Ta strona wykorzystuje pliki cookies. Korzystając ze strony, zgadzasz się na ich użycie. OK Polityka Prywatności Zaakceptuj i zamknij X

KRASZEWSKI - BRUHL 1-2 TOM 1912

16-01-2012, 18:09
Aukcja w czasie sprawdzania była zakończona.
Aktualna cena: 45 zł     
Użytkownik ikonotheka
numer aukcji: 2029590754
Miejscowość Kraków
Wyświetleń: 9   
Koniec: 13-01-2012 19:50:00

Dodatkowe informacje:
Opis niedostępny...
info Niektóre dane mogą być zasłonięte. Żeby je odsłonić przepisz token po prawej stronie. captcha

Józef Ignacy Kraszewski (ur. 28 lipca 1812 w Warszawie, zm. 19 marca 1887 w Genewie) – polski pisarz, publicysta, wydawca, historyk, działacz społeczny i polityczny, autor z największą liczbą wydanych książek i wierszy w historii literatury polskiej. Pseudonimy literackie: Bogdan Bolesławita, Kaniowa, Dr Omega, Kleofas Fakund Pasternak, JIK, B.B. i inne.


FRAGMENT 1 TOMU:



I.
Pięknym wieczorem jesiennym., o słońca zachodzie, ostatnie trąbki, zwołujące myśliwych, odzywały się, w lesie, z jodeł i buk;ów starych złożonym. Szerokim gościńcem, przerzynającym puszczę odwieczną, ciągnꬳy wielkiego dworu łowieckie oddziały, po bokach ludzie z oszczepami i sieciami; konni w zielonych sukniach ze złotymi galonami i kapeluszach z piórami czarnemi; środkiem strojne towlarzystwo i wozy ze zwierzyna], gałęziami umajoną. Łowy musiały pójść bardzo szczęśli¬wie, gdyż myśliwcy byli w wesołem usposobieniu i na, wozach .sterczały rogi jeleni, zwieszały się łby dz;ków z kłami zakrwawionymi.
Przodem widać było orszak pański, świetne stroje, piękne konie i kilka amazonek z różowemi twarzyczka¬mi.; "Wszystko to przybrane było jak na uroczystość i iglalę, bo łowy najmilszą stanowiły zabawę panującego naówczas mniej więcej szczęśliwie Saksonii i Polsce Augusta 11-g'o.
Sam król wiódł łowy, a u boku jego jechał najmilszy syn pierworodny, umiłowany naówiczas Saksonii następ-cai, na którym spoczywały nadzieje narodu1. Król mimo

wieku wyglądał jeszcze wspaniale i rzeźko, na koniu siedział rycersko, a syn równio przystojny, z łagodnie j-iszą mieco twarzą, niemal młodszym bratem się. przy nim wydawał. Mnogi i świetny bardzo dwór otaczał dWóch panów. Zdąża ma noc do niedalekiego Huberta-:burga, gdzie syn ojca miał przyjmować, bo myśliwski zameczek ten db niego należał. W Hubertsburgu czeka¬ła na nich królewiczowa Józefa, synowa królew'ska, ce-siarskiogio Habsburgów domu córa, niedawno młodemu .Fryderykowi poślubiona. Dwór królewski tak był liczny, że mu się na zamku trudno było pomieścić. Zawczasu więc rozbito nieopodal namioty w gaju i tam miała noc' .spędzić znaczniejsza część pańskiego orszaku. Nakry¬te już były stoły dlo wieczerzy i w chwili, gdy król wjeżdżał na zamek, rozpuszczone myśliwstwo poczęto' so¬bie szukać wyznaczonych stanowisk. Mrok padać zaczy¬nał; pod namiotami gwarno już było i wesoło; odgłosy młodzieńczych śmiechów, które przytomność króla i starszych hamowała, rozlegały się teraz swobodniej. Po znużeniu całodziennem chwytano za stojące flasze, choć marszałek nie dał jeszcze .znać do stołu. Namioty dla dworu ocienione drzewami oświecały się zapalonemi la¬tarniami; tuż obok przy improwizowanych, żłobach usta¬wiano rżące konie, których głosy niekiedy wywoływały groźne klątwy masztalerzy. Nieznane sobie rumaki po¬czynały znajomość od kąsania i kwiku, klaskanie z ba¬tów pokój przywracało. Dalej jeszcze psiarnie króla da¬wały znać o sobie szczekaniem i warczeniem. Nakłada¬no sfory; i tu też dozorcy mieli do czynienia, aby wrza¬wę uśmierzać. Ale pod namiotami nie było nikogo, co-by młodzieży śmiechy i śpiewy i kłótnie śmiał powagą swą/ zahamować. Sprzeczano się jeszcze o najpiękniej¬szą twarz, o najlepszy strzał, o najpochlebniejsze Je¬go Królewskiej Mości słowo. Królewicz tego dnia był

