Ta strona wykorzystuje pliki cookies. Korzystając ze strony, zgadzasz się na ich użycie. OK Polityka Prywatności Zaakceptuj i zamknij X

MORCINEK - SERCE ZA TAMĄ NOWELE 1939

23-01-2012, 13:36
Aukcja w czasie sprawdzania była zakończona.
Aktualna cena: 40 zł     
Użytkownik ikonotheka
numer aukcji: 2046242211
Miejscowość Kraków
Wyświetleń: 10   
Koniec: 22-01-2012 19:50:00
info Niektóre dane mogą być zasłonięte. Żeby je odsłonić przepisz token po prawej stronie. captcha

WSTĘP - SPIS TREŚCI - OPIS:



TREŚĆ:


Sir.
Serce za tama 1
Wiara 19
Zgaszony płomyk 43
Miód w sercu 85
Clileb na kamieniu 92
Cisza 115
Koński czerep 128
Na bieda-szybie 138



Serce za tamę.
Pani Zofji Kossak-Szczuckiej poświęcam.


Stary Pawlita czekał spokojnie na uboczu.
U nóg postawił pęk zapalonych lamp. Sączył się z nich pomnożony, żółtawy, ciepły pobfysk, kładący się jasnym kręgiem na podłodze.
Zapatrzył się weń nieruchomo. Znużonem spoj¬rzeniem, idącem powoli spod nawisłych powiek, przylgnął do złotawych skierek, co się na końcach butów tliły.
Opodal topniał stopniowo gwar rzedniejących głosów.
Raz wraz z czeluści szybu wynurzała się winda, podleciała lekko wgórę, wstrzymała się na krótką drobinę czasu i siadała ciężko na wychylone stawidła. Jej każde zjawienie się leciało w oczy naglem, zim¬nem, ostrem uderzeniem, jakby nieoczekiwane ujrze¬nie czegoś bez nazwy, kryjącego w sobie stężałe cier¬pienie- Łamany kształt jej żelaznych wiązadeł wra¬żał się bolejąco w czucie skołatanego serca.
Były dwie windy. Leciały naprzemian pod zie¬mię i nad ziemię. Na każdą czatował dozorca. Spo¬kojnie śledził lot dygocącej liny, biegnącej z nieprzej-

rżanej głębi pod zawieszone olbrzymie koła wieżowe, toczące się w milczeniu. Gdy winda wleciała w za-8^S }eS° patrzenia, podsuwał stawiała jednem pchnię¬ciem ich żelaznego ramienia. Chrapliwy szczęk roz¬luźnionych sprężyn, podobny do westchnienia znu¬żonego śmiertelnie człowieka, rozpływał się ponad głowami. Skrzypnęła otwierana klatka, rozwarła ochotnie na przyjęcie nowych trzynastu górników.
Górnicy milkli i długi ich dwurząd jął się po¬suwać krótkim, urywanym krokiem. Przednie dwój¬ki wypełniały sobą windę po brzegi. Dozorca za¬trzasnął drzwiczki i podchodził do sygnału. Ostry jazgotliwy, trzykrotny pokrzyk dzwonka wpadał w przyćmioną ciszę. Wtedy winda podnosiła się wgórę i nagłym rzutem zapadała w przepaść.
Gdy ostatni górnicy zjechali pod ziemię, Pawlita wziął lampy i podszedł.
— Siodejcie! — mruknął dozorca i otworzy! mu
klatkę.
Pawlita nachylił się i wszedł. Lampy przełożył do lewej ręki. Prawą uczynił nieznaczny krzyż na piersiach.
— Trzeci horyzont?1) — zapytał dozorca.
— Trzeci...
Sygnał zadzwonił zawiły rozkaz „przepinania" na trzeci poziom. Winda poleciała wdół. W zmrużo¬nych oczach Pawlity zgasły elektryczne światła,
*) Kopalnie bywają podzielone na poziomy (piętra, hory¬zonty, w których główna arterja. jest t. zw. przekop, wykuty w caliźnie.

