Ta strona wykorzystuje pliki cookies. Korzystając ze strony, zgadzasz się na ich użycie. OK Polityka Prywatności Zaakceptuj i zamknij X

ANDRZEJ STRUG - W TWARDEJ SŁUŻBIE NOWELE 1930

23-01-2012, 13:37
Aukcja w czasie sprawdzania była zakończona.
Aktualna cena: 40 zł     
Użytkownik ikonotheka
numer aukcji: 2046242209
Miejscowość Kraków
Wyświetleń: 9   
Koniec: 22-01-2012 19:50:00
info Niektóre dane mogą być zasłonięte. Żeby je odsłonić przepisz token po prawej stronie. captcha

SPIS RZECZY.-


PROLOG ..... . 1
CIENIE 55
SIELANKA 45
OSTATNIE LISTY 135



PROLOG




Pewien Stanisław Kozłowski, ex-student me¬dycyny, tem się wyróżniał głównie z pomiędzy tysięcy różnych Stanislawów KozJowskicK z pod trzech zaborów, że wieczorami; powróciwszy z lekcji, marzył systematycznie o rewolucji so¬cjalnej. Do uniwersytetu przestał chodzić już od paru lat, od czasu, gdy, za jakieś, nie¬wielkie zresztą «nieporządki» uniwersyteckie, odebrano mu stypendjum. Ani medycyna, ani przyszła karjera nigdy nie interesowały gó zbytnio. Bo czyż to nie wszystko jedno? — myślał sobie. I nabrawszy korepetycji tyle, żeby móc zapła¬cić za mieszkanie i za obiady, zaczął pędzić ży¬wot kontemplacyjny, marzycielski i w przeważnej części polegający na wylegiwaniu się na łóżku i patrzeniu w sufit. Każdy normalny człowiek nazwałby go bez wahania próżniakiem. Odtrą¬ciwszy z doby normalnej cztery godziny na lekcje, przez resztę czasu siedział w domu, palił tanie papierosy i myślał. Czasem zrywał się ze swe¬go barłogu i zasiadał gwałtownie do pisania, nad którem przesiadywał nieraz cale noce. Cza¬sami gadał do siebie, lub wygłasza! długie, pło-

mienne mowy do nieobecnych tłumów. Sąsiedzi mieli go za spokojnego warjata, a znajomi prze¬stali sie nim wogóle interesować, gdyż od paru lat już nie dopuszcza! do siebie ludzi.
Polubił samotność i nauczył sie tak przyjmo¬wać gości, że rzadko który pokazał sie w ciągu ostatnich lat. Było mu z tem dobrze. Ludzkość kochał bezgranicznie, ale ludzi nie znosił i to nie-tylko filistrów i burżujów, ale jeszcze bardziej wszystkich swoich kolegów po marzeniach i to¬warzyszy idei. A znal ich wielu i obcował z ni¬mi przez spory kawał czasu. Znał wodzów, znal tych, którzy wyrabiali się na wodzów, znał ro¬botników i znał inteligentów, w sprawach nie¬zmiernie ważnych glos nieraz zabierał i w obra¬dach nieraz zaważył na szali wypadków. Były to bowiem czasy, kiedy nibyto na robotnikach ruch stał, ale studentami się trzymał. Omal tedy nie został już Kozłowski członkiem jakiegoś naj¬ważniejszego komitetu, który rządził jedną z kil¬ku w Warszawie współzawodniczących ze so¬bą grup, do której należało czternastu inteligen¬tów i dwóch robotników. Komitet ten miał w ręku: wielką pieczęć partyjną, władze nieogra¬niczoną oraz kasę partyjną, w której znajdowała się tajna ustawa oraz ze dwadzieścia funtów czcionek, zwędzonych różnemi czasami po różnych drukarniach warszawskich. O karjerę jednak Kozłowski nie dbał, ambicji nie posiadał, a był o tyle odpornym, że nie zaraził się nią od swo¬ich kolegów.