bohaterem: położył ze sztućca, kulą w sam łeb trafiwszy, odyńca, który wprost szedł na niego. Unoszono się nad przytomnością umysłu niezmierną i flegmą, z jaką ce¬lował długo i wypalił. Gdy myśliwcy przypadli na strzał chyżo, ażeby rozjuszoną bestyę dobić kordelasami, leża¬ła już, brocząc krwią ziemie.. Król August pocałował syna, który rękę ojca a pana z uszanowaniem ustami dotknął i pozostał po zwycięstwie tak. zimnym i spokoj¬nym, jak był przedtem. Jedyną dobrego humoru oznaką było, iż na oboczu potem fajkę sobie podać kazał i dym puszczał daleko większymi kłębami, niż zwykle. Wcho¬dziła wówczas w używanie powszechne roślina, zwana tabace o, którą i Stanisław Leszczyński palić lubił, palił ją zapamiętale August Mocny, a namiętnie syn jego Fryderyk. Szczególniej przy męskich ucztach i piwie nie obeszło się bez fajek. Podawano je na dworze pruskim u króla czy kto chciał czy nie chciał, a jeśli komu dym zawadził koło serca, śmiano się zeń do rozpuku.
Należało do dobrego hulaszczego tonu fajkę ssać od rana do wieczora. Brzydziły się nią niewiasty, lecz ich wstręt nie odstreczał ówczesnych panów od przyjemne¬go upojenia, jakie 0W0 tabacioo przynosiło z sobą.
Bardzo młodym tylko zakazywano wczesnego na-wyknienia do tego trunku, który z kartami i winem ra¬zem uchodził za niebezpiecznego uwodziciela.
Pod namiotami też fajek widać nie było. Znużeni jeźdźcy, pozsi a dawszy z koni, gdzie który mógł, popadali na ziemię, na kobiercach, na kłodach i lawach. "W zam¬ku widać było zapalające się światła rzęsiste i dźwięk muzyki dochodził do gaju, w którym rozłożony był dwór, służba i czeladź pańska. Nazajutrz miano, polować w in¬nym dziale lasów i wcześnie rozporządzono, by wszyscy byli gotowi. Nieco opodal od pozbieranych w gromadki starszych panów, na drodze, wiodącej do zamku, jakby

z chęcią dostania się do niego, przechadzał się piękny dwudziestoletni młodzieniec.
Po sukni łatwo było w nim poznać pazia przywią¬zanego do osoby króla JMci.
Zręczna bardzo, pięknej budowy, giętka, wyłamana, nieco niewieściego wdzięku postać musiała nań najobo-jętniejsze zwrócić oko. Suknie na nim leżały, jakby się w nich urodził, peruczka, jakby w niej przyszedł na świat ufryzowany, nie potargała się nawet w czasie łowów, a z pod niej wyglądała twarzyczka, niby z mejseńskiej porcelany, biała, różowa, niemal dziecinnej i dziewiczej piękności, z fuis mieszkiem w pogotowiu na zawołanie, z o-czyma bystremi, ,ale zojstającemi ;na pana rozkazach1. Mogły one w każdej ohwili pogasnąć i zamilknąć, lub rozpłomienić się i wypowiedzieć nawet to może, czego w duszy nie było.
Śliczny ów młodzieniec pociągał, jak zagadka. Ko¬chali go niemal wszyscy, nie wyjmując króla, a mimo to nie było grzeczniejszego, usłużniejszego, potulniejsze-go stworzenia na dworze. Nie starał się popisywać z. Bi¬czem nigdy, nikogo nie ejticiał nigdy zaćmić, a mimo to, wezwany do jakiejkolwiek roboty, wywiązywał się z niej ze zręcznością, łatwością, prędkością i roztropno¬ścią nadzwyczjną.
Był to ubogi szlachetka z Turyngii rodem, ostatni i najmłodszy z czterech braci Briihlów z Gangłoffs-Sóm-mern. Ojciec jego na dworze malutkim w Weissenfels był jakimiś mniejszym jeszcze radcą; pozbywszy pono ojczy¬stego odłużonego majątku, nie miał co zrobić z tym sy¬nem, zawczasu go więc oddał, aby się dworskiej trzymał klamki, księżnie wdowie Pryderyce Elżbiecie, mieszka¬jącej najczęściej w Lipsku. Na ówczesne jarmarki do tego miasta zjeżdżały się dwory książęce; lubił je nadewszy-stko August Mocny i mówią, że na jednym z nich mło-

