie. mój "Wincenty,., nie namawiajcie,
serceby mi pękło! — powtórzył Adaś.
I, zatykając uszy, aby się nie poddać pokusie, mło¬dy chłopak odszedł szybko.
— Co oni temu poczciwemu chłopięciu zrobili? —
pytało w myśli słońce zachmurzone, — czy chcą mu
sprzedać ulubionego konika?... Ależ to chłopię zwię¬
dnie po nim z tęsknoty!... .
Nie miało chęci patrzeć dłużej na ten smutny obra¬zek i, odwróciwszy wzrok z nad "Warty, skierowało go pod Pilicę.
I tutaj także zanosiło się na normalny dzień letni.
Tuż prawie nad snującą sie zygzakowato linią rze¬ki, na jednem z wybrzeży stało miasteczko, sięgające w niebo jedyną wykończoną wieżą kościelną, a ściana¬mi drewnianych domostw u stóp wzgórza lesistego u-grzęzłe.
[W! miasteczku nie rozpoczął się jeszcze ruch co¬dzienny. Zacząć się miał dopiero za godzin kilka, bo dzień był targowy, bodaj nawet czy nie jarmarczny.
Pomimo jednak, że wysoka władza miejska, repre¬zentowana przez burmistrza, spała jeszcze zazwyczaj o tej porze, w tym dniu wyjątkowym wszyscy równo ze świtem w domu pana prezydenta byli na nogach.
I tutaj także jednym z tych, co się najpierw ze¬rwali, był młody chłopiec, rówieśnik Adasia Pokrowiec-kiego, Ignaś, rodzony syn, jedynak samego burmistrza, pana Piotra Kalasantego Węgrzynka.
Korzystając z ogólnego w domu zajęcia, Ignaś wy¬biegł cichaczem na ulicę i zwrócił się ku rogatce.
Dziwna rzecz, i on także był zrozpaczony i smutny.
"Wodził dokoła wzrokiem chwiejnym i błędnym, mó¬wił coś do siebie i gestykulował żywo.

"Wyszedłszy za rogatki, stanął na chwilę.
— Trzeba być mężnym! — zawołał, podnosząc rę¬
ce w górę, — precz ze słabością niewieścią!... precz
ze łzami, hańbiącemi mężczyznę!...
Mówił te słowa głośno i stał w postawie aktora, gra¬jącego rolę bohatera na scenie prowinćyonalnej, a owe łzy, skazane na wygnanie, ciurkiem spływały mu po twarzy.
Otrząsł się przecież prędko z tego omdlenia energii i, obejrzawszy się ukradkiem, czy kto nie widział jego upadku ducha, poszedł dalej ku rzece.
Gdy stanął nad wybrzeżem, głębokiej bardzo w tem miejscu, a jak łza przezroczystej Pilicy, znowu mu bo¬leść serce ścisnęła gwałtownie.
Tym razem jednak był o tyle panem siebie, że łzom nie dał ujścia na zewnątrz. Twarz mu się tylko ściągnęła kurczowo, siła woli odniosła zwycięstwo nad rozrzewnieniem i tkliwością serca.
— Prędzej czy później raz się skończyć musi, —mo¬
nologował znowu głośno, — będę silnym aż do końca,
i świat nie powie, że Ignacy Węgrzynek w ostatniej,
stanowczej chwili zadrżał, lub zapłakał, jak dziecko!...
"Wygłaszając tę tyradę, zdejmował szybko z siebie ubranie i, zostawiwszy je na brzegu, jednym skokiem rzucił się w nurty rzeki.
"Woda Pilicy zabulgotała, na spokojnej przedtem po¬wierzchni tworzyć się zaczęły zrazu gwałtowne, a pó¬źniej coraz spokojniejsze i coraz odleglejsze kręgi.
Słońce zadrgało.
— Ach! cóż za straszny dzień! — rzekło do siebie.
I, nie chcąc dłużej przypatrywać się okropnemu wi¬
dowisku, szybko wzrok zwróciło gdzieindziej.