tkwiące w drucianych siatkach u pułapu nadszybia. Posypał się w uszy suchy szelest windy, zsuwającej się w ujęciu wygładzonych, lśniących belek dębowych. Oświecone wyblakłem światłem Pawlitowych lampek, leciały wgórę dwiema prostemi, czerniejącemi prę¬gami.
Potem bieg zwolnił. Podłoga windy nacisnęła mocno stopy Pawlity. Winda zakołysała się leciuch-no, przystanęła. Oczy wpadły w jasną biel podszy¬bia, powleczonego wapnem. U stropu mżyły nie¬śmiało znużone światełka. Wyszedł.
— Szczęść Boże!
— Dej Boże! — odparł Zorychta, czekający już
na niego. — Co nowego na wyrchu? Pogoda?
— Eh, jak zwykle. Co u ciebie?
— Nic. Wszystko w porządku. Maszyny mosz
namazane. Tamta prawo, pod ścianą, trochę za mało
wody biere. Jutro ją muszą ślusorze naprawić. Poza-
tem wszystko w porządku. Aha, byłbych zapom-
nioł — dorzucił jeszcze, stojąc już w windzie — był
tu Pawłowski. Jechoł z dynamitem ze szóstego ho¬
ryzontu, mioł tam strzelać. Ale nie strzeloł, bo dziur
nie wywiertali, bo się im świeder złómoł. A nie
chciol tego wozić na wierch, więc kozoł przepiąć do
trzeciego, niechoł se tu patrony. Są tam w szafce.
Maszynka też tam jest. Dej tam na to pozór. Jutro
se je odbiere. Tóż zazwóń już. A szczęść Boże!
Pawlita zadzwonił, winda poderwała się i znikła. Został sam.
Oczy jego utonęły w mrocznym szybie. Leciał stamtąd szelest spływającej wody. Wylewała się
3

z niewidocznego otworu, gdzieś ze ściany. Spadając w zachłanną a nienasyconą głębię, rozbijała się na tysiączne drzazgi o żelazne belki ocembrowania. Wy¬pełniała ją ciemnym, mlaszczącym szumem, zwalała się na samo dno szybu, do szóstego poziomu, skąd odpływała przekopem na szyb Henryka. Maszyny wyrzucały ją tam rurami na powierzchnię.
Zasłuchał się w ów znajomy, nieustanny, przele¬wający plusk wody. Dwadzieścia przeszło lat już tak słuchał. Za nim, w bocznej komorze, wykutej w ca-liźnie piaskowca, stały trzy pompy i motory. Pły¬nął stamtąd jednostajny, niski, metaliczny jęk rozpę¬dzonych kół i głuche,-miarowe dudnienie trzech ma¬szyn, wchłaniających wodę w swe wnętrza i wypy¬chających ją z wysiłkiem na powierzchnię. Rury, biegnące chyłkiem popod stropem, a potem le¬cące wgórę wzdłuż ściany szybowej, grały lekkim pojękiem i dygotały w swych obsadach. We wnętrzu maszyn kłębiła się utajona, w żelaznych spojeniach ujarzmiona siła, niby jakiś potwór spętany, czy burza, gotowa każdej chwili zerwać się, zmiażdżyć, zniszczyć wszystko dokoła; drżały fundamenty maszyn, ka¬mienna podłoga i te ściany sklepione; drżało po¬wietrze, uderzając miarowo a prędziutko w znieczu¬lone wnętrza uszu.
Spod maszyn sunęły po podłodze trzy rury. Wpuszczone w tamę, zamykającą całe podszybie, a ra¬czej odgradzającą szczelnie podszybie od reszty za¬topionej kopalni w obrębie trzeciego poziomu, — chłeptały wodę z mlaskaniem. Tama była oddalona zaledwie o kilkanaście kroków od szybu. Gruba na