dy paź ze swą miluchną, uśmiechniętą twarzyczką wpadł mu w oko. Księżna go chętnie królowi JMci ustąpiła,
OsobliwBza rzecz, że chłopak., co takiego pańskiego, wspaniałego a pełnego etykiety dworu nigdy w życ.u nie widział a może i nie śnił, od pierwszego dnia wro¬dzonym instynktem wpadł na dobry tor i tak swą służbę zrozumiał, że starszych od siebie paziów królewskich gorliwością i zręcznością prześcignął. Król mu się wdzięcznie uśmiechał; bawiła go pokora chłopaka, któ¬ry w oczy patrzał, myśli zgadywał, nie skrzywił się ni¬gdy a przed słonecznym majestatem króla Herkulesa i Apollina padał na twarz z uwielbieniem.
Zazdrościli mu służący z nim razem, lecz wkrótce przejednał ich dobrocią, łagodnością, skromnością i chę-tnem do usługi sercem. Nic obawiano się wcale, aby takie niebożątko pokorne mogło zajść wysoko. Ubogie też to było, a rodzina Briihlów, choć stara szlachecka,,-tak podupadła naówczas, że o niej spokrewnieni zapo¬mnieli. Nie miał więc innego protektora nad tę swoją wdzięczną, miłą, uśmiechniętą twarzyczkę.
Ale do malowania był też ładny. Kobiety, starsze zwłaszcza, patrzały nań wdzięczącemi się oczyma, on swoje naówczas spuszczał zmieszany. Nigdy słówko zło¬śliwe, ów dowcip paziowski, który za cechę młodzieży dworskiej uchodził, nie wyrwało się z ust jego. Briihl by' a uwielbieniem dla pana, dla dostojnych dygnitarzów, dla pań, dla sobie równych i dla całej służby i kamer -lokajów królewskich, którym szczególne poszanowanie okazywał, jak gdyby już naówczas znał tę wielką ta¬jemnicę, że przez najmniejszych dokonywały się naj¬większe rzeczy, i że lokaje obalali cichuteńko ministrów, a. ministrom trudno było ruszyć lokajów; wszystko to szczęśliwie obdarzonemu młodzieńcowi dyktował in¬stynkt, jakim go uposażyła szczodrobliwa matka-natura.

I w tej chwili, gdy Henryczek (pieszczotliwie go tak zwykle nazywano) przechadzał się samotny po ścieżce, do zamku od namiotów wiodącej, rzekłbyś, że to czynił, ażeby nikomu nie zawadzać, a wszystkim na oku będąc, stać do usług w pogotowiu.
Tego rodzaju ludziom szczęście dziwne służy. Gdy tak bez celu się przechadzał, z zamku wybiegł młody, równie piękny chłopak, prawie rówieśnik co do lat, ale suknią i powierzchownością cale różny od skromnego Briihla,
Z'nać było po nim, że, siebie pewny, ju'ż niewiele miał do życzenia. Słusznego wzrostu, mężny, zręczny, z oczyma cz,arnomi, bystro patrzącemi na świat, z posta¬wą pańską, młodzieniec szedł żywo, jedną rękę założyw¬szy za szeroką kamizelę, wyszywaną bogato, drugą pod poły sukni myśliwskiej, galonowanej przepysznie. Peru¬ka, jaką miał na łowach, starczyła mu za kapelusz. Rysy jego twarzy, porównane z miluchną Briihla, jakby ma¬lowaną przez włoskiego mistrza. XVlI-g)o wieku, miały zupełnie różny charakter. Pierwszy więcej był stworzony na dworaka, drugi na żołnierza.
Kłaniali mu >się wszyscy po drodze i witali go uprzejmie, był to bowiem od lat dziecinnych towarzysz i przyjaciel królewicza, najulubieńsz,y jego łowów wspól¬nik, małych tajemnic powiernik, hrabia Aleksander Suł-kowiski (syn niemajętnego też polskiego szlachcica), któ¬ry paziom był wzięty niegdyś na dwór Fryderyka, a teraz domem i łowiami zarządzał, Już to samo znaczyło wiele, że mu królewicz powierzył, co miał najmilszego w świecie, bo polowanie dlań stanowiło nie zabawę i rozrywkę, ale cale zajęcie i najważniejszą pracę. Suł-ktowskicgo szanowano i obawiano się razem, bo choć August Il-gi wyglądał przy swem zdrowiu i sile na nie¬śmiertelnego, prędzej lub później bóstwo to musiało skoń-

czyć, jak najprostszy śmiertelnik. Z nowem słońcem w,schodzącem i ta gwiazda na horyzont saski wnijść mu¬siała i przyświecać jej swym blaskiem.
Na widok zbliżającego siq Sułkowskiego, skromny paź królewski ustąpił z drogi, przybrał postać baranka, zgiął się nieco, uśmiechnął wdzięcznie i zdawał taką okazywać radość, jakby mu najpiękniejsza 2. bogiń dwo¬ru Augusta się ukazała. Sułkowski przyjął ten uśmiech i nieme, pełne poszanowania powitanie z powagą, ale z łaskawością razem. Z dala ręką wyjętą z za kamizeli potrząsł i nieco głowę uchylił, zwolnił kroku, zbliżył się i, odwracając do Briihla, rzekł wesoło:
—■ Jak się masz, Henryku"! cóż tak samotnie roz¬myślasz? Szczęśliwy, możesz odpoczywać, a ja tu za wszystko odpowiedzialny i nie wiem od czego począć, żeby o niczem nie zapomnieć.
— Gdybyś hrabia kazał mi sobie pomódz?
— A! nie, dziękuję ci; trzeba obowiązki swe speł¬
nić! Dla takiego gościa, jak nasz pań miłościwy, wszel¬
ki trud miły.
Westchnął z lekka.—Cóż? "polowanie się udało; ja, jak wiesz, nie mogłem być na niem, łowczego wysłałem z ekwipażami, w zamku tyle było przygotowań...
— Tak! polowanie się wybornie udało, N. Pan był
w humorze, w jakim go od dawna nie widziano.
Sułkowski do ucha Bruhlowi się pochylił:
— Któż tam teraz w alkowie panuje? hę?
— Doprawdy, nie wiem. Mamy pono bezkrólewie.
— A! a! to nie może być — zaśmiał się Sułkowski.
— Dieskau? nie...
— A! nie, to są dawno pogrzebione rzeczy...' ja
nie wiem.
— Jakżebyś ty, paź królewski, nie wiedział?
Briihl spojrzał nań z uśmiechem.