Tym razem oko jego padło na mazowieckie piaski, pod las sosnowy, na tle którego, w niewielkiem oddale¬niu od pasma wiecznie zielonych drzew iglastych, dosyć wysoko strzelających w górę, stał dwór niezbyt obszer¬ny, zbudowany z pewnem poczuciem szlachetniejszych form architektonicznych, niby willa jaka, albo pałacyk, nie błyszczący pańskim przepychem, lecz mogący słu¬żyć na schronienie dogodne i miłe dla dostatniego oby¬watela.
Dwór ten otaczał piękny ogród z wyniosłemi drze¬wami liściastemi, pełen kwiatów starannie pielęgnowa¬nych, istna oaza, porzucona przez kaprys natury na pia¬szczystej pustym.
W tym ogrodzie, pod jednem z owych drzew wy¬niosłych, zapuściwszy wzrok między liście odwiecznych klonów, słońce dostrzegło obrazek, któremu jęło przy¬patrywać się z lubością.
Były tam dwie istoty rówieśne: chłopiec i dziew¬czyna.
Wiecznie to młode, wiecznie jednakowe, a przecież zajmujące widowisko, tem ciekawsze dla słońca, że ksiꬿyc z gwiazd orszakiem częściej, niż ono, widy wać_ je ma sposobność.
Zapewne skutkiem oddalenia młodzi wydawali się je¬szcze młodszymi, i osoby wyglądały, jak osóbki.
Jak się z sobą spotkali, kiedy jeszcze piątej rano nie było?...
Ależ najnaturalniej w świecie ■— przypadkiem.
Ona zerwała się z posłania, ledwie zaczęło dnieć. Tak jej było duszno, tak gorąco, że do]eżeć nie mogła. Za¬pragnęła z samego rana odetchnąć balsamiczną wonią ogrodu, choć tej chęci nie czułą nigdy.

Tualetę poranną zrobiła szybko, bez niczyjej pomo¬cy, i za poradą jedynie zwierciadła.
Czyniła to tak cicho, że nie zbudziła śpiącej w dru¬gim pokoju guwernantki, a jeszcze ciszej, na paluszkach, strzegąc się bacznie, żeby która tafla w posadzce nie skrzypnęła, wyszła do ogrodu.
Czyżby się spodziewała, że tam kogo spotka?... cóż znowu!... w myśli jej to nie postało nawet... Wyszła tak sobie, przejść się trochę i kwiatków do bukietu nazrywać.
A „on" tymczasem w jednej z oddaleńszych alei znaj¬dował się już od kwadransa.
Dostał się do-ogrodu drogą kontrabandy, przez par¬kan od strony lasu.
Nikt go nie widział, gdy przechodził, był pewien, że nikt nie zobaczy, iż tam był, i nikt nie dostrzeże, jak się oddali.
Pociągnęła go do ogrodu myśl o niej, wspomnienie wielu chwil, które jawnie i swobodnie w tym samym ogrodzie, w biały dzień, z nią. albo blizko niej przepę¬dzał, wspomnienie zabaw i przechadzek, w których brali udział oboje.
Chciał się nacieszyć tem miejscem, pożegnać z niem.
Był sentymentalny bardzo, a oddech tak mu się ja¬koś uregulował, że z piersi jego wydobywały się co chwi¬la głębokie, ciężkie westchnienia.
Od czasu do czasu zwracał wzrok w stronę dworu, do którego aż pod okno zbliżyć się nie śmiał, uważa¬jąc to widać w tej porze dnia za zbyt natrętną i niedy-skretną ciekawość.
Marzył o niej, ale nie marzyło mu się nawet, że ją zobaczy.
Tymczasem wkrótce na środku alei ukazała się rze¬czywiście „ona".