trzy metry chroniła dostatecznie przed zalewem po¬ziom piąty i szósty, znajdujące się o kilkaset metrów poniżej. Pod naporem niepojętej siły przeżarła się woda przez caliznę i betonową ścianę szybu i waliła strumieniem w jego głąb. Dano jej spokój. Z dna szybu odpływała przekopem na sąsiedni szyb, gdzie maszyny potrafiły się już z nią uporać.
Dwadzieścia przeszło lat temu ona wybuchła ze ściany, odwalonej dynamitem w przekopie. Wyrwa¬ne kamienie otworzyły nieoczekiwanie jakąś utajoną żyłę wodną. Rozhukane, ztalwanione fale rzuciły się z krzykiem na górników, rozleciały się we wszyst¬kie ganki i chodniki. Wyłamywały stemple i podbu¬dowania, podmywały rozluźnione spojenia pobocz¬nych ścian, walących się teraz z hurkotem, miażdżyły wszelki opór zwycięsko, wywalały liczne drzwi, biegły % wyjącym szumem w pochylniach, zapełniały sobą wszystkie przejścia i przodki, leżące poniżej prze¬kopu, niosły ze sobą śmierć i zagładę.
Pawlita pamiętał tę straszną chwilę. Jakby to dzisiaj było. Pracował wtedy z towarzyszami w od¬ległym przodku1). Niczego się nie spodziewali. Na¬gle dobiegła ich potworna wieść. Dozorca z nią przybiegł.
— Uciekejcie, hawierze, Jezus! Maryjo! ucie-kejcie!... — krzyczał. — Uciekejcie, bo woda całą hawiernie zalewo!... Za mną wszyscy; a kto tu naj¬starszy? Kuczaty? A wy, Kuczaty ostatni, młodsi w postrzodku! Żodnego nie zostawiać...
przodek = miejsce, gdzie górnicy kopię węgiel.









Porwali się i pognali przed siebie obłąkani z przt: rażenia. W połowie drogi przebiegła ich woda. Ta¬ka czarna, hucząca woda, lecąca z dzikim bełkotem po chodniku. Podrywała im nogi, rzucała o ściany, pieni/a się, przewalała, w oczach rosła! Zanim do¬biegli ostatniej pochylni, już im po pas sięgała. Te¬raz po pochylni wgórę!... Najgorsza, najokropniejsza część drogi to była!... Woda toczyła się z góry jak lawina. Czepiali się stempli, za ręce chwytali, palca¬mi nóg najmniejszego wgłębienia szukali, najmniej¬szego oparcia, żeby jeno nie pozwolić się poderwać!... Potoczyłaby ich wtedy przed sobą, jak bezwolne kloce, rozbiłaby na miazgę!... O każdy krok wal¬czyli z zaciekłym uporem, wiedząc, że każde stąpnię¬cie wgórę przybliża im wybawienie. Doszli! W przekopie jeszcze jej nie było... Dognali szybu! Windy wyrzucały na powierzchnię struchlałych gór¬ników. Ich gromadka ostatnia przybyła!...
...Pamięta jak dziś... Inżynier stal oparty o ścia¬nę i ocierał pot z twarzy.
— Jesteście wszyscy?
— Wszyscy, panie inżynierze!...

— Z piątego pokładu, zza „Strzybnioczki"...
— Wszyscy?
— Wszyscy, panie inżynierze, wszyscy! — upew¬
ni! go Kuczaty — jo szoł ostatni, dowołech pozór, żo-
den mi nie zustoł po drodze!...
— Tóż vorwarts, chłopi, pomogejcie tamę bn-
dować!

Murarze toczyli od wind beczki z cementem, no¬sili naręcza cegieł, wywlekali wozy z wapnem.
— Tu bydziecie murować!... — zakreślił kilofem
odtąd — dotąd — tu bydziecie murować!... A pie-
ronem! zakieł jeszcze wody niema... teraz zatopio
ganki i chodniki, co leżą w upadzie... gdy je wypełni,
a my nie skończymy, przepadło!... Śpichejcie się,
hawierze!... Po pięć koron dostaniecie!...
A potem jeszcze zapytał: -— Tóż wszyscy już są?...
— Wszyscy, co do jednego! — meldował sztygar.
— To dobrze! A więc już!...
Robota zawrzała, w rękach się wszystkim paliła. Pawlita gorliwie pomagał. Cegły nosił, wapno poda¬wał, kamienie w środku układał, cementem zalewał. Własnemi rękoma pomagał tamę budować.
Gdy ją wznieśli do polowy, nadleciała oczeki¬wana woda. Toczyła przed sobą podrzązgane deski, połamane stemple i co mniejsze kamienie. Uderzyła tem wszystkiem o tamę, skoczyła na ścianę, zapieniła się, zasyczała zjadliwie i jak pies przywarowala pod ścianą. Tylko leciuchno bełkotała i rosła, rosła coraz wyżej.
A tama również rosła, podnosiła się pod strop.
Inżynier patrzał w skupieniu na długie, migotli¬we, lśniące refleksy świateł, tańczące po czarnej wo¬dzie. Ile lamp pod stropem, tyle bryzgów świetla¬nych na wodzie się chwiało.
W pewnej chwili przełazi na drugą stronę tamy, wzniesioną już d» polowy. Stanął w wodzie poniżej
7