— Kiedy wszyscy wiedzą, paziowie wiedzieć nie po¬
winni... Myśmy, jak tureccy muets, głusi i niemi.
— A! rozumiem ■— odparł Sułkowski — ale między
nami...
Briihl zbliżył się do ucha hrabiego i rzucił w nie słówko dyskretne, ciche, jak szelest listka, spadającego
z drzewa jesienią.
— Intermezzo! — rzekł Sułkowski. — Zdaje
się, że teraz, po tylu wielkich dramatach, z których
każdy tyle naszego drogiego pana kosztował boleści,
pieniędzy i troski, już aa intermezzach poprzesta¬
niemy.
Sułkowskiemu pod namioty, do których zdawał się kierować, widać już nie było pilno, ani na zamek z po¬wrotem. Wziąwszy Bruhła pod rękę, co piasta uszczęśliwiło widocznie, zamyślony, począł z nim przechadzkę.
— Mam chwilę wytchnienia —odezwał się — miło mi
jej użyć w waszem towarzystwie, chociaż my obaj je¬
steśmy pomęczeni tak, że i rozmowa być może trudem.
— O! ja nic 11 nic!—odparł Briihl — a wierz mi,
hrabio, dla was chodziłbym noc całą i nie czułbym się
znużonym. Od pierwszej chwili, gdym miał szczęście
zbliżyć się do was, uczułem razem najwyższy szacunek,
i jeśli mi się godzi to powiedzieć, najżywszą, najgłębszą
przyjaźń. "Przyznać się mam? ale prawdziwie, żem się
po tej drożynie wybrał przechadzać z jaldemś przeczu¬
ciem, z nadzieją, że was choć z dala zobaczę, i pozdro¬
wię, a tu mię spotyka szczęście takie.
Sułkowski spojrzał na uradowaną, rozjaśnioną twarz, i ścisnął podaną rękę.
—■ Wierzcież mi — odezwał się — iż nie trafiliście na niewdzięcznika: na dworze przyjaźń taka bezintere¬sowna jest rzadka, a wziąwszy się za ręce we dwóch, daleko zajść można.

Oczy ich się spotkały, Briihl skinął głową. — "Wy jesteście przy królu i w łaskach. , — O i o 1 — odparł Briihl — nie pochlebiam sobie.
— Ja wam zaręczam I słyszałem to z ust własnych
Najjaśniejszego Pana, chwalił waszą usłużność i rozum.
Wy jesteście w łaskach lub na drodze do nich... to ,od
was zależy.
Briihl nader skromnie złożył ręce.
— Nie pochlebiam sobie.
. — Ja wam mówię — powtórzył Sułkowski — ja mam serce Fryderyka, mogę się pochwalić tem, że mnie przyjacielem nazywa. Sądzę, że nie obszedłby się beze mnie.
— Wy, to co innego — przerwał Briihl żywo —: mie¬
liście to. szczęście towarzyszyć od najmłodszych lat kró¬
lewiczowi, mieliście czas pozyskać jego serce, a któżby
się nie przywiązał do was, zbliżywszy! Co do mnie, obcy
tu niemal jestem. Wmienem łasce księżny, że mnie
przy boku J. K. Mości umieściła; staram się wdzięczność
moją okazać, ale na ślizkiej posadzę© dworu jakże utrzy¬
mać się trudno. Im więcej gorliwości okażę dla pana,
którego czczę i kocham, tem na większą zazdrość zara¬
biam. Każdy uśmiech pański opłaca się wejrzeniem jadu
pełnem. Gdy człowiek mógłby być najszczęśliwszym, mu¬
si drżeć.
Sułkowski słuchał roztargniony.
— Tak! to prawda — rzekł cicho — lecz wy; macie
wiele za sobą i obawiać się nie- macie powodu. Uważa¬
łem na was, metodę przyjęliście przedziwną: jesteście
skromni i macie cierpliwość. Na dworze dosyć jest ustać
w miejscu, to się posunie mimo woli, a kto się nazbyt
rzuca, ten najłatwiej pada.
— A! czerpię najdroższe rady z ust waszych! —