Ubrana była niby od niechcenia, w sukienkę ranną, zarzuconą naprędce, było jednak w tym stroju więcej może jeszcze wdzięku i szyku, niż w ubraniach kom¬pletnych i skończonych, w jakich ją przywykł widywać.
Przechadzała się bardzo poważnie i patrzyła w stro¬nę przeciwną, jak prawdziwa kobieta, która pamięta o tem, iż oczyma tak zawsze kierować należy, żeby nie zdradziły przedwcześnie istotnego tropu myśli.
On, spostrzegłszy ją, podbiegł uszczęśliwiony, żeby lotem ptaka być przy niej.
Usłyszała go filutka z pewnością zaraz, a może wprzód spostrzegła, nim spostrzedz się pozwoliła, dopiero jed¬nak, gdy był już blizko, obejrzała się z powagą.
On stanął w miejscu, jakby olśniony jej spojrzeniem.
Był pomieszany. Wobec jej powagi zarumienił się. Wstyd mu było, że biegł do niej, jak dziecko, gniewał się na siebie, że nie pomyślał, jak się do niej odezwać, i • stanął przed nią, zapomniawszy języka.
A ona, znowu jak prawdziwa kobieta, oryentująca się szybko i łatwo w każdem położeniu, nie okazała ani zdziwienia, ani radości, lecz zdystynkcyą i gracyą mar¬grabiny, przemawiającej do barona w komedyi, powitała go słowami:
— Ach! vous id, monsieur Paul/...
Francusczyzna nie była widać użyta po to, ażeby mu dodać odwagi. Uczył się jej wprawdzie i on ■— było to w czasach, kiedyśmy się jeszcze wszyscy do zapamię¬tania uczyli — tak przecież biegle, jak ona, szczebiotać tym językiem nie umiał.
-- Bonjonr mademoisel/e,— odrzekł, jąkając się trochę.
Dziewczyna roześmiała się jak dziecko. Powaga, w którą się przystroiła, nie wystarczyła jej na długo.

— Po cóżeś tu przyszedł, Pawełku?... — zagadnęła
swobodnie.
Ten ton zmieniony i daleko właściwszy jej usposo¬bieniu i wiekowi, dokonał swego. Pawełek zaraz okazał się nieco śmielszym i rezolutniejszym, niż monsieur Paul.
— Przyszedłem pożegnać ten ogród — odpowiedział.
— Czy i mnie?... — z naiwną zalotnością zapytało
dziewczątko.
— Ciebie, Helu, nie spodziewałem się napotkać...
o tej porze... ale kiedym cię spotkał... to... to...
— No, to co?...
— To ci powiem... to ci powiem...
Trudno mu było powiedzieć co myślał. Zbierał całą swoją odwagę, zapas jej jednak wcale nie wystarczał. Hela, jakby ją bawiło jego pomieszanie, nalegała. —- To cóż mi powiesz?...
— Powiem ci... że... bądź zdrowa, Helu.
Dziewczynka spojrzała na niego z figlarnym wyra¬zem twarzy, zdającym się mówić, iż spodziewała się co innego usłyszeć.
— A ja ci powiem: adieu, monsieur Paul... i... i...
Z kolei ona nie dopowiedziała zaczętej myśli.
—- I co, Helu ? — zagadnął młody chłopiec.
— No, i nic.
Zamilkła. Była jakby nadąsana; nie patrzyła na niego.
Stali tak przez chwilę przed sobą, on szukał w .my¬ślach czegoś, co miał jej koniecznie powiedzieć, ale tak się to jakoś zawieruszyło w archiwach pamięci; że ani marzyć było można o znalezieniu.
Ona pierwsza przerwała milczenie.
— Wystaw sobie, — zawołała, — byłabym zapo-

umiała, po 'fcom tu przyszła... Pomożesz mi zrywać kwiatki... ułożę bukiet.
— Dobrze.
Zajęli się kwiatkami. Była to czynność, którą się nie¬raz zajmowali razem, tylko że zwykle towarzyszyła jej wesoła i pusta rozmowa, a teraz byli oboje trochę zwa-rzeni i nie swoi.
Pawełek czuł, że mu nie wypada tak milczeć.
-— Dla kogo będzie ten bukiet, Helu? — zapytał.
— Albo ja wiem, — uśmiechnęło się dziewczę, —
ot, tak sobie... dla nikogo...
— 1 warto było zrywać tak rano, żeby ułożyć bu¬
kiet dla- nikogo? — strofował chłopiec, — chłodne po¬
wietrze, możesz się zaziębić...
—■ Więc wolałbyś, żebym poszła do domu? — spoj¬rzała nań filuternie.
— To nie... widzisz... ale wolałbym, żeby...
— Żeby co?...
—■ Żebyś mi dała z tego bukietu... jeden kwiatek... Pokazała w uśmiechu dwa rzędy ślicznych perełek. —- Eh ! co ci po tem, — rzekła, — dlaczego koniecznie z bukietu?... urwij sobie, który chcesz...
— Kiedy ja chciałbym mieć od ciebie pamiątkę.
— Pamiątkę?... dlaczego?...
— Bo ja cię... widzisz Helu... bardzo, bardzo... ko¬
cham...
Dziewczęciu aż coś zapaliło się w oczach, ale on te¬go nie widział, bo zatrwożony swoją własną odwagą, spuścił wzrok ku ziemi i stał, jak winowajca, nie wie¬dzący, jaka kara spotkać go może za to, na co się od¬ważył.
Ona tymczasem z zerwanych kwiatków wybrała je¬den i, dając go oszołomionemu, rzekła:

- No, to masz.
Było to ułaskawienie, przebaczenie, amnestya.
Pawełek podniósł oczy na dziewczynę, a gdy się ich spojrzenia spotkały, tyle w niego wstąpiło odwagi, że ja. ujął, przyciągnął do siebie i pocałował.
Nie broniła się.
— Więc ty się nie gniewasz, Helu, — zapytał je¬
szcze, trzymając ją w objęciach, — nie gniewasz się oto,
że cię kocham?...
— Nie.
— I będziesz o mnie pamiętała?...
— Będę.
— A długo?...
—- Zawsze.
Dla Pawełka to słowo było szczytem szczęścia. Wie¬rzyć jednak swym uszom nie śmiał jeszcze.
— Tak mówisz, — rzekł,'—ale to być nic może.
— Dlaczego?
— Wiesz przecie, że to rzecz niepodobna... ja cię
kocham bez nadziei... ty będziesz panią, a ja...
Me dając mu dokończyć, rączką zasłoniła usta.
— Me mów tak, bo się rozgniewam... Ja już odda-
wna powiedziałam sobie: ty, albo żaden...
—■ Helu! Helu!,., czy ty naprawdę mówisz?... A więc i ty mnie kochasz?... naprawdę kochasz?...
— Gdybyście wy mężczyźni byli domyślniejsi, to
byś o tem wiedział oddawna, — odpowiedziała, nie bro¬
niąc się od nowego pocałunku, — kochani cię, ale pod
warunkiem...
— Rozkazuj... w ogień skoczę!...
— Nie trzeba... przysiąż tylko, że mi będziesz wier¬
nym na wieki.
Podniósł ręce do góry i zawołał:

— Przysięgami...
— Tak, to dobrze, — mówiła Hela, — bo widzisz,
ja wiedziałam oddawna, że ty mnie kochasz i że sobie
powiedziałeś: ta, albo żadna.
— Wiedziałaś?... — zdumiał się naprawdęmonsiewi
Paul, ■— a skądżeś ty o tem wiedzieć mogła?... ja do¬
prawdy, jak ojca kocham, nikomu nigdy w życiu tego
nie mówiłem.
—■ No, widzisz... a ja wiedziałam... My kobiety wie¬my zawsze wpierw, niż powiecie, co się dzieje w wa- i szych sercach.
Nie było nic rozkoszniejszego nad te „wy mężczyźni" i „my kobiety" w usteczkach tego dziewczątka.
— Słuchaj, Pawełku, ja ci to opowiem, — szczebio¬
tała Hela, —- kiedyś przyjechał i tu przyszedł... pamię¬
tasz... bawiliśmy się w cerceaux, i powiedziałeś mi, żeś
zaraz po przyjeździe zakradł się tu przez parkan do ogro¬
du... chociaż była już noc... "Wtedy ja zaraz pomyślałam
sobie: oho!...
— Ah! więc ty pamiętasz o tem?...
— I jak pamiętam!... domyśliłam się nawet, że dziś
na wyjezdnem przyjdziesz tutaj zaraz o świcie...
— Co?... czy podobna?... Jakżeś się mogła domy¬
ślić, kiedy mi dopiero dzisiaj w nocy przyszło do głowy,
żeby tu jeszcze przyjść?
— Widzisz!... a ja już przed miesiącem wiedziałam
o tem, że ci to dziś do głowy przyjdzie... — zapewniła
stanowczo Hela.
Pawełkowi, będącemu jak zwykle „mężczyzna", tro-. I chę sceptykiem, zdawało się to przenikliwością niepo-dobną do wiary, nie protestował jednak, bo Hela stała przed nim, jako żywy dowód, że to, co powiedziała, nie było zmyślonem.