- - -' '

pasa. Przywołany Pawlita legł na murze i trzymał mu lampę. Inżynier zanurzył metr w wodę, wyjął zegarek i jął liczyć. Chwilę to trwało. Potem cofnął się uspokojony.
— Chłopi, jeśli w dwie godziny skończymy, wy¬
graliśmy!... Śpichejcie się jeny, cementu nie żałuj¬
cie, w środek kamienie tylko walić! A pieronem!...
Tama rosła.
On sam ją pomagał wznosić.
Z radosną ulgą patrzał, jak tylna jej ściana, ta od wody, pod strop się już wsparła.
— Przeklęto woda! — melł w zaciśniętych zę¬
bach — jednak my ci się nie dali! Widzisz!...
Ostatnie cegły już pod strop wsuwano, garścią już cement w szpary wlewano, bo nie można było inaczej.
Wtedy zjechała winda, wypadł z niej nadsztygar...
— Chłopi, szczęść Boże! Kierzyście tu są?! Po
nazwisku!...
Wyjął notes, otworzył. Sztygar .podniósł lampę i świecił. Pawlita widział, że nadsztygarowi drży ołówek w palcach.
— Knczaty, jest?
— Jest!
— Morón?
— Jest!
—■ Szebesta?
— Jest, panie obersztajgier!
— Kubok?
— Jest!


— Szleper1) Kisiała?
— Też jest, hynaj wopno mieszo!
— Pawlita?
— Jest!
— Pawlita młodszy?...
...Milczenie! Podniosły się oczy, znieruchomiały obłędnie.
—- Pawlita młodszy? — zawołał powtórnie nad¬sztygar.
...Milczenie!... Serce jeno kurczy się gwałtownie, coś je gnie w żelaznej pięści, rozgniata...
— Tóż jest Pawlita młodszy, czy nie jest!?...
'— NimaL. — padła odpowiedź, jakby uderze¬nie kamieniem w ciemię.
...Cisza. Serce jeno skowyczy z opętanego bólu, podnosi się gdzieś pod gardło, dech w piersi za¬piera!... Jak przez sen słyszy czyjeś mówienie:
— Jo go widzioł, panie obersztajgier, jakosi na
godzinę przedtem, gdyśmy uciekali. Szoł do upadu
po toczki...
— Kaj do upadu?
— Pod „Strzybnioczke"...
— Powrócił z wami?
— Ni, panie obersztajgier!...
— Myśmy myśleli, że on przed nami jeszcze
uciekł!...
I znowu cisza... Czegóż oni wszyscy czekają? Czemuż nikt nic nie mówi? Nareszcie! Idą do nie-
*) szleper, z niemieckiego =^ chłopiec, wywożący ukopany węgiel w taczkach do „gospody", Ł j. miejsca, gdzie go lądo¬wano do wózków.
9