wykrzyknął Bruhl — co za szczęście mieć takiego praa7-
wodnika. /
Sułkow,ski zdawał się za dobrą monetę brać ten Wy¬krzyknik przyjaciela i ,a niedostrzeżoną dumą uśmiech¬nął .się: pochlebiało mu1 uznanie tego, o czem był w głę¬bi duszy najmocniej przekonany.
— Me lękaj się, Briihlu — dbdał — idź śmiało, :a rachuj na mnie.
"Wyrazy te zdawały się w najwyższe zachwycenie wprawiać młodego Henryka; złożył ręce, jak do modli¬twy, twarz jego błysła radością, spojrzał na Sułkow-skiego i zdawał się tylko wahać, czy mu siq do nóg nie ma rzucić.
Wspaniałomyślny hrabia z protekcjonalną dobrocią uścisnął go.
W tej chwili na zamku zabrzmiały trąby: był to jakiś znak zrozumiały widać dla młodego faworyta, który, tylko ręką dawszy znak towarzyszowi, że pośpieszać musi, rzucił się krokiem żywym ku zamkowi.
Bruhl pozostał sam, wahał się trochę co począć z sobą. Król go od służby wieczornej uwolnił- i pozwo¬lił mu spocząć tego wieczoru, miał więc swobodę zu¬pełną. Pod namiotami rozpoczynała się wieczerza dla dworu. Chciał zrazu pojąć i razem z innymi się zaba¬wić, potem, z dala popatrzywszy, w1 bok się skierował i zadumany ścieżyną, w głąb lasu idącą, poszedł wol¬nym krokiem. Chciał być może sam na sam z myślami, choć wiek jego i twarzyczka o głębokie rozmyślania posądzić go nie dozwalały. Prędzejby na ówczesnym dwo¬rze, pełnym miłostek i intryg kobiecych, o jakąś ser¬deczną chorobę podejrzewać się godziło. Ale na spokoj¬nej wielce twarzy nie widać było troski sercowej, która się maluje na niej łatwymi do poznania symptomatami. Bruhl nie wzdychał, patrzał chłodno, brew miał nanmr-

sfcczoną, usta zacięte, prędzej rachował coś i kombino¬wał, niż z uczuciem walczył.
1 Zadumany 'tak głęboko, pominął namioty, konie, psiarnie, rozłożone ogniska ludzi spędzonych dla łowów, którzy się z toreb dobytym chlebem zi sobą posilali, gdy obok piekły się dla panów jelenie i warzyły korzenne polewki. Około dwóchset do obławy spędzonych Wen-dów gwarzyło cicho1, w języku niezrozumiałym, nie śmiejąc nawet głośniej się rozśmiać. Z namiotów dola¬tywały ich wesołe okrzyki, spoglądali i im tam szumia-no głośniej, tem oni starali się ciszej sprawować. Łow¬czych kilku czuwało nad tą gawiedzią, która sobie chleb iswftj z domów przynieść musiała, bo o niej jednej na zamku nie pamiętano. Dla psów gotowano w kotle stra¬wę, o nich nikt się nie kłopotał. Prędko też skończyli wieczerzę o chlebie i wodzie. "Większa część już się pod drzewami na trawie kładła, aby do> rana snem się pokrzepić. Bruhl, ledwie na nich okiem rzuciwszy, po¬szedł dalej.
"Wieczór był piękny, spokojny, ciepły, jasny i, gdy¬by nie opadające liście żółte starych buków, wiosnę-by przypominał. W powietrzu1 woń lasów zdrowa, zapach uwiędłej zieleni, wyziewy jedlin unosiły się lekkim wie¬trzykiem, który ledwie gałązki poruszał.
Za gajem, w którym obozowano, panowała już cisza,
samotność, pustynia, gwar tu zaledwie dolatywał, drze¬
wa zasłaniały zamek, można się było> sądzić daleko od
ludzi. i
Bruhl podniósł głowę i wolniej odetchnął; twarz, której układać nie potrzebował dla ludzi, jakby na wol¬ność puszczona, przybrała wyraz nowy; lekki, sardonicz¬ny uśmiech przebiegł po> n;ej i dziecięcy ów, dobrodusz¬ny, łagodny wdzięk straciła. Jedną ręką podpali się ir bok, dru'gą do ust przyłożył, zadumał. Sądził się tu