Jak się to często zdarza prorokom i odgadywaczom przyszłości, Hela przeczuła i wiedziała, co się stać mia¬ło za miesiąc, ale nie byłaby nigdy odgadła, co miało na¬stąpić za fthwilę.
Nim Pawełek zdążył odpowiedzieć na ostatnie jej sło¬wa, w oddaleniu rozległ się wystrzał, którego echo wpo¬śród ciszy porannej silnie i donośnie zabrzmiało.
Dziewczyna drgnęła i padła w objęcia chłopca.
— Co to? — zapytała trwożliwie, — czemu strze¬
lają?...
— To nic, Helu, — uspakajał ją Pawełek, — to głos
obowiązku mnie woła...
— Głos obowiązku?... — powtórzyła, nic rozu¬
miejąc.
-— Tak... powiedziałem w domu, żeby wystrzelili, gdy
będzie czas...
— Źleś zrobił...
—■ Czemu?...
— Mademoiselle Lapaille obudzi się, a wtedy i mnie
także zawoła głos obowiązku...
—- Stało się, Helu! — odrzekł smutnie Pawełek, — musimy się rozstać...
— Już?...
— Koniecznie... Pamiętaj, co mi przyrzekłaś...
— O, ja nie zapomnę.
— Będziesz czekała na mnie?...
— Będę.
— Choćby przez dziesięć lat?...
— Choćby przez dziesięć... ale i ty pamiętaj, że so¬
bie powiedziałeś: ta albo żadna.
"Wmawiała w niego. Formuła ta urodziła się w jej romansowej główce, on o niej jako żywo nie słyszał i ni¬gdy w ten sposób nic byłby wyraził swoich myśli.

Przyjął jednak bez protestu narzuconą rotę przysię¬gi i uroczyście powtórzył:
— Ty albo żadna!...
"W tej chwili z pod werendy, znajdującej się pod dworem od strony ogrodu, dał się słyszeć głos piskliwy i nieprzyjemny.
— Hślene! Hettnef... oh etes-vous donc?,..
Dziewczynka skrzywiła się grymasikiem, z którym
Pawełkowi wydała się jeszcze piękniejszą.
— Bądź zdrów! — rzekła i. wyrywając mu się, od¬
biegła.
On stał jeszcze przez chwilę, patrząc na nią.
'Na skręcie alei obejrzała się raz jeszcze, rączką od buzi przesłała mu pocałowanie i wprzód nim zdążył na nie odpowiedzieć—znikła.
Pawełek zwrócił się w tę stronę, z której przyszedł i, zręcznie przesadziwszy sztachety, puścił się pędem ku lasowi.
W sercu jego działo się coś takiego, czego nie dozna¬wał nigdy. Teraz dopiero zaczynał rozumieć, że ma ono dwie komórki dlatego, żeby szczęście i nieszczęście jed¬nocześnie mieszkać w niem mogły.
Był szczęśliwy nad wyraz i nieszczęśliwy nad po¬jęcie. Ona mu była wzajemną, a on ją musiał porzucać!... Niebo się przed nim otwierało, a jednocześnie w czar¬nych swoich czeluściach chłonęło go piekło!... Niewy¬powiedziana rozkosz sąsiadowała i graniczyła z bez¬denną rozpaczą...
Me pojmował, jakim sposobem te tak sprzeczne uczu¬cia mogły się mieścić w nim jednym. Nawał myśli roz¬sadzał mu głowę, a pod wpływem walki uczuć i spiesz¬nego biegu pulsa biły gwałtownie.
Ów wystrzał, który go do obowiązku powołał, był