Z «partji» też swojej wystąpił po roku i uczy¬nił to ostentacyjnie, na wymyśl a wszy przedstawi¬cielom swojej grupy i za prugram, i za taktykę, i za odezwy, i za literaturę, i za propagandę czynną, i za wszystko.
—■ «Więc czegóż ty, ostatecznie, chcesz, warjacie?» — pytali go oszołomieni towarzysze.
— «To już ja sam wiem*.
— «Powiedzże i nam tę tajemnicę, żebyśmy
zaś też zmądrzeli, jako i ty»—drwiono zeń.
— «Nie, już wy nie zmądrzejecie. Bywajcie
zdrowi!»
Rozstali się, i odtąd Kozłowski zaczął pro¬wadzić żywot samotniczy. Przez pewien czas nagabywali go rozmaici tajemniczy wysłańcy z innych grup i usiłowali zaagitować go i po¬zyskać dla swoich kościołów. Raz zeszli się u niego wypadkiem dwaj przedstawiciele rozbież¬nych kierunków, i Kozlowski brał się za boki, patrząc na ich miny i przysłuchując się ich pla-tonicznej rozmowie, którą starali się pokryć właściwy cel wizyty. Ponieważ zaś każdy z nich chciał przeciwnika przeczekać, by móc zabrać się do gospodarza, tedy Kozlowski,' ostatecznie znudzony, delikatnie wyprosił ich obydwóch za drzwi, zapowiedziawszy, żeby mu raz na zawsze dano spokój, on bowiem wszelkie swoje hece społeczne już zakończył i właśnie ma się zamiar żenić z posażną panną.
Była to jednak nieprawda. Dopiero teraz, w samotności i skupieniu, zdała od hałaśliwego

młyna nieustających dyskusyj i intryg, zaczął się całą duszą zagłębiać w przepaście społecznego myślenia. Chodził myślami po sprawie społecznej, jak kochający ogrodnik po wypielęgnowanych własną pracą grzędach. Z lubością, całemi wie¬czorami wpatrywał sie w jakąś, dawno zmarłą, ukochaną postać, którą Europa czciła już, jako świętość, kanonizowaną według wszelkich obo¬wiązkowych zwyczajów, a którą on kochał jeszcze, jako żywego człowieka, po swojemu, naiwnie i głupio, i potajemnie przed samym sobą cierpiał nad tem, że postać ta już zeszła ze świata ży¬jących, i że już nigdy nie spotka jej na swojej drodze, nie wpatrzy się w nią uwielbiającemi, rozkochanemi oczyma. Kochaj tak Marxa, kochał Lassala, kochał nawet ich przeciwników i tych, którzy zaledwie przeczuwali prawdę, i tych, którzy nieświadomie torowali drogi i prostowali ścieżki dalekiej przyszłości...
Kochał i tych, których już wszyscy zapom¬nieli, których imiona tułały się kędyś w zanie¬dbanym zakątku pamięci erudytów. Nieraz spę¬dzał długie godziny na pełnej zachwytu kontem¬placji tych ogromnych prac i zamierzeń mózgów i dusz. Imię filozofa, społecznika nie było dlań suchym faktem, któremu towarzyszyła pewna ilość książek, mnóstwo przyczynków później¬szych komentatorów, krytyków i klasyfikato¬rów. Stawało ono przed nim, jako cały ogrom¬ny, odrębny i jedyny w swoim, rodzaju świat, pełen uniesień i cierpień, pełen pracy i wysiłków

nad odnalezieniem prawdy i najkrótszej do niej drogi.
Swojego czasu pożerał książki zapamiętale, trawiąc nad niemi dnie i noce. Zaczęło się to jeszcze -w gimnazjum, kędy w kółku uczniowskiem, na potajemnych zebraniach poznał płomienny «Manifest komunistyczny». Czytano go tam głośno na zebraniach i komentowano obszernie, przepisywano na wiele rąk jedyny hektografo-wany egzemplarz, wydzierano go sobie, uczono go się napamięć w głębokiej tajemnicy przed ojcami, matkami, siostrami, braćmi, "yiedza ta¬jemna, prześladowana i wyklęta porwała go i zabrała sobie na pastwę wiekuistą. Koledzy jego, poznawszy nową naukę, pozostawali sobie młodymi chłopcami, gotowymi naturalnie każdej chwili, jak się to mówiło wówczas, «stanąć na szafocie*, ale jeszcze prędzej gotowymi o każdej porze dnia i nocy do psich figlów i zwykłej swawoli uczniowskiej. A Kozłowski, raz próg myśli społecznej przestąpiwszy, przywdział wło-siennicę zakonnika nowej religji. Stał się suro¬wym, i wymagał od swego otoczenia rzeczy nie¬możliwych. Usiłował nawracać ojca i matkę, próbował urządzić po nowemu stosunki koleżeń¬skie. W^ pewnym momencie zażądał nawet od swego kółka, żeby gremjalnie i demonstracyjnie wystąpiło z gimnazjum i poszło na robotników do fabryk. Po wyczerpującej dyskusji uchwalo¬no jednogłośnie uczynić to zaraz po ukończeniu gimnazjum, ale po minach poznał Kozłowski,