zupełnie sam, lecz jakież było jego zdumienie i niema/ przestrach, gdy o kilka kroków, pod ogromnym bukiem starym, spostrzegł dwie postacie jakieś, nieznane, da¬wne, podejrzane. Mimo woli się cofnął krok i począł pil¬niej przypatrywać. W istocie o kilkadziesiąt tylko /kro¬ków od królewskiego obozu wyglądało dziwnie, podej¬rzanie nawet tych dwóch ludzi, .siedzących pod drze¬wem. Obok nich widać było leżące kije podróżne i dwie torebki, z ramion tylko co zdjęte.
Mrok wieczorny nie dawał dobrze rozeznać twarzy, ani ubiorów; lecz Bruhl domyślił się raczej niż zoba¬czył skromnie po podróżnemu przybranych dwóch mło¬dych, jak on sam, ichmościów.
"Wpatrzywszy się pilniej, dostrzegł nieco twarzy, któ¬re zdały mu .się szlachetniejszych rysów, niż wędrownej rzemieślniczej czeladzi, za którą zrazu1 ich wziąć miał ochotę. 'Po cichu toczyła- się rozmowa, ale dosłyszeć jej nie mógł.
Lecz cóż tu, pod bokiem króla, ci podróżni na ustro¬niu robić mogli? Ciekawość, obawa, nieufność, nie do¬zwoliły mu odejść. Zamyślił .się, czyby nie należało dać znać do namiotów.
Więcej potem instynktem niż rachubą wiedziony, przyśpieszył kroku i stanął tak, że go siedzący na ziemi zobaczyć mogli. Ukaz-anie się jeg'o musiało nieco zdzi¬wić spoczywających, gdyż jeden z nich wstał spiesznie i, przypatrując się przybyłemu, chciał jakby spytać, co tul robi i czego od nich chcieć może?
Bruhl nie czekał tego pytania, podszedł kilka kro¬ków i odezwał się tonem dosyć surowym:
— Co tu Waszmo&ciowie robicie?
— Odpoczywamy — odezwał się siedzący na zie iii.
— Czy zakazany jest tu spoczynek podróżnym?

Głos brzmiał łagodnie, a język zapowiadał wykształ¬conego człowieka.
— O kilkadziesiąt kroków dwór N. Pana i sam król. — Czybyśmy mieli zawadzać? — dodał znowu sie¬dzący, wcale nie zdając się strwożonym. -
— Ale waszmośeiowie sami sobie najszkodliwisi być
możecie - odparł Bruhl żywo. - ■ Lada kto z Łowczych
może was tu1 odkryć i posądzić o jakie złe zamiary.
Śmiechem łagodnym odpowiedział na to spoczywa¬jący na ziemi i wstał, a wyszedłszy z cienia drzew, ukazał się Bruhlowi jako- pięknej i szlachetnej posta¬wy młodzian z długimi włosami, na ramiona spadający¬mi. Po jego stroju poznać w nim było łatwo studenta jednego z niemieckich uniwersytetów. Nie miał on żad¬nych oznak na sobie, ale prosta suknia, 'długie buty, z kieszeni wyglądająca, książka, czapeczka, jaką nosili studio si, dostatecznie go cechowała.
— Co waszmośeiowie tu robicie? — powtórzył Bruhl.
— Wyszliśmy na wędrówkę, aby Bogu oddać cześć
w naturze, aby odetchnąć powietrzem lasów, ciszą ich
ukołysać duszę do modlitwy — począł powoli młodzie¬
niec. ■— Noc zaskoczyła - nas tutaj. O królu, o dworze
nie wiedzielibyśmy nawet, gdyby nas tu nie doszła wrza¬
wa łowiecka.
I wyrazy i sposób, w jaki je wymawiał stojący przed nim, uderzyły Briihla. Człowiek to był z innego jakiegoś świata.
— Pozwolisz pan — dodał spokojnie student — iż,
jako zapewne władzę tu jakąś mającemu, zamelduję o-
sobistość moją. Jestem Mikołaj Ludwik hrabia i pan na
Zinzendorfie i Pottendorfie, a w tej chwili studiosus,
szukający źródła mądrości i światła,, zbłąkany na ma¬
nowcach świata wędrowiec.
Skłonił się.

■ Usłyszawszy nazwisko, Bruhl popatrzył uważniej. Światło wieczora i lekki blask księżyca wschodzącegi: opromieniały piękną twarz mówiącego.
Stali przez chwilę niemi, jak gdyby obaj nie wie¬dzieli jakim do siebie mówić językiem.
— Ja jestem Henryk Bruhl, paź do- osoby J. K. Mo¬
ści przywiązany.
Skłonił sie. lekko.
Zinzendorf zmierzył go oczyma.
— A! bardzo mi was żal! — westchnął.
— - Jakto żal? dlaczego? — zapytał zdumiony paź.
— Dlatego, że dworactwio to niewola, że paziostwo
to służba, i chociaż szanuję pana naszego, milej mi ser¬
cem i duszą poświęcać się czci i służbie Pana na nie¬
biosach, Pana nad pany, a miłością zatapiać w Jezusie
Chrystusie Zbawicielu. Właśnie pan znalazł tu nas na
cichej modlitwie, gdyśmy myślami usiłowali zjednoczyć
się z Panem naszym, który nas krwią swą odkupił.
Bruhl tak był zdziwiony, że krok odstąpił, jakby się obłąkanego uląkł w młodzieńcu, który z wielką słodyczą, ale bardzo patetycznie wymówił te wyrazy.
—■ Wiem — dodał Zinzendorf spokojnie — iż się to wydać wam musi, wam, co macie w uszach jeszcae szczebiotanie i śmiechy dworskie, dziwnem i nieprzy-zwoitem może; ale ilekroć myślą pobożną uda się za-kołatać do serca .chrześcijanina uśpionego, jakże tego nie dopełnić?
Bruhl stał niemy.
Zinzendorf zbliżył się doń.
— To godzina modlitwy... słuchaj pan, lasy szumią
chór wieczorny: chwała Panu na wysokościach! stru¬
mień szemrze pacierze, księżyc wzeszedł przyświecać na¬
bożeństwu natury, a serca, nasze nie miałyby się połączyć
ze Zbawicielem w tej uroczystej chwili ?