go słowa, takie straszne słowa, jakby żelazne pazury, rozrywające zbiedniale serce ojcowe.
— ...Został tam!
— Jezusie! Maryjo!... — przewali! się nieludzki
skowyt Pawlity. — Mojego Janka niema!... Jezusie.
Maryjko!... mój synek tam zustołL. Za tamą za¬
murowany!...
1 obłąkany przeokropnym bólem skoczył, porwał z ziemi kilof i jął prać o tamę... Wyrwano mu go. Wtedy pazurami szarpał kamienie, bil głową o ścianę, włosy targa!, wił się po ziemi, zlitowania skamlał.
— ...On tam został... syneczek mój najmilejszy...
retujcie go, kamraci!... rozwalcie tamę... retujcie mi
go, retujcie!...
Poderwano go z ziemi i zawleczono do windy. Dzwonek zakrzyczał. Winda poleciała wgórę. W ostatnim rzucie źrenic widział szary mur tamy, za którą jego synek został. Wyrywał się, zeskoczyć chciał z lecącej windy. Trzymano go mocno. Potem już nic nie wie, co się dalej, działo...
Po kilku miesiącach wstał z ciężkiej niemocy. Gdy szedł po raz pierwszy na szyb, baby patrzyły nań ze współczuciem, odprowadzały go litościwemi oczyma. Zawołano go do kancelarji. Inżynier coś do niego mówił, potem odkrył nakryte papierem pie¬niądze jakieś i podsunął mu je ku dłoni- — To za sy¬na... — coś mówił. Pawlita porwał je, zmiął i rzucił inżynierowi pod nogi.
Teraz już wszyscy wiedzieli, że z jego myśleniem coś w nieporządku. Tyle pieniędzy rzucić pod
nogi!.
10
Świat też to widział!...


— Hm, niedziwota — mawiano — na rozum mu
to pizioL. Jednego synka mieć i tak go stracić!...
I jeszcze sóm pomogol budować tamę!... Nie dzi¬
wota!...
— Nieszczęście nie chodzi po górach, jeny po lu¬
dziach!...
— Tak, tak!...
Od tegb czasu minęło przeszło dwadzieścia lat.
Pawlita zdziwaczał. Żona mu umarła, został sam na tym bożym świecie jak sierota. Zamknął się w so¬bie, sposępniał, z nikim nie przemówił, a oczy miał jakieś obłędne i zapatrzone w siebie, że aż lęk budził.
Do dawnej pracy już nie był zdolny. Przydzie¬lono go więc do maszyn przy tamie w trzecim po¬ziomie. Miał ich tylko pilnować i doglądać i nic wię¬cej. Zadanie to spełniał sumiennie, bardzo sumien¬nie. Tyle tylko, że był naprawdę jakiś niespełna ro¬zumu. Kilka razy widziano go, że stał oparty o ta¬mę z przywarłem ciałem do muru i czegoś nasłuchi¬wał pilnie. A gdy był sam, to ciągle z kimś rozma¬wiał. Zupełnie, jakby jakiś człowiek pomylony.
Pozatem służbę pełnił sumiennie...
Wiedziano, że ciągle myśli o swoim Janku. Wie¬dziano także, że to z nim rozmawia, gdy nikogo nie widzi przy sobie, i że dlatego przez tamę nadsłu¬chuje, czy go tam niema po drugiej stronie, czy może jeszcze żyje. Ot, jak każdy człowiek niespełna rozu¬mu. Jakoś nie może o nim zapomnieć.
Fala wspomnień rozpłynęła się. Przeleciała z hu¬kiem pierwsza winda, napełniona węglem. Przeto¬czyło się za nią w szybie roztrzęsione, dudniące echo.
II

Pawlita ocknął się, odwrócił i poszedł ku maszy¬nom. Zawiesił lampy na hakach. Jedną tylko wy¬brał, podkręcił światła i zaczął oświecać pompy i mo¬tor. Kontrolował ilość oliwy w szklanych oliwiar¬kach, dotykał dłonią osi i łożysk, badał, czy nieroz-grzane, obejrzał motor, poleciał oczyma po migają¬cych sprychach, oświecił manometry. Potem otarł szmatą błyszczące części maszyn i dolał oliwy. Na¬stępnie przykucnął przy trzeciej pompie. Istotnie, czegoś za mało wody ssała. Manometr wskazywał jakieś niedokładności. Wskazówka skakała niespo¬kojnie, spadała gwałtownie, potem znów podnosiła się, a we wnętrzu pompy coś metalicznie stękało.
— Coś tam bydzie zaćpane — pomyślał gło¬śno — no, poczkej, maszynko, jutro przyjdzie ślu-sorz, naprawi cie i bydzie wszystko dobrze...
Usiadł na ławie.
Drgające rytmiczne tętno maszyn pochłaniało jego myślenie. Zżył się z niemi. Były to jedyne w jego mniemaniu istoty żywe, godne ludzkiego serca. Przez te długie, samotne godziny, w ich towarzystwie spędzone, opowiadał im o swym Janku, co za tamą ojcowego poratowania czeka, skarżył się im żałośnie, płakał niewidocznemi łzami. Zdawało mu się, że ma¬szyny go rozumieją. W jednostajnem, metalicznem graniu motoru i w cmokaniu i charkocie dudniących pomp wyławiał głosy pełne współczucia dla siebie, litujące się nad jego holem, podzielające wiernie jego przeklęty los, jego krzywdę i to serce zgorzkniałe.
Dla ludzi już nie miał serca. Ani dla zwierząt. Zdawało mu się, że je za tamą zostawił i teraz się 12