że jest to tylko zwykłe gadanie i nic więcej. Ośmielił się nawet wypowiedzieć to głośno. Obrzucono go wymysłami, drwinami, i Kozłowski uświadomił sobie w jednym momencie, że go tu prawie nienawidzą. Zabolało go to niezmiernie. Drwiny zaś z jego najdroższych marzeń, ośmie¬szanie tego, co wypływało z najgłębszych wie¬rzeń jego duszy, dokonało w nim przewrotu;
0 ile przedtem w dyskusjach i w agitacji otwie¬
rał na oścież i to przed pierwszym lepszym całą
swoją duszę — teraz zamknął się i zamurował
przed całym światem. Niedowierzaj nikomu
1 potrosze zaczynał gardzić ludźmi. Uczynił się
skrytym i zazdrośnie ukrywał przed całym świa¬
tem swoje drogie tajemnice.
Skończyły się gorące dyskusje na zebraniach kółkowych, ustały swary domowe. Ojciec prze¬stał go tyranizować za herezje, niegodne Polaka i szlachcica, matka przestała dodawać do co¬dziennego pacierza specjalnej modlitwy «o odmia-nę». Wszystko wróciło do równowagi. Stasiek, powróciwszy ze szkoły, zamykał się w swoim pokoiku i odrobiwszy, byle jak, nienawistne za¬dania szkolne, przełożywszy machinalnie pewną ilość wierszy Herodota i okresów Cycerona, poślęczawszy nad logarytmami i nad inszą mą¬drością urzędową, zatapiał się w swej ukocha¬nej dziedzinie zapamiętałego myślenia społecznego.
Skąd mógł, ściągał książki, traktujące o za¬bronionej sprawie, nie było ich jednak wtedy prawie całkiem w literaturze polskiej. Uczył się
8

tedy zajadle języków obcych i ze słownikiem, w ręku mozolił się całemi nocami nad grubemi i trudnemi dziełami ducha niemieckiego, pośpie¬szał z wysiłkiem za lotną myślą filozofów-spo-łeczników francuskich, notował pełne zeszyty wypisów.
Nieśmiało zaczął się już wówczas puszczać na pisanie komentarzy i przyczynków do wy¬łowionych z książek idei. I już wtedy zaczął nieśmiało nie zgadzać się z niektóremi, najbar¬dziej niezbitemi teorjami i opierać się zdaniu autorytetów, uznanych już przez cały świat. Te herezje ukrywał starannie przed calem oto¬czeniem.
Osamotnieniem swojem duchowem nie martwił się. Nie odczuwał wokoło siebie żadnej pustki. Owszem, chwilami miewał napady żywej radości w tem życiu samotnem—rozkoszował się tajemni¬cami swojemi i wyłącznością ich posiadania.
Tak, wciąż bardziej zamykając się w sobie, spędził ostatnie lata gimnazjalne i posuwał się wciąż na drodze osamotnienia swoich myśli. Świat zewnętrzny i wszelkie sprawy jego obcho¬dziły go tylko z punktu widzenia pewnych ogól¬nych spraw. Ludzkość zasłaniała mu ludzi, na¬wet najbliższych. Stracił ojca, w pół roku potem matkę i przeżył te straty bez żadnego żywszego wrażenia. Pozostał na świecie sam, jak palec, odziedziczywszy po rodzicach nieco mebłi i ru¬chomości oraz parę tysięcy długów, zaciągnię¬tych u dalekich krewnych. Meble sprzedał