v
iakby hasłem, które się odezwało na wszystkich punktach okolicznych, w kilkunastomilowym promieniu.
Gdziekolwiek wzrok zwróciło wędrujące po niebie słońce, które już sobie oczy ranną rosą przemyło i bled¬sze znacznie, niż w chwili ocknienia, posuwało się swo¬im szlakiem, wszędzie głos obowiązku, w jakiejś do te¬go celu przybranej postaci, zwoływał młode chłopięta.
Było to pospolite ruszenie niedorostków, których wzy¬wano tam, dokąd się udać wielkiej nie mieli ochoty.
~W, miasteczku nad Pilica głos ów przybrał postać i mundur miejskiego policyanta, któremu sam pan pre¬zydent rzucił kategoryczny rozkaz:
— Kropelkiewicz!... ruszaj mi zaraz i sprowadź tu
natychmiast tego hultaja Ignasia.
— Do usług pana prezydenta — odrzekł służbisty
Kropelkiewicz i miarowym żołnierskim krokiem poszedł
na rynek.
Tu zagadnął jednego i drugiego Żydka, czy gdzie burmistrzowskiego jedynaka nie widzieli.
Inforrnacyę otrzymał szybko i skierował się ku rzece.
■— Oho! — pomyślało słońce — to się zadziwi!...
Kropelkiewicz jednakże nie zadziwił się wcale.
Na brzegu rzeki Ignaś, wykąpany, orzeźwiony, krzep¬ki ciałem i silny duchem, kończył już swoją tualetę.
— Panie Ignaś — rzekł sługa porządku publiczne¬
go — pan prezydent przysyła po pana Ignasia.
— Zaraz, zaraz, mój Kropelkiewicz, jestem już go¬
tów...
W głosie Ignasia, gdy to mówił, czuć było tylko lek¬ki odcień wzruszenia.
Syn burmistrza dotrzymał tego, co sobie postanowił, mny aż do końca, nic zgrzeszył słabością, nie

splamił się łzami, hańbiącemi mężczyznę, i świat n/e miał prawa powiedzieć, że w stanowczej chwili zadrżał i za¬płakał, jak dziecko.
W Pokrowcach było inaczej. Rozpieszczony p^zez ro¬dziców, Adaś płakał, naprawdę płakał. Tulił się ao mat¬ki i do sióstr, by ukryć łzy, ale mu to nic nie pomogło, bo i one także płakały.
Kietylko zresztą w tych trzech miejscowościach, lecz prawie w każdej, do której zajrzało słońce, odbywało się jakieś pożegnanie, jakieś rozstanie, -ściskały się bo¬leścią serca młodych chłopców i odgrywały się sceny wzruszające, podobne do tych, jakich widownią były Po¬krowce, miasteczko nad Pilicą i zielona oaza na pia¬skach mazowieckich w blizkości sosnowego lasu.
^Wszędzie zaprzęgano do powozów, do bryczek, do wasągów, wszędzie ładowano zapasy żywności na dro¬gę i wszędzie do zaprzężonego wehikułu, w towarzy¬stwie ojca albo kogoś starszego z rodziny, siadali mło¬dzi chłopcy, zanosząc się od łez lub nadrabiając miną, udając zuchów.
A matki, babki, ciotki, siostry, kuzynki, gospody¬nie, wszędzie żegnały odjeżdżających swawolników sło¬wami pociechy, wypowiadanemi przez łzy.
I wkrótce potem na całej przestrzeni, jak daleko słoń¬ce okiem sięgało, zaczął się ruch koncentryczny po¬dróżnych, zmierzających widocznie ku jednemu środko¬wemu punktowi.
Powozy, bryczki, wasągi, wózki z dróg bocznych wyjeżdżały na trakty bite i traktami tymi ciągnęły z czte¬rech stron świata ku większemu miastu, którego wieże kościelne później dopiero, po południu lub nad wieczo¬rem miały im się ukazać.
I wkrótce potem Adaś już nadaremnie oglądał się