ono kołacze i tłucze niespokojnie i kwili w męczeń¬stwie, pragnąc przebić te mury zawzięte.
Śledził zawrotny wir najbliższego koła. W jego czarnem, grubem okolu skrzyła się jednostajna, łyskli-wa mglistość, wytworzona z refleksów świateł, co się rozwianych sprych uczepiły. Ich migotliwe a wiecz¬nie powtarzające się lśnienie uciszało wszystko w nim bolejące. Przeżywał złudzenie, że wszelkie czucie, to szare, codzienne czucie, opada z niego w takiej chwili, jak łachman zbrudzony, że on sam powoli zanika, rozwiewa się, a na jego miejscu wyłania się z mroków jakieś drugie jego „ja", wyzbyte wszystkiego co ludz¬kie, prócz tej jednej jedynej myśli o swym synaczku najmilszym. Przestawał istnieć w czasie, a żył tylko chwilą, którą już dawno przeżył.
Wstał z ławy, wziął lampę i znużonym krokiem podszedł do tamy. Oświecał ją powoli, obmacywał drżącą dłonią, wodził oczyma po chropowatej ścianie. Potem postawi* lampę na posadzce i obejrzał się. Ni¬kogo niema. Wyjął z kieszeni mały, czarny krzyżyk, co go był odjął nieboszczce żonie z różańca, zawiesił na drobnym gwoździu, tkwiącym w ścianie, zaplółt dłonie, podniósł wgórę, oparł o ścianę i znieru¬chomiał.
Cichy, skowyczący szept jął spływać:
— ...Janiczku mój, dzieciątko moje złote!... Ja-niczku!...
Nawoływanie jego tonęło w rozgwarze maszyn, umierało cichutko, ledwie się od ust oderwało. Cza¬sami zaskomlał głośniej, czasami tylko leciuchno za-łkał. Potem przykładał ucho do ściany i słuchał...
13






Zdawało mu się, że poprzez tamę sączy się do niego ciche narzekanie Janka, który za ścianą stoi i plą¬cze i skarży, nie mogąc nijak do ojca się dostać. Jego modrzuśkie oczy wyblakły już od łez, z jego palusz¬ków, próżno usiłujących przedrapać ścianę, krew płynie... A serce jego, to drobne, przesłodkie ser¬duszko, stało się sercem ojca, który po tej stronie stoi niem.ocny...
— Słyszysz? jak to serce plącze... Jakby pisklę
drobniuchne, gdy je matka odleci... Jak ono kwili!...
Biedne serce Jankowe.., Jak się trzepoce i wyrywa
i lecieć pragnie do ojca, do jego serca...
— Boże, mój święty Boże!...
— Janiczku mój złoty, ty tam pomocy czakosz,
chudzioczku mój jedziny... Zamurowali cię, bożatko
roztonajmilejsze, chroboczku mój malućki... Pła¬
czesz teraz za murem i płaczesz, a jo tu biedny stary
stoję i nic ci nie mogę pomóc...
— Mój święly Boże!...
— Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się
Imię Twoje, ratuj moje dziecko, dej mi go Pónbóczko
Przenajświętszy... Słyszysz! jak tam ono za tamą
płacze, sierotka biedno!...
Windy już teraz leciały a nieustannym grzmotem przez zasiąg światła, wpadającego w mrok szybu, mijały się ze świstem, tłukły rozgłośnie o belkowanie, wypełniały podszybie skłębionym łoskotem.
Pawlita ocknął się. Potoczył błędnym wzrokiem dokoła, zdjął krzyżyk ze ściany, ucałował, do kieszeni włożył. Poczłapał się ku maszynom, spojrzeniem obleciał. 14