CIENIE

...Kędy obrócił zmęczone oczy, napotykał wszędzie i niezmiennie tę samą znajomą postać.
Niezliczone były jej kształty i pozory, nie¬przeliczone przemiany.
Przebierała się w najrozmaitsze suknie, prze¬bierała się w najrozmaitsze twarze — maski.
Oto w postaci nieposzlakowanego dżentel¬mena siada obok jego stolika w kawiarni. Oto ten sam czarny i błyszczący cylinder jedzie tuż wślad za jego dorożką. W wagonie tramwa¬jowym siada naprzeciw niego, jako dobroduszny starowina, i patrzy weń poczciwemi, niebieskiemi oczyma. Spotyka swoją postać w ścisku i mro¬wisku pierwszorzędnych ulic Warszawy, to jako wesołego studenta, to jako tombakowego eleganta, to jako śpieszącego się do domu ojca rodziny z paczką na guziku paltota.
Siada obok niego na ławce Saskiego ogrodu i siedzi długo — czasami ma smutne wejrzenie robotnika bez zajęcia, czasami bezczelną twarz alfonsa.
Spotyka ją daleko za rogatkami miasta. Na¬trafia na nią w piwiarniach podmiejskich, w ciem¬nych bramach domów, w zaułkach—spostrzega ją, jak snuje się pod parkanami, jak czyta ogło-

szenia na ścianach, jak stoi, gapiąc się, na ro¬gach ulic.
Odróżnia ją w tłumie przepełnionych wago¬nów trzeciej klasy podczas długich podróży swo¬ich, spotyka ją na krzyżownicach wielkich dróg, na zapchanych śpieszącym sie tłumem stacjach, skąd rozchodzą się we wsze strony świata nie¬zmierzone pasma żelaznych kolein.
Noc i dzień, noc i dzień—monotonny stukot kól żelaznych. Mija wielkie miasta, wielkie rzeki, niezmierzone pola. Oto jeszcze jedna noc w wa¬gonie, przedrzemana w majakach niewyraźnych, wśród znudzonych, wymęczonych myśli.
A gdy o świtaniu wychodzi na puste ulice nieznanego, obcego miasta, ją spotyka — pierw¬szą — swoją postać znajomą.
Nie ucieknie od niej nigdy. Nigdzie" nie za¬gubi ona jego śladów. Czeka nań na stacjach kolejowych, na komorach celnych, w karetce pocztowej.
Kiedy zaś zdławiona pierś domaga się wol¬niejszego tchnienia, kiedy wypoczynku potrze¬buje zmęczone w ciągłem baczeniu oko, kiedy ziemia pod nogami drga i parzy, a do myśli miesza się przywidzenie i niepotrzebna troska— kiedy mówią mu bracia: jedź w świat, jedź, wypocznij i powracaj z siłami nowemi. —
Kiedy usłucha i na chwilę zrzuci z bark brzemię swoje. —
Spotka ją zawsze i niezmiennie na dalekich drogach swoich. Ją—postać-zmorę,
38

Zobaczy ją na rynku krakowskim, na bul¬warach stolic Europy, spotka ją w Luwrze przed płótnem Rafaela, spostrzeże ją i odróżni wśród tysięcy twarzy na zgromadzeniach ludo¬wych, między temi, którzy wołają przed trybu¬ną: «Vive la sociale!»
Przepływa morze i w potwornem mrowisku ludzkiem, we mgle i dymie i w nieskończonym labiryncie ulic, wśród obcej mowy, wśród mil-jona obojętnych twarzy rychło przeczuje obec¬ność swego cienia.
Spotka go w nowej, odmienionej postaci, sto¬jącego na cichem, zielonem przedmieściu, przed domkiem, w którym zamieszkał, mijać się z nim będzie w drzwiach taniej garkuchni, kędy ja¬dają cudzoziemcy, razem z nim patrzeć będzie w British Museum na mumję Sezostrysa, na szpadę Nelsona.
Wszędzie — zawsze...
Aż do samego końca. Nawet gdy umrze, to i na pogrzebie on będzie szedł tuż za karawa¬nem między najbliższą rodziną.
Wszędzie i zawsze, kędy tylko krokiem ru¬szy, ostrzeże go czujne, wprawne oko—otrzeże go przeczucie: i wracać będzie z drogi swojej.
Dalekiemi ulicami, ciemnością wieczorną, przebraniem i tysiącem sposobów będzie omijał, będzie oszukiwał, będzie zwodził czujność wroga.
Będzie go zwodził wyrzeczeniem się swoich przyzwyczajeń, wyrzeczeniem, się znajomości, omijaniem domów, w których go kochają.
39