Osłupiały paź słuchał i, nie zdawał się rozumieć. — Widzisz pan przed sobą dziwaka — dodał Zin¬zendorf — lecz czyż światowych dziwaków mało spoty¬kasz i przebaczasz im, a nie miałbyś pobłażać z gorą¬cego ducha płynącemu zachwyceniu?
— Prawdziwie — szepnął Bruhl — ja sam jestem
pobożny, lecz...
— Lecz zapewne chowacie pobożność waszą na dnie
serca, lękając się, by ją ręka, słowo profanów nie tknę¬
ło? Ja ją wywieszam jako chorągiew, bom gotów bronić
jej życiem i krwią moją. Bracie w Chrystusie — mówił,
jeszcze więcej zbliżając się do Bruhla Zinzendorf—-jeśli
ci zacjężyło życie w ukropie i wirze tego dworu, bo
inaczej sobie nie tłumaczę wieczornej waszej przechadz¬
ki samotnej, siądź tu spocząć z nami, razem się pomódl¬
my. Ja czuję w sobie pragnienie modlitwy, a we dwóch,
we trzech spotęgowana bratersko, może dolecieć do tro¬
nu1 Tego; który dla nas robaków dał krew swoją. Bracie!
Bruhl, jakby się zląkł, ażeby go nie zatrzymano, cofnął się nieco.
— Zwykłem modlić się sam — rzekł ■ a tam po¬
wołują mnie obowiązki, więc darujcie mi.
Wskazał ręką w stronę, od której gwar ich docho¬dził.
Zinzendorf stał.
— Żal mi was - ■ zawołał — gdybyśmy tu pod tem
drzewem zanucili pieśń wieczorną: ,,Bóg nasza twier¬
dza, Bóg nadzieja nasza..."
— Naówczas — dorzucił paź -— posłyszałby' to w.
łowczy, lub który z podkomorzych króla i nie zamknę¬
liby nas do kordegardy, bo tu jej niema, aleby odpro¬
wadzili do Drezna pod Frauenkirche i osadzili na od-
wachu.

To mówiąc, ruszył ramionami, skłonił się lekko chciał iść, ale Zinzendorf zastąpił mu drogę.
— Czy istotnie wzbroniono się tu; znajdować? f—
zapytał.
— Może to was podać w podejrzenie i na nieprzy¬
jemności narazić. Życzę się oddalić. Za Hubertsburgiem
jest wieś i gospoda, która da wygodniejszy nocleg, niż
pień bukowy.
— Którędyż iść mamy, aby nie wnijść w drogę N.
Panu1? — zapytał Zinzendorf.
Bruhl wskazał ręką i już odchodził.
— Wyminąć gościniec będzie dosyć trudno, panie
hrabio; lecz jeśli wam służyć mogę, wyprowadzając pod
moją opieką na drogę, służę.
Zinżendorf i milczący jego towarzysz pobrali pręd¬ko węzełki swe i kije i- pośpieszyli :za Briihlem, który wcale się nie zdawał rad temu spotkaniu. Zinzendorf miał czas nieco ochłonąć z ekstazy, w jakiej go Briihł, niespodziewanie się zjawiając, zastał. Widać w nim by¬ło człowieka wyższego towarzystwa i przyzwoitego' w obejściu. Ostygłszy zupełnie, przeprosił nawet za to, że się tak dziwacznie odezwał.
— Nie dziwuj się pan — rzekł zimno —■ nazywamy
się wszyscy chrześcijanami i synami Bożymi, a w isto¬
cie poganami jesteśmy minio' obietnic, na chrzcie uczynio¬
nych. Obowiązkiem więc, każdego nawracać i apostoło¬
wać, ja sobie z tego czynię życia zadanie. Cóż po nauce
w słowach, gdy jej niema w czynach? Katolicy, prote¬
stanci, reformowani, wszyscy, wszyscy żywotem poga¬
nami jesteśmy. Bogów nie czcimy, bo ołtarzy ich niema,
ale im składamy ofiary. Kilku księży sprzecza się i
piwa. na się o dogmaty, a Zbawiciel na krzyżu krwią
opływa, która w ziemię wsiąka nadaremnie, bo nią lu¬
dzie zbawionymi być nie chcą.