— Trzeba kapkę oliwy doloć — mruknął do' sie¬
bie. Otworzył szafkę i przypomr.ia! sobie zlecenie
Zorychty. Na jej dnie Seżało siedm nabojów dyna¬
mitowych. Siedm szarych tulejek ze zwisającemi
drutami. Obok stała maszynka elektryczna do za¬
palania nabojów i gruby zwój drutu.
— Dynamit!... — szepnął Pawlita. Obłąkana
myśl zerwała się nagle z uśpienia. Oczarowała go.
Już wie...
Podszedł do szybu. Kiedyś widział, źe w zało¬mie leżały tam zapasowe świdry. Są!... Dwa, trzy, pięć!... Najdłuższy — dwa metry!... Wystarczy!...
Wziął je ciężko w naręcz i podniósł ku tamie. Rzucił. Pięć dźwięków zakrzyczało metalicznie pod sklepieniem. Młotek?.... Poszedł szukać. Niema!... Już wie... Klucz, ten duży klucz od śrub... Pogrze¬bał w skrzyni pod ścianą, znalazł. Podniósł i wrócił.
Wyszukał miejsce w tamie, niewysoko nad po¬sadzką. Ujął najkrótszy świder i jął uderzać ostrzem o ścianę. Żeby o co zaczepić przy wierceniu! Potem rozkroczyl się, nagiął, i tocząc miarowo świdrem lewą dłonią, jąl bić kluczem o jego głowicę.
Łoskot przelatujących wind wzmagał eię. Pod niskiem bielonem sklepieniem przewalał się ciężko, wplatał w miarowe kucie Pawlity, mieszał w rozgwar tętniących maszyn i przepadał w głębinie szybu. A spokojne, rytmiczne uderzanie klucza o świder dzwoniło, dzwoniło...
Praca szła powoli. Twardy beton nie chciał ustę¬pować. Świder z trudem wgryzał się w ścianę.
15

Pawlita bił niestrudzenie, a za każdem uderzeniem śledził, czy się świder wgłębia. Potem odkładał klucz i szedł ku maszynom. Oglądał je troskliwie, nalewał świeżej oliwy, dotykał dłonią łożysk i uspokojony wracał do pracy.
Czas mijał. Piąty świder tonął już w murze po głowicę. Pawlita coraz częściej odpoczywał. Pot zalewał mu oczy. Zmęczone piersi nie mogą tchu złapać. Znużenie kładzie mu się kamieniem na barki, gniecie do ziemi. Jeszcze kilka uderzeń i koniec...
Skończył. Wyciągnął sztabę i odrzucił. Dyszał ciężko. Pozbierał rozrzucone świdry i odniósł na miejsce. Klucz również. Potem siadł na ławie.
Wzrokiem utonął w migotliwej otęczy wirują¬cego koła.
Uśmiechnął się z ulgą.
Posłyszał bulgotanie wody w rurach. Przed oczy¬ma stanął mu widok zatopionej kopalni poza tamą; Przywidziało mu się znienacka, że jego Janiczek naj-milejszy leży w wodzie w zapadłym chodniku pod „Strzybnioczką", a woda obmywa jego rączyny i nóżki i twarz, potem odpływa do maszyn i teraz mu gwarzy bulgotem, jak umie, o swym miłosiernym uczynku.
— Dobro wodziczka, dobro... Stokrotnie lito-ściwszo, niż ludzie... Pónbóczek ci też zapłać, wo-dziczko, za to twoje dobre serce...
Jego syneczek leży na dnie i patrzy się w niego przez wodę. Patrzy się temi modrzuśkiemi oczyma. Jasne wioski rozwiewają się łagodnie koło umęczonej głowiny, a modre oczka patrzą się z głębi, tak słodko
16