Zaparciem się wygody swojej i zdrowia swe¬go i własnego imienia.
Noce spędzać będzie pod goleni niebem na wędrówkach po pustych ulicach.
Wodzić będzie wroga po mylnych drogach, po manowcach, będzie mu mącił chytre wyra¬chowanie myśli nieprawdziwemi adresami, prze-chodniemi domami.
Będzie w jego oczach zaczepiał kobiety, bę¬dzie w jego oczach udawał pijanego, będzie grał tysia.ce komedyj. Wysili całą sztukę swoją, ażeby zlać się z szarym tłumem ulicznym, wros¬nąć weri, nie wyróżnić się ani ubraniem, ani spojrzeniem, ani skupionem czołem swojem.
Gapić się będzie wraz z innymi na prze¬wróconego konia dorożkarskiego, będzie stał ■wraz z innymi w całej kupie przy każdym skan¬dalu ulicznym.
I ciężką, wytężoną pracą, wysiloną czujno¬ścią i węchem tropionego zwierza, oszukiwać będzie przez długi czas tę postać wszechobecną. Przemykać się będzie i snuć codziennie tuż przed jej bacznem argusowem okiem, będzie się o nią ocierał, będzie ją potrącał, wymijając, bę¬dzie umyślnie lazł jej w oczy, żeby go właśnie nie dostrzegła.
Aż prędzej, czy później—jutro, czy za rok, nadejdzie nieubłagany, konieczny moment, kiedy zdradzi się przed nią i odsłoni, zaniedbaniem drobnej, śmiesznej ostrożności, chwilowem za¬pomnieniem, gestem, spojrzeniem.

Oko zawiedzie, traf ślepy dopomoże, przy¬padek nieobliczalny, nieunikniony, fatalny.
Odtąd wlepi się weń i przykuje wiecznie otwarte oko. Czuwać nad nim będzie w dzień i w nocy niestrudzone, bezsenne.
Rozbieżne, rozsiane po świecie cienie, wśród których przemykał się, które oszukiwał w cią¬gu lat całych, skupią się wokoło niego, zewrą się w obławę, zagrodzą wszystkie jego drogi.
I z dnia na dzień, krok za krokiem, cierpli¬wie, wytrwale, zwężać będą koło, aż na całej ziemi szerokiej zbraknie mu piędzi swobodnego
miejsca.
Tysiącem niedostrzegalnych nici pajęczych oplątywać go zaczną, aż dnia pewnego poczuje się skrępowanym i bezwładnym.
Wyszepce: «przyszedł mój czas». I zginie.





WIELKOŚĆ 18,5X12,5CM,TWARDA OKŁADKA,LICZY 178 STRON.

STAN :OKŁADKA BDB/BDB-,ŚRODEK DB+/BDB-.

KOSZT WYSYŁKI WYNOSI 8 ZŁ - PŁATNE PRZELEWEM / KOSZT ZRYCZAŁTOWANY NA TERENIE POLSKI,BEZ WZGLĘDU NA WAGĘ,ROZMIAR I ILOŚĆ KSIĄŻEK - PRZESYŁKA POLECONA PRIORYTETOWA + KOPERTA BĄBELKOWA / .

WYDAWNICTWO J.MORTKOWICZA WARSZAWA 1930.

INFORMACJE DOTYCZĄCE REALIZACJI AUKCJI,NR KONTA BANKOWEGO ITP.ZNAJDUJĄ SIĘ NA STRONIE "O MNIE" ORAZ DOŁĄCZONE SĄ DO POWIADOMIENIA O WYGRANIU AUKCJI.

PRZED ZŁOŻENIEM OFERTY KUPNA PROSZĘ ZAPOZNAĆ SIĘ Z WARUNKAMI SPRZEDAŻY PRZEDSTAWIONYMI NA STRONIE "O MNIE"

NIE ODWOŁUJĘ OFERT KUPNA!!!

ZOBACZ INNE MOJE AUKCJE

ZOBACZ STRONĘ O MNIE