za .fdkrowcami, Ignaś za miasteczkiem, Pawełek za zie-lonyri ogrodem, z którego wyniósł tyle szczęścia i nie¬szczęścia, a wszyscy inni za dachem rodzinnym, pod któryijn. kochające serca pozostawili.
fszystko to znikło z widnokręgu, a przed młody¬mi chłopcami otwierały się nowe horyzonty, zaczynały na nich oddziaływać nowe wrażenia.
Byli jeszcze smutni, ale było to już tylko zachmurze¬nie rozpogadzającego się nieba,
"W godzinę później niktby się nawet nie domyślił, że Adaś zrana ledwie się mógł we łzach utulić, że Ignaś potrzebował umacniać swego ducha uroczystą przysięgą, iż się boleści złamać nie da, że Pawełek ślubował wiekui¬stą wierność hasłu: ,,ta albo żadna".
"Wszyscy pogodzili się z losem, młodość odzyskała swe prawa, wesołość zajaśniała w spojrzeniach, a w gło¬wach, zamiast myśli poważnych i rzewnych, zaczęły się roić pomysły psot młodzieńczych i pustych figlów dzie¬cinnych.
Około południa wszyscy pozajeżdżali na postoje i po¬pasy. W kilkumilowym obrębie większego miasta w każ¬dej karczmie, w każdym zajeździe zgromadzało się po kilku podróżnych.
Na tych popasach hygieniści — gdyby który z nich wątpił o tem -— mogliby sprawdzić, że niema boleści ani zmartwienia, mogącego popsuć apetyt młodemu chłop¬cu, który jest jeszcze dzieckiem, chociaż w głębokiem wewnętrznem przekonaniu uważa się już za mężczyznę.
Adaś niemiłosiernie pastwił się nad kurczętami, Ignaś wielką krzywdę wyrządził zapakowanemu przez panią burmistrzową do koszyka indykowi, a romantyczna He-la, która przez dzień cały była smutna, małomówna i ma¬ło jedząca, zgorszyłaby się niesłychanie, gdyby w ja-

snowidzeniu dostrzedz mogła, jak wielki, talerz jajeczni¬cy ze słoniną spałaszował zaprzysiężony jej rycerz i wiel¬biciel Pawełek.
Przed wieczorem jeszcze wszystkiemi drogami wszy¬scy ciągnęli do miasta, które było celem ich całodzien¬nej pielgrzymki.
Tutaj, w oczekiwaniu na ich przybycie, panował ruch
wyjątkowy, niezwykły.
Miasto od miesiąca z utęsknieniem wyglądało tej chwili i wszystkich jej nadejście cieszyło.
IWkzyscy wiedzieli, że od jutra posępny, osierocony, cichy i głuchy gmach poklasztorny zawrze życiem na nowo, że puste mieszkania się zaludnią, a ulice, na któ¬rych między brukiem trawa zaczynała porastać, ockną z uśpienia i przechodniami ząroją.
Skończyły się wakacye, wracali do gimnazyum stu¬denci.


WIELKOŚĆ 19X13CM,TWARDA OKŁADKA,LICZY
1 TOM - 201 STR.
2 TOM - 196 STR..

STAN :OKŁADKA I TOMU DB,II-GO - DB/DB+,STRONY SĄ POŻÓŁKŁE,POZA TYM STAN W ŚRODKU DB+/BDB- .

KOSZT WYSYŁKI WYNOSI 8 ZŁ - PŁATNE PRZELEWEM / KOSZT ZRYCZAŁTOWANY NA TERENIE POLSKI,BEZ WZGLĘDU NA WAGĘ,ROZMIAR I ILOŚĆ KSIĄŻEK - PRZESYŁKA POLECONA PRIORYTETOWA + KOPERTA BĄBELKOWA / .

WYDAWNICTWO GEBETHNER I WOLF WARSZAWA 1910.

INFORMACJE DOTYCZĄCE REALIZACJI AUKCJI,NR KONTA BANKOWEGO ITP.ZNAJDUJĄ SIĘ NA STRONIE "O MNIE" ORAZ DOŁĄCZONE SĄ DO POWIADOMIENIA O WYGRANIU AUKCJI.

PRZED ZŁOŻENIEM OFERTY KUPNA PROSZĘ ZAPOZNAĆ SIĘ Z WARUNKAMI SPRZEDAŻY PRZEDSTAWIONYMI NA STRONIE "O MNIE"

NIE ODWOŁUJĘ OFERT KUPNA!!!

ZOBACZ INNE MOJE AUKCJE

ZOBACZ STRONĘ O MNIE