patrzą. A teraz serce Jankowe wypływa z bieluchnej piersi, takie drobne, do czerwonej róży podobne ser¬duszko. Unosi się na powierzchnię zamarłej wody i płynie leciuchno ku niemu. Mija jeden ganek, mija drugi, na główny chodnik już wypływa, zwisające gła¬zy omija, teraz już w przekopie... O, teraz płynie ku tamie... Jak ono bieży cichuśko, tak cichusieńko... Już dobiega... Uderzyło o tamę i zapłakało biedac¬two, zapłakało... Jakby to pisklę, co je matka od-bieży...
Pawlita ujął się za piersi. Zabolało go serce bó¬lem tamtego synowego serca za tamą.
Wstał. Zgarnął ładunki do dłoni, wszystkie siedm, i podszedł ku tamie twardym krokiem. Ukląkł. Wsu¬nął pierwszą tulejkę do otworu, popchnął palcem, zwisający drut połączył z drutem drugiego ładunku. Poszukał długiego kija, żeby je wepchnąć głęboko. Odtamał deskę z podłogi, palcami i kluczem rozdarł na szczapy. Wybrał najdłuższą, scyzorykiem ogładził, wyrównał. Wepchnął pierwszy ładunek, potem drugi, wkońcu następne. Wszystkie łączył drutem. Podarł jakąś szmatę na strzępy i zapchał otwór doreszty. Wyjął zwój drutu z szafy, roztoczył, połączył z nabo¬jami, przeciągnął do komory ku maszynom. Ustawił aa podłodze maszynkę elektryczną. Końce drutów wsunął do jej otworów.
Chwilkę się zamyśli!. Odgarnął ręką myśli z czoła i uśmiechnął się radośnie.
Potem ujął rękojeść maszynki, podniósł powoli wgórę i pchnął...
Nic!
17
Serce za tama. 2





Ujął drugi raz, podniósł wgórę i pchnął mocniej...
Jezus! Maryja!...
Piorunowy huk!... Ogień!... Dym!...
Olbrzymie zwały muru przeleciały z wyciem obok komory, wyłamały szybowe zapory, pra&ły o przeciw¬ległą ścianę i runęły w głębinę... Szalony pęd powie¬trza cisnął Pawlitę o ścianę.
Zerwał się!...
. Grzmot zwalającego się rumowiska w głębię ry¬czał przeciągle, a wraz z i im leciały krzyki skłębionej wody, wywalającej się z rozwartej gardzieli prze¬kopu.
Serce Pawlity zatrzepotało radośnie.
— Janek! Janek mój!...
I skoczył, by porwać swego synka w objęcia.
Rozpętana woda rzuciła mu się na piersi, ujęła mocno, porwała z sobą, trzasła o framugę, rozbiła i pchnęła w czarną, huczącą czeluść szybu.


WIELKOŚĆ 19X12CM,MIĘKKA OKŁADKA,LICZY 166 STRON.

STAN :OKŁADKA DST+,STRONY SĄ POŻÓŁKŁE,POZA TYM STAN W SRODKU DB.

KOSZT WYSYŁKI WYNOSI 8 ZŁ - PŁATNE PRZELEWEM / KOSZT ZRYCZAŁTOWANY NA TERENIE POLSKI,BEZ WZGLĘDU NA WAGĘ,ROZMIAR I ILOŚĆ KSIĄŻEK - PRZESYŁKA POLECONA PRIORYTETOWA + KOPERTA BĄBELKOWA / .

WYDAWNICTWO KSIĘGARNIA ŚW.WOJCIECHA 1939.

INFORMACJE DOTYCZĄCE REALIZACJI AUKCJI,NR KONTA BANKOWEGO ITP.ZNAJDUJĄ SIĘ NA STRONIE "O MNIE" ORAZ DOŁĄCZONE SĄ DO POWIADOMIENIA O WYGRANIU AUKCJI.

PRZED ZŁOŻENIEM OFERTY KUPNA PROSZĘ ZAPOZNAĆ SIĘ Z WARUNKAMI SPRZEDAŻY PRZEDSTAWIONYMI NA STRONIE "O MNIE"

NIE ODWOŁUJĘ OFERT KUPNA!!!

ZOBACZ INNE MOJE AUKCJE

ZOBACZ STRONĘ O MNIE