Westchnął.
W tej chwili, gdy kończył uroczyste wyrazy, uka¬zał się obóz i buchnęła zeń wrzawa od kufli, które spełniano1 z hasłem, Zinzendorf z, przerażeniem spojrzał. — Nie sąż to banachalie? Tylko co nie słyszę Evoe! — zawołał — idźmy prędzej, przybity się czuję do ziemi i upokorzony.
Bruhl, przodem idący, nie odpowiedział nic. Tak wyminęli obóz; idąc bokiem, wskazał im blizki gości¬niec, a sam, jakby co prędzej chciał uwolnić się od to¬warzystwa tego, skoczył żywo ku oświeconemu na¬miotowi.
Jeszcze w uszach brzmiały mu dziwaczne wyrazy Zinzendorfa, gdy widok osobliwy oczom się jego w na¬miocie przedstawił. Wprawdzie w owych czasach i na tym dworze nie był on tak bezprzykładnym, aby miał zdumiewać, wiszakże mało kto okazywał się publicznie w takim stanie, w jakim Bruhl zastał pana radcę wo¬jennego Paulego.
Radca leżał w środku namiotu na ziemi, ogromny gąsior próżny, rozbity obok niego, obie ręce rozkrzyżo-wane, twarz karinazynowa, suknie porozpinane, podar¬te, a wielki pies gończy, znać faworyt pański, siedząc nad nim, lizał mu oblicze i skowyczał. Stojący wkoło śmieli .się do rozpuku. Iladca wojenny Pauli, który obowiązany był zawsze znajdować .się pod ręką króla dla mnogich korespon-dencyi, które po trzeźwemu i po pijanemu nawet z kan¬celaryjna- wprawą bardzo zręcznie redagował, nie po raz pierwszy tak nieszczęśliwie zwyciężony został od gąsiorka. 'Trafiało mu się często w miękkiem łożu i pod ławą i przy ścianie ispoczywać po libacyach, ale tak skandalicznie jak dziś na pośmiewisko być wydanym... przechodziło miarę.

Bruhl, zaledwie to spostrzegł, rzucił się ku nieszcz꬜liwemu i zajął się dźwignięciem go z ziemi. Drudzy, opamiętawszy się,, dopomogli i z niemałym wysiłkiem udało się pana radcę usunąć z przed oczów, składając go na posłanie z siana, które było przygotowane w ką¬cie. W chwili gdy go we trzech ruszono z ziemi, obu¬dził się Pauli, powlókł oczyma po bliższych twarzach i wybełkotał ;
— Dziękujej ci, Bruhlu... ja wszystko wiem, rozu¬
miem, pijany nie jestem... tak, mdłości. Ty jesteś wca¬
le dobry chłopiec, dziękuję ci, Bruhlu.
To mówiąc, powieki przymknął, westchnął ciężko, mruknął:
— Ot to służba! - i usnął.



SPIS ILUSTRACJI:


— Ten tom drugi jest starszej, pierwotnej edycyi.

August II.

Bruhl.

- Spodziewam się że pani już jesteś o tym uwiadomiona podchwycił Bruhl.

Osła prowadził pachołek.

I wpadli tak,że Storch sie wywrócił

Otworzono kosz, podniesiono oponę i na trawniku ukazała się... ogromna gęś.

Wszyscy nachyleni zachwycali się Wenerą Tycyana

Lektyki obie stanęły

August wpatrywał się w rysunek.

Hrabia za nogi pochwycił króla

■ Przez oświecone z wnętrza okno widać było cień.


WIELKOŚĆ 19X13CM,TWARDE OKŁADKI,LICZY
1 TOM - 191 STRON,6 ILUSTRACJI
2 TOM - 192 STRONY,6 ILUSTRACJI.

STAN :OKŁADKI DB/DB+,STRONY SĄ POŻÓŁKŁE,POZA TYM STAN W ŚRODKU DB+/BDB- .

KOSZT WYSYŁKI WYNOSI 8 ZŁ - PŁATNE PRZELEWEM / KOSZT ZRYCZAŁTOWANY NA TERENIE POLSKI,BEZ WZGLĘDU NA WAGĘ,ROZMIAR I ILOŚĆ KSIĄŻEK - PRZESYŁKA POLECONA PRIORYTETOWA + KOPERTA BĄBELKOWA / .

WYDAWNICTWO GEBETHNER I WOLF WARSZAWA 1912.

INFORMACJE DOTYCZĄCE REALIZACJI AUKCJI,NR KONTA BANKOWEGO ITP.ZNAJDUJĄ SIĘ NA STRONIE "O MNIE" ORAZ DOŁĄCZONE SĄ DO POWIADOMIENIA O WYGRANIU AUKCJI.

PRZED ZŁOŻENIEM OFERTY KUPNA PROSZĘ ZAPOZNAĆ SIĘ Z WARUNKAMI SPRZEDAŻY PRZEDSTAWIONYMI NA STRONIE "O MNIE"

NIE ODWOŁUJĘ OFERT KUPNA!!!

ZOBACZ INNE MOJE AUKCJE

ZOBACZ STRONĘ O MNIE